poniedziałek, 31 marca 2014

Flekowanie gryzipiórków, czyli polska rewolucja kulturalna

Kiedy Joanna Szczepkowska podawała w Dzienniku Telewizyjnym datę końca komunizmu, zapewne nie spodziewała się, że sama tym wystąpieniem przejdzie do historii. Kiedy Kazimierz Dejmek wystawiał „Dziady” w Teatrze Narodowym, zapewne nie spodziewał się, że skutkiem będą wydarzenia marcowe. Kiedy Kaja Malanowska ogłosiła swój prywatny „wkurw” na Facebooku z powodu niskich zarobków pisarzy, zapewne nie spodziewała się, że przyczyni się do odrodzenia liberalizmu w Polsce.

Czytam komentarze, artykuły, wpisy na blogach i jako liberałowi z przekonania serce mi rośnie. Żywiłem obawy, że po wolcie Tuska i Palikota liberalizm w Polsce umarł, a tu się okazuje, że ma potężne grono zwolenników. Bo ton wszystkich tych wypowiedzi jest jednoznaczny: Malanowska jest bezczelna, domagając się, by państwo ją wspierało jako pisarkę. Jest wolny rynek i kapitalizm, więc niech Malanowska napisze książkę, którą ludzie będą chcieli kupować i czytać, coś w stylu „Pięćdziesiąt twarzy Fleja”, jak ta słynna pisarka, jak jej tam, Rowling, wtedy zarobi, a jeśli nie chce lub nie potrafi, to wara od naszych podatków.

Ogromnie ucieszył mnie taki pogląd zwłaszcza wśród ludzi młodych, bo oznacza to, że miazmaty socjalistycznego myślenia znikają już całkowicie z polskich głów. Nie rozumiem tylko, dlaczego ci ludzie studiują na koszt państwa polskiego, czyli podatników, i uważają, że to jest w porządku, że pisarka Malanowska funduje im ze swoich skromnych zarobków zdobywanie wyższego wykształcenia. Ale całkowicie zgadzam się z opinią, że jeśli ktoś chce pisać, a nie potrafi swoich utworów sprzedać, niech uprawia pisarstwo jako hobby albo na koszt bogatego partnera. Jasne, może się zdarzyć, że jakiś talent będzie samotny albo związany z taką samą bidą jak on, że będzie miał tak nisko płatną pracę, że wolny czas przeznaczy na dorabianie, a nie pisanie, ale nasz naród jest wybrany, z pewnością talentów w nim więcej niż w mniej uprzywilejowanych nacjach, więc parę bez szkody dla wielkości naszego narodu wybranego możemy zmarnować.

Mam nadzieję, że flekujący Malanowską pójdą za ciosem i zażądają likwidacji bibliotek. Bo z jakiego tytułu książki mają być dostępne dla wszystkich za darmo? Jasno zostało powiedziane, że książka to taki sam produkt jak płyta, chleb czy komórka, a nikt nie domaga się, żeby państwo dawało mu te rzeczy za darmo. Jeśli więc ktoś chce przeczytać książkę, powinien udać się do księgarni. W zasadzie biblioteki powinny paść same, kiedy ten tłum, który naskoczył na Malanowską, przestanie z nich korzystać, a nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. Bo chyba nikt nie jest takim hipokrytą, by najpierw krzyczeć, że pisarz ma się utrzymywać wyłącznie ze sprzedaży swoich książek, a potem spokojnie pójść do biblioteki i wziąć sobie jego książkę do przeczytania, nic za nią pisarzowi nie płacąc.

Lud pracujący oburzył się na Malanowską i wskazał jej, że za pracę powinna brać dokładnie tyle, ile ta praca jest warta i ani grosza więcej. Bardzo mnie to wskazanie cieszy, bo rozumiem, że lud pracujący dojrzał do konkluzji, że pracowanie przez jedenaście miesięcy w roku, a branie pieniędzy za dwanaście (czasami nawet za trzynaście czy czternaście) jest bolszewickim wymysłem i skandalem, jeśli poważnie traktujemy stwierdzenie, że mamy kapitalizm i gospodarkę wolnorynkową. I że jeśli ktoś chce pojechać na urlop, powinien sobie na niego odłożyć, a nie jeździć na koszt pracodawcy.

Jest wprawdzie taki kraj, który uznaje, że prawo do płatnego urlopu mają również twórcy, jest to Szwecja, w której tłumacz literacki ma zagwarantowany 12-procentowy dodatek urlopowy do honorarium, ale przyznajmy, że mamy tu do czynienia z aberracją. Taką samą jak dawanie stypendiów całej masie przeciętnych pisarzy. No, bo jeszcze można zrozumieć, że dałoby się stypendium takiemu Mickiewiczowi, Sienkiewiczowi czy Szymborskiej, ale Malanowskiej?! Za co? Za jej biadolenie o depresji? Depresję należy leczyć, a nie o niej pisać.

Ktoś mógłby wskazać, że dzięki licznym stypendiom dla pisarzy, nie tylko dla tych wybitnych, 8-milionowy naród jest potęgą literacką, a czteroipółkrotnie liczebniejszy literackim zadupiem, skoro stypendia przydzielane przez polskie ministerstwo kultury, zarówno ze względu na ich liczbę, jak i wysokość, spokojnie można nazwać jałmużną. Ktoś mógłby uważać, że sytuacja, w której polscy czytelnicy wiedzą, kim są Henning Mankell, Håkan Nesser albo Majgull Axelsson i czytają ich książki, a pies z kulawą nogą nie słyszał w Szwecji o Marku Krajewskim, Zygmuncie Miłoszewskim czy Joannie Bator, jest niewłaściwa. Ale nie ma w tym nic niewłaściwego. Wręcz przeciwnie. Szwecja jest bogatym, świetnie zorganizowanym i zarządzanym krajem, więc tylko z korzyścią dla Polaków byłoby, gdyby nas wchłonęła. A jak wiadomo, kultura jest największą przeszkodą przy wchłanianiu jednego kraju przez drugi. W zasadzie niedawanie polskim pisarzom stypendiów to zbyt mały kroczek do celu, należałoby pomyśleć o jakichś skuteczniejszych środkach. Nie mówię o całkowitym zakazie publikowania, ale jakaś reglamentacja by się przydała. Na początku można zacząć od takich pyskaczy jak Malanowska. Piszących dziwnym językiem, jakby na ulicy nie słyszeli, że do wyrażania głębokich myśli filozoficznych i pełnego spektrum emocji, do prowadzenia zaawansowanych intelektualnie dyskursów w pełni wystarczają w języku polskim trzy słowa: chuj, kurwa i pierdolę.

poniedziałek, 24 marca 2014

Profesjonalizm

Jak każdy, lubię profesjonalistów. Ludzi, którzy sprawnie i bez zbędnego gadania robią, co mają do zrobienia. O których wiadomo, że jak się za coś wezmą, wykonają to solidnie i rzetelnie. Z taką znajomością rzeczy, że człowiek nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak daną rzecz można spieprzyć. Dlatego z pełną przyjemnością nawiązałem współpracę z prokuraturą w Łodzi. Właściwie to prokuratura z Łodzi nawiązała współpracę ze mną, bo jestem jednym z ostatnich frajerów, którzy godzą się pracować za niezmienione od dziewięciu lat stawki, ale gdybym wiedział, że łódzki profesjonalizm tak wykracza poza średnią krajową, sam bym się do nich zgłosił.

Ale, jako się rzekło, oni zgłosili się do mnie, w osobie profesjonalistki z profesjonalnego sekretariatu:
– Dzień dobry. Prokuratura z Łodzi. Mamy do przetłumaczenia dokumenty na język szwedzki, czy możemy panu przesłać?
– Z Łodzi? W Łodzi nie ma tłumaczy? Dlaczego dzwonią państwo do mnie do Wrocławia?
– Bo pan ma faks, a chcemy przesłać faksem.
– Aha. Ale faksu już nie mam. To był numer faksowy, abonament mi wygasł i nie odnawiałem.
– Czy mimo to mogę przesłać panu dokumenty?

Profesjonalistka albo założyła, że faks odbiorę za pomocą pralki, albo uznała, że nie stanowi najmniejszego problemu, by przyznać się, że twierdzenie o szukaniu tłumacza z faksem było wciskaniem kitu.

Ponieważ, jako się rzekło, frajer ze mnie, pozwoliłem sobie ten kit w postaci tłumaczenia płatnego według stawek z 2005 roku wcisnąć i po niedługim czasie odebrałem kopertę z dokumentami.

Koniowi to pan tłumacz.


W kopercie było postanowienie.

Jakbym chciał się migać, to miałbym podkładkę, bo taki byt prawny jak „biegły tłumacz” nie istnieje, a ten istniejący tłumacz przysięgły języka (nie „z języka”) szwedzkiego nie ma na imię Piotr.


Tradycyjnie wyjaśniono mi, dlaczego mam tłumaczyć:

Zgłaszam wniosek racjonalizatorski, żeby pisać, że zachodzi konieczność (uzasadniona) przetłumaczenia na język obcy. Wtedy stosowanie metody „kopiuj – wklej” bez patrzenia, co się kopiuje i wkleja, będzie miało sens.


W Łodzi (ostatecznie centralna Polska, a nie jakieś dolnośląskie zadupie) myślą, że we Wrocławiu tłumacze wyrzucają dokumenty źródłowe do kosza, więc poprosili barbarzyńcę, by tego nie robił:

Jak widać, profesjonalizm na ogół idzie w parze z estetyką.


Tłumaczenie zrobiłem, uznałem, że kwalifikuje się na specjalistyczne, więc zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem naliczyłem wyższą o 25 procent stawkę. Ponieważ księgowi wszelkich sądów i prokuratur znają tylko jeden punkt rozporządzenia w sprawie stawek przysięgłych i każdy rachunek ze stawką inną, niż ujęta w tym punkcie, jest odsyłany z pytaniem, skąd tłumacz ją wytrzasnął, napisałem na rachunku, skąd te 25 procent więcej wziąłem: „Na podstawie §3 rozporządzenia w sprawie wynagrodzenia za czynności tłumacza przysięgłego (terminologia specjalistyczna)”. W odpowiedzi dostałem poniższe pismo (z którego dowiedziałem się też, że prokuratura łódzka, po żmudnym zapewne śledztwie, ustaliła w końcu, jak mam na imię, ale straciła pewność co do tego, gdzie mieszkam):

Zgłaszam więc kolejny wniosek racjonalizatorski, żeby pracowników wydziału budżetowo-administracyjnego prokuratury łódzkiej przeszkolić w zakresie umiejętności czytania i rozszyfrowania skomplikowanych skrótów (str. to strona, nie godzina), a następnie wyrobić w nich nawyk, że otrzymany dokument najpierw się czyta, a potem ewentualnie odsyła, nie zaś odwrotnie.

sobota, 22 marca 2014

Ściągawka

Dzisiejsza „Wyborcza”, zamieszczając orędzie Putina, poczuła się w obowiązku wyjaśnić, dlaczego to robi:

Czytelnicy sami rozeznają, że mają do czynienia z przemówieniem pełnym fałszywych oskarżeń, półprawd, insynuacji, przeinaczeń i logicznych niekonsekwencji? Z przemówieniem wyuzdanego cynizmu, w którym kłamstwo obleka się w majestat prawdy?

czwartek, 20 marca 2014

Po opuszczeniu spódniczki

Zboczeńców zwabionych tytułem żegnam, a tych czytelników, którzy gryzą palce ze zniecierpliwienia, nie mogąc się doczekać drugiej sprawy Przygodnego, informuję, że prace nad wydaniem trwają i właśnie dostałem ostateczną wersję okładki. Będzie ona wyglądała tak:


Tym razem z okładką poszło gładko, pierwsza propozycja właściwie przypadła mi do gustu. Właściwie, bo dziewczyna na zdjęciu miała odsłonięte majtki, co moim zdaniem sugerowało, że tematem książki jest pedofilia (a nie jest). Ale poprosiłem o opuszczenie spódniczki, prośba została spełniona, i można się okładką zachwycać :-) Krytykować też można, ale ponieważ mnie się podoba, krytyka nie zostanie wzięta pod uwagę :-)

poniedziałek, 17 marca 2014

Kaja, nie daj się!

Kaja Malanowska, autorka nominowanej do Nike powieści „Patrz na mnie, Klaro!” dostała rozliczenie sprzedaży swojej książki, z rozliczenia wynikło, że zarobiła 6800 nowych złotych polskich, co jest kwotą przyzwoitą, dopóki nie rozłoży się jej na 16 miesięcy, przez które autorka nad książką pracowała. Malanowska rozłożyła, wyszło jej dużo mniej niż zasiłek dla bezrobotnych, więc dziewczyna się wkurzyła i rzuciła na fejsie paroma bluzgami pod adresem rynku czytelniczego.

Bluzgi nie spotkały się ze zrozumieniem kolegów pisarzy. I tak Jakub Żulczyk uznał, że lewicująca pisarka nie powinna publicznie narzekać na niskie zarobki, czyli się „mazgaić”, bo pisarstwo nie jest „zawodem pierwszej potrzeby społecznej”, a i tak ma nieźle jak na to, że „mieszka w kraju pełnym biednych, oszukanych, zadłużonych, głodnych ludzi”. Jak rozumiem „zawody pierwszej potrzeby społecznej” to dla Żulczyka górnik, hutnik i traktorzystka. Co do biednych i głodnych ludzi, to Żulczyk ma najwyraźniej jakieś wizje, że w Polsce udało się w pełni zaprowadzić komunistyczny raj, tymczasem to nie w Polsce, a w Korei Północnej. Do porządku Malanowską przywołał też Jacek Dehnel, wskazując, że gdyby pisała ona albo tłumaczyła wiersze, zarabiałaby jeszcze mniej. W zasadzie do Dehnela nie można mieć pretensji, że używa takich argumentów, pięty należałoby obić ministrowi edukacji, że w polskiej szkole nie uczą logiki i sztuki dyskusji. Bo wedle takiego rozumowania cieszyć się powinien każdy, kto zarabia więcej niż hinduski pomywacz. Cieszyć się Malanowskiej nie kazał Wojciech Orliński, tylko polecił, by stukała szybciej w klawiaturę. Myliłem się więc, sądząc, że chłopcy stachanowcy, zalecający mi, bym zamiast targował się z wydawnictwami, tłumaczył po dwanaście arkuszy miesięcznie, są odosobnieni w swoim postrzeganiu literatury jako zajęcia równoważnego z układaniem cegieł na akord. Z deklaracji Malanowskiej, że „pierdoli pisanie” ucieszył się Krzysztof Varga, oceniając, że „to jest najlepsze, co Malanowska dla literatury może uczynić”, a w świetle tej oceny posługiwanie się sformułowaniami „pierdolić pisanie” należy uznać za wysoki poziom kultury.

Malanowska ma oczywiście rację, że pisarstwo to zawód, ma prawo poczuć się sfrustrowana, że ten zawód jest w Polsce tak nisko opłacany, i ma prawo dać temu publicznie wyraz.

Atak na Malanowską wynika z faktu, że Polacy, w tym sami pisarze, na ogół nie uznają pisarstwa za normalny zawód. W naszym kraju pokutują na temat pisarstwa dwa poglądy: jeden, że pisarz to artysta, a artysta nie tworzy dla pieniędzy, tylko dzieła ku pokrzepieniu serc, drugi, że pisanie to nie jest prawdziwa praca, bo kiedy człowiek pisze, to się nie poci. Przy czym to z artystą dotyczy tylko pisarzy. Nikt nie ma problemu z tym, że muzyk negocjuje odpowiednio wysoką stawkę za koncert, a malarz nie oddaje obrazu za grosze. I nikt nie zarzuca im, że tworzą sztukę wyłącznie dla hajsu, a taki zarzut pojawia się natychmiast (vide tytuł felietonu Vargi), kiedy pisarz upomina się o godziwe honorarium. Jeśli chodzi o pocenie się, to ciekawe, że ta komunistycznej proweniencji interpretacja jest często łączona z pierwszą. Żulczyk pisze, że książki są dla niego „najświętsze”. Ale umówmy się, że książki nie są święte (poza Biblią i Koranem), to opowiedziane fikcyjne historie. Ich wymyślenie i napisanie wymaga zdolności i warsztatu. Przelanie na papier tego, co się wymyśliło, wymaga czasu i umiejętności. Za poświęcony czas na zrobienie jakiejś rzeczy, jeśli potrzebne są do tego określone umiejętności, ludziom się płaci, uznając, że wykonali jakąś pracę.

Jeśli przekonamy tych, którzy ze swoimi poglądami na temat pisarstwa tkwią w XIX wieku albo w PRL-u, pojawia się słuszne skądinąd zastrzeżenie, że płacenie za pracę, z której owoców mało kto chce korzystać, to lewactwo i komunizm. Szkopuł w tym, że jeśli chodzi o kulturę, jest to przyjęta ideologia w większości krajów europejskich (jeśli nie we wszystkich). Osobiście nie mam problemu z tym, by kultura była wyłącznie domeną wolnego rynku, ale – o czym pisałem już w artykule Artysta (nie)dofinansowany – jeśli wolny rynek to dla wszystkich, bo nie może być tak, że pisarz ma zarabiać tylko na sprzedaży swoich książek (więc zazwyczaj mało), ale z tych niskich zarobków oddawać haracz na utrzymanie urzędników ministerstwa kultury, na wcześniejsze emerytury górników czy na zasiłki dla bezrobotnych. Albo na telewizję publiczną. A teraz jest tak, że Malanowska z tych 6800 ma zapłacić telewizji publicznej 308 zł, bo ta rzekomo pełni jakąś misję, tyle że zamiast programów naganiających Malanowskiej czytelników, nadaje komercyjną sieczkę w pogoni za kasą z reklam. Ale nawet gdyby w najlepszym czasie antenowym były programy o książkach, to skoro Malanowska ma płacić na te programy, sama powinna dostawać stypendium za to, że tworzy coś, o czym w tej prawdziwej telewizji publicznej by rozmawiali.

Pisarstwo jest normalnym zawodem, ale nie takim, jak każdy inny. Piekarzem może zostać każdy, pisarzem nie. I chociaż coraz więcej ludzi pisze, to jednak cały czas pisarze tworzą stosunkowo wąską grupę, posiadającą określone predyspozycje. Do tego uznaje się, że owoce ich pracy są danemu narodowi niezbędne. A ponieważ nie da się tych owoców sprowadzić z zagranicy, państwo musi wspierać własnych pisarzy. I polskie państwo też taką filozofię wyznaje w przekonaniu (może błędnym), że kultura polska i język polski to jest coś, co warto zachować i rozwijać, tyle że za tą filozofią nie idą żadne działania realnie poprawiające sytuację ludzi pióra.

A jakie to mogłyby być działania? Przede wszystkim porządny system stypendialny, zamiast tego listka figowego, który jest obecnie. Skąd wziąć środki? Wystarczy, że Ministerstwo Kultury przestanie funkcjonować jako Ministerstwo Dotowania Kościoła Katolickiego i Lizania Dupy Hierarchom. Przez sześć lat Zdrojewski dał na Świątynię Opatrzności Bożej 44 miliony złotych, czyli ponad 7 milionów rocznie. Z tego można ufundować co roku ze 150 stypendiów oscylujących wokół średniej krajowej. To nie są teoretyczne pieniądze, nie trzeba ich znikąd ściągać, nie trzeba zmieniać prawa, Ministerstwo Kultury tę forsę ma, tylko woli ją dać panom w czarnych sukienkach, choć ci swoje fanaberie powinni finansować za pieniądze własne i tych, którzy wierzą w opowiadane przez nich bajędy. Gdyby Zdrojewski miał blade pojęcie, co znaczy państwo neutralne światopoglądowo, stu pięćdziesięciu pisarzy mogłoby się poświęcić wyłącznie pisaniu. Przez rok albo dłużej, bo dawanie rocznego stypendium tylko w Polsce jest przejawem niezwykłej hojności (obecnie są też stypendia półroczne), w normalnym kraju jak Szwecja, o czym pisze Milena Rachid Chehab w artykule „Pisarska lista płac” („Gazeta Wyborcza” z 14.03.2014), pisarz może liczyć również na stypendium „dwuletnie, pięcioletnie, a w końcu nawet trwające do emerytury”. Chociaż z tą emeryturą to bzdura, dziennikarz jak to dziennikarz, sorry, dziennikarka jak to dziennikarka pisze artykuł, tradycyjnie nie uznawszy za stosowne sprawdzić faktów, bo to ostatnie stypendium jest 10-letnie i niekoniecznie dostaje się je w takim wieku, że w trakcie jego pobierania dociągnie się do emerytury. Dostała je np. Carina Rydberg, której książkę „Za krawędzią nocy” przełożyłem, choć do emerytury sporo jeszcze jej brakuje.

Rachid Chehab pisze też o tym, że szwedzcy pisarze dostają tantiemy od wypożyczeń swoich książek w bibliotekach. Również tutaj myli fakty, bo kwota, którą państwo wypłaca specjalnej fundacji za każde wypożyczenie, to nie jest 1,2 korony, tylko 1,41 korony i z tego do pisarza nie trafia 70%, tylko 60% (0,85 korony) (reszta rzeczywiście idzie na wspomniane wyżej stypendia). Rachid Chehab nie chciało się nawet sprawdzić kursów walut, bo to nie jest pięćdziesiąt groszy, tylko czterdzieści. Ale, co najważniejsze, Rachid Chehab nie wie (nie wymagajmy od dziennikarza, żeby wiedział, o czym pisze), że to wcale nie jest szwedzki system, tylko europejski i Polska od dawna jest zobowiązana do jego wprowadzenia. Niestety, Donald Tusk boi się, że tępy, bo nieczytający naród nie zrozumie, że jego wprowadzenie nie wymaga wprowadzenia opłat za korzystanie z bibliotek. A to rozwiązanie poprawiłoby dolę polskich pisarzy na dwa sposoby: po pierwsze zyskaliby dodatkowe źródło wynagrodzenia, po drugie wytrąciliby złodziejom z ręki argument, że skoro nic nie mają z wypożyczeń swoich książek, to można ich okradać.

Piractwo to jest kolejne pole do popisu. Złodzieje mogą sobie używać dowolnych argumentów, dlaczego okradają pisarzy, ale prawo na to nie pozwala, a państwo jest od tego, żeby prawo egzekwować. Niestety, tylko państwo amerykańskie, które potrafi złodzieja złapać, choćby uciekł do Nowej Zelandii. W Polsce wystarczy, że złodziej ucieknie na Cypr (nadal Unia Europejska), i państwo jest bezradne. Czy raczej nie tyle bezradne, co dla polskiego państwa jest to doskonała wymówka, by złodzieja nie ścigać. Nie wymagajmy od polskiego policjanta czy prokuratora, który sam ma pewnie niezłą biblioteczkę ściągniętą z Chomikuj, by chciał jego właścicielom zrobić krzywdę. Kiedy złożyłem zawiadomienie przeciwko udostępniającym tam ukradzione mi pliki, dostałem odmowę wszczęcia postępowania. Odmowa bazowała na ekspertyzie, którą policjant (w stopniu aspiranta) sam sobie napisał (bo po co zawracać głowę biegłym), że nie mogło dojść do przestępstwa, gdyż regulamin rzeczonego serwisu powiada, iż służy on do przechowywania i udostępniania wyłącznie plików legalnych. Ta doniosła myśl prawnicza, z której wynika tyle, że nożem nie da się zamordować człowieka, jeśli producent napisze w instrukcji, że przeznaczony jest on do krojenia chleba, została w pełni zaakceptowana przez prokuratura. Dopiero sąd kazał obu panom zająć się sprawą, no to się zajmują i szukają Chomika na Cyprze tak, żeby go nie znaleźć.

Malanowska podkreśla, że nie tyle chodzi jej o same pieniądze, co o fakt tymi pieniędzmi wyrażony, że tak niewielka liczba czytelników zechciała zapoznać się z jej książką. Spotkało to się z takimi reakcjami polemistów, że powinna pisać mądrzej lub atrakcyjniej i lepiej organizować sobie promocję albo wydawać w lepszym wydawnictwie. Tymczasem znowu Malanowska ma rację, bo to nie chodzi o to, czy ona sprzeda ten tysiąc czy dwa więcej, tylko o generalnie niską liczbę czytających i kupujących książki.

Zacznijmy od tych czytających. Diagnoza, że literatura kuleje, bo ma konkurencję w postaci stu pięćdziesięciu kanałów telewizji cyfrowej, internetu, gier komputerowych i czego tam jeszcze, jest z gruntu nieprawdziwa, skoro ta sama literatura ma się w najlepsze w Stanach, w Skandynawii, w Niemczech, we Francji, w Hiszpanii czy nawet w Rosji. Czytanie powieści jest atrakcyjną formą spędzania czasu, tylko przeciętny Polak o tym nie wie, bo w domu nikt mu o tym nie powiedział, a w szkole katowano go Jankiem Muzykantem, Trenami, Dziadami, opisami nadniemeńskich łąk i innymi niestrawnymi dla współczesnego człowieka rzeczami, skutecznie utwierdzając w przekonaniu, że nie ma na świecie nic nudniejszego niż zadrukowane kartki książkowego papieru. Dopóki nie wywalimy tej całej wybitnej narodowej papki do kosza i nie wprowadzimy jako lektur współczesnych utworów ze średniej półki (a więc przystępnych w odbiorze) poruszających problemy, którymi uczniowie żyją, nie wyrobimy w Polakach nawyku czytania. I żadne akcje, promocje ani zaklinanie rzeczywistości nie pomogą. Dopóki będziemy upierać się, że każdy Polak ma czytać Mickiewicza, większość nie będzie czytała niczego, jeśli uznamy, że wystarczy, by Mickiewicza znała elita, możemy mieć czytający naród. Niestety, ta prosta prawda nie ma najmniejszych szans, by przebić się do głów zaczadzonych XIX-wiecznym patriotyzmem.

Skoro Polak książki nie potrzebuje, to jej nie kupuje, a nie dlatego, że jest za droga (jak pisze Malanowska). W Polsce książki rzeczywiście dużo kosztują w stosunku do zarobków, ale dokładnie to samo tyczy się większości rzeczy. Wycieczka zagraniczna też jest dla Polaka droższa niż dla Niemca, Szweda czy Francuza, ale jednak biura podróży dobrze prosperują. To nie jest kwestia cen, tylko priorytetów. I nie ma żadnej innej metody na obniżenie cen książek niż doszlusowanie z naszym PKB do poziomu PKB tych bogatszych krajów. A to nastąpi tym szybciej, im mniej pomysłów środowiska Krytyki Politycznej zostanie wprowadzonych w życie.

PS. Po napisaniu powyższego tekstu przeczytałem komentarze pod wspomnianym artykułem „Wyborczej” i choć nie jestem w internecie od wczoraj, zaskoczyła mnie skala agresji i ilość inwektyw pod adresem Malanowskiej, z których za najłagodniejsze należy uznać wysyłanie do pracy na kasie w Biedronce. No, ale skoro pan Varga może być zdania, że utwory osoby niewątpliwie potrafiącej pisać są zbędne, jeśli nie odpowiadają panavargowym wymaganiom, co się dziwić internetowym idiotom, że jest im bez różnicy, czy Malanowska będzie pisać, czy pracować jako kasjerka w dyskoncie. Najwyraźniej Polacy (w tym pan Varga) polskiej literatury nie potrzebują, nie zależy im, by była możliwie różnorodna, bogata, wszechstronna, by przebiła się na świat. No to zwijajmy ten interes, ja osobiście nie mam z tym żadnego problemu, właśnie napisałem swoje pierwsze opowiadanie po niemiecku.

poniedziałek, 10 marca 2014

Sufitologia stosowana albo o szczodrości pana Z.

Są przymiarki do wprowadzenia ustawy zakazującej obniżania przez rok ceny nadrukowanej na książce. Tego typu rozwiązanie funkcjonuje między innymi w Niemczech i we Francji. Myślałem, że z artykułu Justyny Sobolewskiej pt. „Lub księgarza”, zamieszczonym w „Polityce” nr 9, dowiem się, jak to wygląda gdzie indziej, ale kiedy przeczytałem, że takiej „ustawy nie ma też w Szwecji, przy czym tutaj sytuacja jest zupełnie wyjątkowa, bo państwo dotuje cały proces produkcji książki”, dowiedziałem się tyle, że specjalistka od przekładów literatury szwedzkiej do pisania artykułu zasiadła zielona jak szczypiorek na wiosnę i raczy mnie faktami niczym gość spod budki z piwem: „Panie, a w Szwecji to…”

Po pierwszej reakcji, że bzdura, naszły mnie jednak wątpliwości. Sobolewska wzięła za artykuł kasę od „Polityki”, „Polityka” bierze kasę od czytelników za udostępnianie im artykułu Sobolewskiej, też w internecie, z uzasadnieniem, iż rzetelny research wymaga czasu i pracy, więc owoce dziennikarskiego wysiłku trudno oddawać za darmochę. Pomyślałem więc sobie, że może pani dziennikarka rzetelnie sprawdziła, tylko ja nie jestem na bieżąco.

Wszedłem zatem na stronę Kulturrådet, by odzyskać wiarę w rzetelność dziennikarzy „Polityki”. Kulturrådet (Rada Kultury) to agenda szwedzkiego Ministerstwa Kultury zajmująca się właśnie przydzielaniem dotacji m.in. na książki. W zakładce „Literatura i wspieranie czytelnictwa” trafiłem najpierw na informację o warunkach dofinansowania książek już wydanych. Pomyślałem sobie, że tym nieprzytomnym szwedzkim wydawcom, którzy w przeciwieństwie do Justyny Sobolewskiej nie wiedzą, że państwo dotuje im cały proces produkcji książki, owo szczodre państwo szwedzkie wybacza gapiostwo i pozwala ubiegać się o dotację post factum. Ale nie. Okazało się, że przed wydaniem można starać się o dofinansowanie tylko na większe projekty, nie na pojedyncze tytuły, i wydawca musi dysponować wkładem własnym. No cóż, na kasę po fakcie nie można kręcić nosem, nawet jeśli bankowi trzeba odpalić odsetki za pożyczkę na wydanie książki. Taki szwedzki wydawca, który od pani Sobolewskiej dowiedział się, że państwo szwedzkie finansuje jego działalność, czyta więc warunki i mina mu rzednie, bo dowiaduje się, że dotacji z automatu mu nie dadzą, jego książka musi zostać oceniona wyżej od innych. A gdy tak się stanie, przyjdzie czas na modły, by nie cieszyła się zbytnim powodzeniem: jeśli nakład powieści z dodrukami przekroczy w ciągu pół roku pięć tysięcy egzemplarzy, kasę trzeba będzie oddać.

Mimo powyższych informacji nadal nie miałem pewności, że artykuły do „Polityki” można pisywać, za źródło faktów mając sufit. Słowo „produkcja”, jeśli chodzi o książkę, kojarzy się przede wszystkim z drukiem. Może więc państwo szwedzkie wręcza wydawcom banknoty w drzwiach drukarni. Wrzuciłem odpowiednie zapytanie do wyszukiwarki, ale znalazłem tylko dotacje na druk rozpraw naukowych. Kurczę, to może chodzi o finansowanie pisarzy? Jeśli książka jest produktem, pisarz jest jej producentem. Może państwo szwedzkie każdemu, kto pisze książkę, zapewnia wikt i opierunek? Poszukałem. Owszem, w Szwecji stypendiów od groma, ale niekoniecznie państwowych, do tego chętnych na te stypendia niemało i żeby się załapać, trochę więcej niż pierwszy rozdział pierwszej powieści trzeba napisać.

Ponieważ jestem naiwny i wierzę w ludzi, wiary w panią Sobolewską też nie chciałem tak bez walki porzucać. Znalazłem na jej korzyść argument, że miała na myśli sam fakt dotowania książek, a tylko niezbyt szczęśliwe sformułowanie (ostatecznie kto powiedział, że trzeba umieć precyzyjnie się wysławiać, żeby publikować w „Polityce”?) spowodowało, że odczytujemy, iż chodziło jej o wszystkie wydawane książki. Ponieważ jednak miewam przebłyski rozsądku, kiedy to przestaję w ludzi wierzyć, zapytałem się, czy książek nie dofinansowują wszystkie państwa na świecie. Stu dziewięćdziesięciu dwóch nie chciało mi się sprawdzać, zajrzałem więc na stronę ministerstwa kultury państwa najmniejszego pod względem liczby ludności, czyli Tuvalu. I rzeczywiście, Tuvalu dofinansowało w 2013 roku wydanie ośmiu książek. Może w liczbach bezwzględnych niedużo, ale na dziesięć tysięcy mieszkańców z okładem to nieźle. Dla porównania Polska dofinansowała wydanie… ośmiu. Nie, coś pokręciłem. Sprawdzam. Nie znajdowałem się na stronie tuvalskiego, tylko polskiego ministerstwa kultury. Powinienem był od razu zwrócić uwagę, że jedna z książek, które uzyskały dotację, została wydana przez rzymskokatolicką parafię. Bogdan Zdrojewski, minister kultury katolickiej, najwyraźniej nie miał pewności, czy sześć milionów na Świątynię Opatrzności Bożej zapewni mu zbawienie, albo jakiś drobny grzeszek mu się zdarzył, i postanowił dodatkowy odpust sobie wykupić.

Muszę powiedzieć, że jak plemienna mentalność jest mi obca i kiedy na przykład w jakiejś katastrofie giną ludzie, nie dzielę ich na Polaków i nie-Polaków i z powodu śmierci tych pierwszych nie odczuwam większego przygnębienia niż z powodu śmierci tych drugich, kiedy „nasi” zdobywają medale na jakiejś sportowej imprezie, ani mnie to ziębi, ani grzeje, tak na wieść, że polskie ministerstwo zebrało w 2013 roku środki na dofinansowanie ośmiu książek wzbogacających naszą kulturę, poczułem nieodpartą dumę, że jestem Polakiem. No bo, proszę państwa, rozbicie dzielnicowe, samowola szlachecka, liberum veto, Batoh, potop, Targowica, rozbiory, jedna wojna, druga wojna, komunizm, Smoleńsk, po tym wszystkim powinniśmy żywić się szczawiem i mirabelkami, a stać nas, żeby dofinansować wydanie ośmiu książek.

sobota, 8 marca 2014

Kto jest w Unii?

Dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” doniosła:

Ukraiński wymiar sprawiedliwości zamknął sprawę w ciągu kilku dni, polski po blisko ośmiu miesiącach przymierza się do przesłuchania świadków?

poniedziałek, 3 marca 2014

Szachista Söderberg w Amazonie

Hjalmar Söderberg był szachistą i tej jego pasji Jesper Hall poświęcił opracowanie „Hjalmar Söderberg i szachy”, wydane jako dwudziesta publikacja w serii pism Towarzystwa Literackiego zajmującego się propagowaniem twórczości tego autora.

Zdjęcie na okładce przedstawia zawodników międzynarodowego turnieju szachowego rozgrywanego w Sztokholmie w lutym 1906 roku. Ciekawe, czy ówczesna męska moda przewidywała wąsy, czy też akurat wśród szachistów były szczególnie popularne.

Söderberg grał dobrze, choć nie na mistrzowskim poziomie. Przez wiele lat jego szachowym partnerem był Ernest Thiel, mecenas i przyjaciel. Po przeprowadzce pisarza ze Sztokholmu do Kopenhagi grali korespondencyjnie. Te szachowe partie podtrzymywały Ernesta na duchu, bo po pierwszej wojnie światowej zbankrutował, a Hjalmar był jednym z niewielu, których przyjaźń nie wygasła wraz ze strumieniem gotówki. Gdyby nie to, że swą najsłynniejszą sentencję o szachach Söderberg wygłosił dużo wcześniej, można by podejrzewać, że Thiela miał na myśli, pisząc: „Szczęście mają ci niezliczeni, którzy nie potrafią żyć, a nie chcą umierać: mogą wybrać drogę pośrednią – spędzać swoje dnie nad szachownicą”.
Poza praktyczną grą Söderberg zajmował się też układaniem zadań szachowych, które bez żadnej taryfy ulgowej dla sławnego pisarza przechodziły weryfikację redaktorów kącików szachowych i były publikowane w prasie.

Mimo tych zainteresowań szachy pojawiają się w twórczości Söderberga dość rzadko, do szachownicy zasiadają albo poboczne postaci, albo motyw gry nie jest rozwijany. Wyjątek potwierdzający regułę stanowi opowiadanie „Grota Sybilli” ze zbioru „Zmrok zapada na drodze” (kiedyś się za nie wziąłem, ale na razie mam tylko surową wersję przekładu). Hall usiłuje wprawdzie wykazać paralelę między szachami a konstrukcją dramatu „Godzina prawdy”, ale moim zdaniem paralela jest wydumana i równie dobrze można by zamiast szachów wziąć chińczyka albo halmę.

Ja za to pozwolę sobie przeprowadzić paralelę między moją nieskromną osobą a mistrzem. W przeciwieństwie do Söderberga szachy (choć aktywnie od dawna nie gram, a zadań nigdy nie układałem, tylko je rozwiązywałem) pojawiają się w mojej twórczości często i odgrywają daleko bardziej znaczącą rolę. Największą w opowiadaniu „Fair play”, gdzie cała intryga kryminalna jest powiązana z partią szachów. W „Kanalii” szachy okazują się kluczowe pod koniec książki (proszę się nie obawiać, nic nie zdradzam, nie dzięki nim łapią mordercę, jest to subtelniejsze). W „Gdzie mól i rdza” komisarz Przygodny rozgrywa partię szachów z psychiatrą, a jej następstwa będą miały znaczenie dla śledztwa.

Z Söderbergiem łączą mnie nie tylko szachy, łączy mnie też to, że z sześciu jego książek, które ukazały się po polsku, przełożyłem pięć. I teraz te pięć udostępniłem jako e-booki w Amazonie.

Debiut Söderberga. Niektórzy krytycy stawiają „Zabłąkania” na równi z „Czerwonym Pokojem” (prozatorski debiut Augusta Strindberga) czy „Göstą Berlingiem” (debiut Selmy Lagerlöf), ale trzeba przyznać, że nie było to takie mocne wejście na scenę literacką, jak w przypadku tamtej dwójki. Niemniej jednak uznanie „Zabłąkań” za książkę wartą przeczytania tylko po to, by mieć pełen obraz twórczości Söderberga, byłoby niesprawiedliwe.

Naprawdę obok Strindberga i Lagerlöf postawiła Söderberga „Młodość Martina Bircka”, dla mnie przede wszystkim powieść o utracie wiary. Zachwyt czytelników, a właściwie czytelniczek przyniósł Söderbergowi kłopoty, bo list jednej z nich, Marii von Platen, okazał się pierwszym krokiem na drodze do ich romansu. Burzliwego romansu, który zaowocował powieścią Niebłahe igraszki.

Söderberg pisał nie tylko powieści, równie chętnie, jeśli nie chętniej, sięgał po krótsze formy. Bo nigdy nie potrzebował wielu słów, by celnie wyrazić to, co chciał powiedzieć. Ze zbioru „Opowiastki” pochodzi opowiadanie pt. „Futro”, które jest w Szwecji tak powszechnie znane jak w Polsce „Janko Muzykant”. Różnica polega na tym, że Szwedzi nie mają obowiązkowego kanonu lektur szkolnych. Tę książkę udostępniam również w wersji dwujęzycznej, by od razu można było sprawdzić, iż mój przekład rzeczywiście jest kongenialny :-)

Z przełożonych przeze mnie utworów Söderberga z najmniejszym zainteresowaniem spotkał się Jezus Barabasz. Może powinno mnie dziwić, że w katolickim kraju osoba Jezusa mało kogo obchodzi, ale nie dziwi, bo polscy katolicy codziennie dostarczają dowodów, że Jezusa potrzebują tylko przybitego do krzyża, którym mogą przywalić politycznemu przeciwnikowi.

Nominalna cena wszystkich książek wynosi 2,99 USD, tylko „Niebłahe igraszki” są droższe – 3,99 USD. Amazon dokłada do tego narzut klientom z Polski, ale – tu dobra wiadomość – ten narzut uległ ostatnio znacznemu obniżeniu. Wcześniej za książkę kosztującą 2,99 dolara trzeba było zapłacić 6,14, teraz już tylko 3,68 (wiem, ile wcześniej, bo przy „Zabłąkaniach” pozostała, niestety, ta stara kwota). Książki z Amazonu przeznaczone są do czytania przede wszystkim na czytniku Kindle, ale można również ściągnąć bezpłatne aplikacje pozwalające czytać je na innych urządzeniach.

A na koniec o przekładach Söderberga na inne języki niż polski, bo to taki czytany klasyk, który z biegiem czasu cieszy się na świecie coraz większym zainteresowaniem. I tak w ostatnich latach do narodów, które mogą zapoznać się z jego twórczością, dołączyli Katalończycy, Chińczycy, Kurdowie, Chorwaci, Hindusi i Portugalczycy („Doktor Glas”, a w tym ostatnim przypadku też „Niebłahe igraszki”). „Opowiastki” zostały przełożone na estoński i francuski, „Niebłahe igraszki” na hiszpański, a debiutanckie „Zabłąkania” na angielski, czyli Söderberg swą „słabszą” książką osiąga to, o czym na próżno marzy wielu szwedzkich pisarzy. Pełną (przynajmniej w zamierzeniu) listę przekładów zawierającą nazwiska tłumaczy zamieściłem na tej stronie.