Kaja Malanowska, autorka nominowanej do Nike powieści „Patrz na mnie, Klaro!” dostała rozliczenie sprzedaży swojej książki, z rozliczenia wynikło, że zarobiła 6800 nowych złotych polskich, co jest kwotą przyzwoitą, dopóki nie rozłoży się jej na 16 miesięcy, przez które autorka nad książką pracowała. Malanowska rozłożyła, wyszło jej dużo mniej niż zasiłek dla bezrobotnych, więc dziewczyna się wkurzyła i rzuciła na fejsie paroma bluzgami pod adresem rynku czytelniczego.
Bluzgi nie spotkały się ze zrozumieniem kolegów pisarzy. I tak Jakub Żulczyk uznał, że lewicująca pisarka nie powinna publicznie narzekać na niskie zarobki, czyli się „mazgaić”, bo pisarstwo nie jest „zawodem pierwszej potrzeby społecznej”, a i tak ma nieźle jak na to, że „mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi”. Jak rozumiem „zawody pierwszej potrzeby społecznej” to dla Żulczyka górnik, hutnik i traktorzystka. Co do biednych i głodnych ludzi, to Żulczyk ma najwyraźniej jakieś wizje, że w Polsce udało się w pełni zaprowadzić komunistyczny raj, tymczasem to nie w Polsce, a w Korei Północnej. Do porządku Malanowską przywołał też Jacek Dehnel, wskazując, że gdyby pisała ona albo tłumaczyła wiersze, zarabiałaby jeszcze mniej. W zasadzie do Dehnela nie można mieć pretensji, że używa takich argumentów, pięty należałoby obić ministrowi edukacji, że w polskiej szkole nie uczą logiki i sztuki dyskusji. Bo wedle takiego rozumowania cieszyć się powinien każdy, kto zarabia więcej niż hinduski pomywacz. Cieszyć się Malanowskiej nie kazał Wojciech Orliński, tylko polecił, by stukała szybciej w klawiaturę. Myliłem się więc, sądząc, że chłopcy stachanowcy, zalecający mi, bym zamiast targował się z wydawnictwami, tłumaczył po dwanaście arkuszy miesięcznie, są odosobnieni w swoim postrzeganiu literatury jako zajęcia równoważnego z układaniem cegieł na akord. Z deklaracji Malanowskiej, że „pierdoli pisanie” ucieszył się Krzysztof Varga, oceniając, że „to jest najlepsze, co Malanowska dla literatury może uczynić”, a w świetle tej oceny posługiwanie się sformułowaniami „pierdolić pisanie” należy uznać za wysoki poziom kultury.
Malanowska ma oczywiście rację, że pisarstwo to zawód, ma prawo poczuć się sfrustrowana, że ten zawód jest w Polsce tak nisko opłacany, i ma prawo dać temu publicznie wyraz.
Atak na Malanowską wynika z faktu, że Polacy, w tym sami pisarze, na ogół nie uznają pisarstwa za normalny zawód. W naszym kraju pokutują na temat pisarstwa dwa poglądy: jeden, że pisarz to artysta, a artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko dzieła ku pokrzepieniu serc, drugi, że pisanie to nie jest prawdziwa praca, bo kiedy człowiek pisze, to się nie poci. Przy czym to z artystą dotyczy tylko pisarzy. Nikt nie ma problemu z tym, że muzyk negocjuje odpowiednio wysoką stawkę za koncert, a malarz nie oddaje obrazu za grosze. I nikt nie zarzuca im, że tworzą sztukę wyłącznie dla hajsu, a taki zarzut pojawia się natychmiast (vide tytuł felietonu Vargi), kiedy pisarz upomina się o godziwe honorarium. Jeśli chodzi o pocenie się, to ciekawe, że ta komunistycznej proweniencji interpretacja jest często łączona z pierwszą. Żulczyk pisze, że książki są dla niego „najświętsze”. Ale umówmy się, że książki nie są święte (poza Biblią i Koranem), to opowiedziane fikcyjne historie. Ich wymyślenie i napisanie wymaga zdolności i warsztatu. Przelanie na papier tego, co się wymyśliło, wymaga czasu i umiejętności. Za poświęcony czas na zrobienie jakiejś rzeczy, jeśli potrzebne są do tego określone umiejętności, ludziom się płaci, uznając, że wykonali jakąś pracę.
Jeśli przekonamy tych, którzy ze swoimi poglądami na temat pisarstwa tkwią w XIX wieku albo w PRL-u, pojawia się słuszne skądinąd zastrzeżenie, że płacenie za pracę, z której owoców mało kto chce korzystać, to lewactwo i komunizm. Szkopuł w tym, że jeśli chodzi o kulturę, jest to przyjęta ideologia w większości krajów europejskich (jeśli nie we wszystkich). Osobiście nie mam problemu z tym, by kultura była wyłącznie domeną wolnego rynku, ale – o czym pisałem już w artykule Artysta (nie)dofinansowany – jeśli wolny rynek to dla wszystkich, bo nie może być tak, że pisarz ma zarabiać tylko na sprzedaży swoich książek (więc zazwyczaj mało), ale z tych niskich zarobków oddawać haracz na utrzymanie urzędników ministerstwa kultury, na wcześniejsze emerytury górników czy na zasiłki dla bezrobotnych. Albo na telewizję publiczną. A teraz jest tak, że Malanowska z tych 6800 ma zapłacić telewizji publicznej 308 zł, bo ta rzekomo pełni jakąś misję, tyle że zamiast programów naganiających Malanowskiej czytelników, nadaje komercyjną sieczkę w pogoni za kasą z reklam. Ale nawet gdyby w najlepszym czasie antenowym były programy o książkach, to skoro Malanowska ma płacić na te programy, sama powinna dostawać stypendium za to, że tworzy coś, o czym w tej prawdziwej telewizji publicznej by rozmawiali.
Pisarstwo jest normalnym zawodem, ale nie takim, jak każdy inny. Piekarzem może zostać każdy, pisarzem nie. I chociaż coraz więcej ludzi pisze, to jednak cały czas pisarze tworzą stosunkowo wąską grupę, posiadającą określone predyspozycje. Do tego uznaje się, że owoce ich pracy są danemu narodowi niezbędne. A ponieważ nie da się tych owoców sprowadzić z zagranicy, państwo musi wspierać własnych pisarzy. I polskie państwo też taką filozofię wyznaje w przekonaniu (może błędnym), że kultura polska i język polski to jest coś, co warto zachować i rozwijać, tyle że za tą filozofią nie idą żadne działania realnie poprawiające sytuację ludzi pióra.
A jakie to mogłyby być działania? Przede wszystkim porządny system stypendialny, zamiast tego listka figowego, który jest obecnie. Skąd wziąć środki? Wystarczy, że Ministerstwo Kultury przestanie funkcjonować jako Ministerstwo Dotowania Kościoła Katolickiego i Lizania Dupy Hierarchom. Przez sześć lat Zdrojewski dał na Świątynię Opatrzności Bożej 44 miliony złotych, czyli ponad 7 milionów rocznie. Z tego można ufundować co roku ze 150 stypendiów oscylujących wokół średniej krajowej. To nie są teoretyczne pieniądze, nie trzeba ich znikąd ściągać, nie trzeba zmieniać prawa, Ministerstwo Kultury tę forsę ma, tylko woli ją dać panom w czarnych sukienkach, choć ci swoje fanaberie powinni finansować za pieniądze własne i tych, którzy wierzą w opowiadane przez nich bajędy. Gdyby Zdrojewski miał blade pojęcie, co znaczy państwo neutralne światopoglądowo, stu pięćdziesięciu pisarzy mogłoby się poświęcić wyłącznie pisaniu. Przez rok albo dłużej, bo dawanie rocznego stypendium tylko w Polsce jest przejawem niezwykłej hojności (obecnie są też stypendia półroczne), w normalnym kraju jak Szwecja, o czym pisze Milena Rachid Chehab w artykule „Pisarska lista płac” („Gazeta Wyborcza” z 14.03.2014), pisarz może liczyć również na stypendium „dwuletnie, pięcioletnie, a w końcu nawet trwające do emerytury”. Chociaż z tą emeryturą to bzdura, dziennikarz jak to dziennikarz, sorry, dziennikarka jak to dziennikarka pisze artykuł, tradycyjnie nie uznawszy za stosowne sprawdzić faktów, bo to ostatnie stypendium jest 10-letnie i niekoniecznie dostaje się je w takim wieku, że w trakcie jego pobierania dociągnie się do emerytury. Dostała je np. Carina Rydberg, której książkę „Za krawędzią nocy” przełożyłem, choć do emerytury sporo jeszcze jej brakuje.
Rachid Chehab pisze też o tym, że szwedzcy pisarze dostają tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach. Również tutaj myli fakty, bo kwota, którą państwo wypłaca specjalnej fundacji za każde wypożyczenie, to nie jest 1,2 korony, tylko 1,41 korony i z tego do pisarza nie trafia 70%, tylko 60% (0,85 korony) (reszta rzeczywiście idzie na wspomniane wyżej stypendia). Rachid Chehab nie chciało się nawet sprawdzić kursów walut, bo to nie jest pięćdziesiąt groszy, tylko czterdzieści. Ale, co najważniejsze, Rachid Chehab nie wie (nie wymagajmy od dziennikarza, żeby wiedział, o czym pisze), że to wcale nie jest szwedzki system, tylko europejski i Polska od dawna jest zobowiązana do jego wprowadzenia. Niestety, Donald Tusk boi się, że tępy, bo nieczytający naród nie zrozumie, że jego wprowadzenie nie wymaga wprowadzenia opłat za korzystanie z bibliotek. A to rozwiązanie poprawiłoby dolę polskich pisarzy na dwa sposoby: po pierwsze zyskaliby dodatkowe źródło wynagrodzenia, po drugie wytrąciliby złodziejom z ręki argument, że skoro nic nie mają z wypożyczeń swoich książek, to można ich okradać.
Piractwo to jest kolejne pole do popisu. Złodzieje mogą sobie używać dowolnych argumentów, dlaczego okradają pisarzy, ale prawo na to nie pozwala, a państwo jest od tego, żeby prawo egzekwować. Niestety, tylko państwo amerykańskie, które potrafi złodzieja złapać, choćby uciekł do Nowej Zelandii. W Polsce wystarczy, że złodziej ucieknie na Cypr (nadal Unia Europejska), i państwo jest bezradne. Czy raczej nie tyle bezradne, co dla polskiego państwa jest to doskonała wymówka, by złodzieja nie ścigać. Nie wymagajmy od polskiego policjanta czy prokuratora, który sam ma pewnie niezłą biblioteczkę ściągniętą z Chomikuj, by chciał jego właścicielom zrobić krzywdę. Kiedy złożyłem zawiadomienie przeciwko udostępniającym tam ukradzione mi pliki, dostałem odmowę wszczęcia postępowania. Odmowa bazowała na ekspertyzie, którą policjant (w stopniu aspiranta) sam sobie napisał (bo po co zawracać głowę biegłym), że nie mogło dojść do przestępstwa, gdyż regulamin rzeczonego serwisu powiada, iż służy on do przechowywania i udostępniania wyłącznie plików legalnych. Ta doniosła myśl prawnicza, z której wynika tyle, że nożem nie da się zamordować człowieka, jeśli producent napisze w instrukcji, że przeznaczony jest on do krojenia chleba, została w pełni zaakceptowana przez prokuratura. Dopiero sąd kazał obu panom zająć się sprawą, no to się zajmują i szukają Chomika na Cyprze tak, żeby go nie znaleźć.
Malanowska podkreśla, że nie tyle chodzi jej o same pieniądze, co o fakt tymi pieniędzmi wyrażony, że tak niewielka liczba czytelników zechciała zapoznać się z jej książką. Spotkało to się z takimi reakcjami polemistów, że powinna pisać mądrzej lub atrakcyjniej i lepiej organizować sobie promocję albo wydawać w lepszym wydawnictwie. Tymczasem znowu Malanowska ma rację, bo to nie chodzi o to, czy ona sprzeda ten tysiąc czy dwa więcej, tylko o generalnie niską liczbę czytających i kupujących książki.
Zacznijmy od tych czytających. Diagnoza, że literatura kuleje, bo ma konkurencję w postaci stu pięćdziesięciu kanałów telewizji cyfrowej, internetu, gier komputerowych i czego tam jeszcze, jest z gruntu nieprawdziwa, skoro ta sama literatura ma się w najlepsze w Stanach, w Skandynawii, w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii czy nawet w Rosji. Czytanie powieści jest atrakcyjną formą spędzania czasu, tylko przeciętny Polak o tym nie wie, bo w domu nikt mu o tym nie powiedział, a w szkole katowano go Jankiem Muzykantem, Trenami, Dziadami, opisami nadniemeńskich łąk i innymi niestrawnymi dla współczesnego człowieka rzeczami, skutecznie utwierdzając w przekonaniu, że nie ma na świecie nic nudniejszego niż zadrukowane kartki książkowego papieru. Dopóki nie wywalimy tej całej wybitnej narodowej papki do kosza i nie wprowadzimy jako lektur współczesnych utworów ze średniej półki (a więc przystępnych w odbiorze) poruszających problemy, którymi uczniowie żyją, nie wyrobimy w Polakach nawyku czytania. I żadne akcje, promocje ani zaklinanie rzeczywistości nie pomogą. Dopóki będziemy upierać się, że każdy Polak ma czytać Mickiewicza, większość nie będzie czytała niczego, jeśli uznamy, że wystarczy, by Mickiewicza znała elita, możemy mieć czytający naród. Niestety, ta prosta prawda nie ma najmniejszych szans, by przebić się do głów zaczadzonych XIX-wiecznym patriotyzmem.
Skoro Polak książki nie potrzebuje, to jej nie kupuje, a nie dlatego, że jest za droga (jak pisze Malanowska). W Polsce książki rzeczywiście dużo kosztują w stosunku do zarobków, ale dokładnie to samo tyczy się większości rzeczy. Wycieczka zagraniczna też jest dla Polaka droższa niż dla Niemca, Szweda czy Francuza, ale jednak biura podróży dobrze prosperują. To nie jest kwestia cen, tylko priorytetów. I nie ma żadnej innej metody na obniżenie cen książek niż doszlusowanie z naszym PKB do poziomu PKB tych bogatszych krajów. A to nastąpi tym szybciej, im mniej pomysłów środowiska Krytyki Politycznej zostanie wprowadzonych w życie.
PS. Po napisaniu powyższego tekstu przeczytałem komentarze pod wspomnianym artykułem „Wyborczej” i choć nie jestem w internecie od wczoraj, zaskoczyła mnie skala agresji i ilość inwektyw pod adresem Malanowskiej, z których za najłagodniejsze należy uznać wysyłanie do pracy na kasie w Biedronce. No, ale skoro pan Varga może być zdania, że utwory osoby niewątpliwie potrafiącej pisać są zbędne, jeśli nie odpowiadają panavargowym wymaganiom, co się dziwić internetowym idiotom, że jest im bez różnicy, czy Malanowska będzie pisać, czy pracować jako kasjerka w dyskoncie. Najwyraźniej Polacy (w tym pan Varga) polskiej literatury nie potrzebują, nie zależy im, by była możliwie różnorodna, bogata, wszechstronna, by przebiła się na świat. No to zwijajmy ten interes, ja osobiście nie mam z tym żadnego problemu, właśnie napisałem swoje pierwsze opowiadanie po niemiecku.