poniedziałek, 24 lutego 2014

Rycerz pojmał biskupa

Jakiś czas temu napisałem pięć opowiadań kryminalnych (obecnie dostępnych w wersji elektronicznej w zbiorku „Czarna wdowa” w Amazonie) i postanowiłem przełożyć je na angielski, żeby zrobić karierę za oceanem. Zamiar okazał się kolejnym z moich poronionych pomysłów biznesowych, bo kariera zakończyła się sprzedażą kilku egzemplarzy, ale wpis nie będzie o tym, jak wtopiłem ładnych parę złotych, tylko o „profesjonalizmie” pewnego tłumacza.

Literaturę powinno przekładać się wyłącznie na język ojczysty, więc dla swoich opowiadań szukałem tłumacza urodzonego za oceanem albo nad Tamizą, znaleźć znalazłem, ale kwota, jaką zawołał, ścięła mnie z nóg. Nie dlatego, że uważałbym ją za przesadzoną, przeciwnie, byłem zdania, że dobry tłumacz właśnie tyle za swoją pracę powinien dostawać, niestety, nad Wisłą nikt tego zdania nie podziela, więc moje honoraria starczyłyby na przełożenie ledwie kilku linijek.

Pomysł właściwie zarzuciłem, kiedy na forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” natrafiłem na post rekomendujący Polaka tłumaczącego na angielski dla brytyjskich wydawnictw. Postanowiłem zaryzykować. Tutaj też musiałem wysupłać za arkusz sumkę, która panów i panie pięćsetzłotowców przyprawiłaby o zawał, ale jednak o połowę niższą, niż chciał native. Zacząłem od jednego opowiadania, żeby w razie czego ograniczyć straty. Zostało jednak przełożone dobrze, także dlatego, że, jak się okazało, usługa obejmowała sprawdzenie gotowego tekstu przez rodowitego Amerykańca. Tłumacz robił wprawdzie elementarne błędy, cytat z Biblii przetłumaczył na przykład we własnym zakresie, zamiast zaczerpnąć z kanonu, sięgał po synonimy tam, gdzie akcja wymagała, by dane słowo cały czas przekładać identycznie, ale po mojej redakcji efekt był więcej niż zadowalający.

W tej sytuacji, mając wrażenie, że chcąc skorzystać z usług perfekcyjnego tłumacza, musiałbym zwrócić się do siebie (moim wrogom pozwalam cytować ten passus jako dowód mojej megalomanii), nie szukałem już nikogo innego, tylko zleciłem przekład pozostałych opowiadań. W jednym z nich, o tytule „Fair play”, osią fabuły jest partia szachów, bynajmniej nie potraktowana pretekstowo (choć opowiadanie jest w pełni czytelne również dla nieszachistów), napisałem więc do tłumacza, że ma stosować oficjalną szachową terminologię. Jeśli w opowiadaniu hetman bije skoczka, to w tłumaczeniu również hetman ma bić skoczka, a nie królowa konika. Otrzymałem odpowiedź, że nie ma sprawy, żaden problem, w ogóle luzik i małe piwo. Z takiego tonu wywnioskowałem, że tłumacz sam jest szachistą, o co go nie pytałem, bo jak nie trzeba umieć grać w szachy, by opowiadanie przeczytać, tak samo znajomość gry nie jest potrzebna, by je przetłumaczyć. Owszem, zawsze lepiej znać na wylot dziedzinę, z której jest tekst, ale w tym przypadku oceniałem, że tłumacz nieszachista wyłożyłby się może w dwóch miejscach, co bez problemu mogłem poprawić.

Tego, że mój tłumacz nie jest szachistą, dowiedziałem się, kiedy przeczytałem, że grający białymi wykonał pierwsze posunięcie „with the king – two squares forward”. Ruch królem w pierwszym posunięciu jest niemożliwy, do tego król przemieszcza się maksymalnie o jedno pole. W oryginale gracz przesunął o dwa pola piona królewskiego, czyli piona stojącego przed królem. Uznałem to za wybaczalną pomyłkę, poprawiłem i przeszedłem od opisu debiutu do opisu gry środkowej, „from the debut to the center game”. Nie wiem, czy normalnie by mi ten „debut” zazgrzytał, ale po pionie byłem czujny, sprawdziłem i dowiedziałem się, że te fazy gry u Anglosasów nazywają się „opening” i „middlegame”. W „middlegame” do akcji wkracza wieża. „Wieża” to po angielsku „rook” albo „castle”. Pierwsza nazwa jest oficjalna, druga potoczna, czyli zgodnie z otrzymaną instrukcją tej drugiej tłumacz nie miał prawa użyć. I nie użył. Użył, a jakże, słowa „tower”. „Towerem” tłumacz zbił (oczywiście „beat” zamiast „capture”) figurę nazywającą się w jego mniemaniu „horse”, choć jest to „knight”. Zaraz potem gracz tę wieżę stracił, a że skoczek uchodzi za figurę słabszą, przy takiej niekorzystnej wymianie mamy do czynienia z „utratą jakości”. Już państwo wiedzą, jak to zostało przełożone? Tak, tak, „the quality loss” (poprawnie: losing the exchange). Po kilku stratach jakości nie ma sensu grać do mata, skoro przeciwnik ma na tyle dużą przewagę, że prędzej czy później do niego doprowadzi. Można wygłosić formułę „poddaję partię”. Jednak w międzynarodowych turniejach zawodnicy wcale nie mówią „I give up the game”, tylko „I resign”.

Co tłumacz zrobił, jest chyba czytelne. Uznał, że na szachach się nie zna, nie interesują go, nie obchodzą, w temat nie będzie wnikał. Jeśli natrafił w tekście na jakiś szachowy termin, przekładał go dosłownie, nie próbując nawet zajrzeć do słownika, czy tam nie znajdzie odpowiedników. Takie postępowanie dyskwalifikowałoby studenta pierwszego roku filologii, ale facet zrobił jeszcze ciekawszą rzecz. Otóż stwierdził, że nie będzie zawracał sobie głowy nie tylko fachowymi pojęciami, lecz w ogóle szachowym środowiskiem. W opowiadaniu wspomniany jest Aleksander Alechin, jeden z mistrzów świata. Gdyby był to sławny rosyjski piosenkarz, tłumacz zapewne by sprawdził, jak brzmi jego nazwisko w wersji angielskiej (Alekhine), ale ponieważ to szachista, zostawił je po polsku.

Chociaż nie znoszę dyletantów, powyższą fuszerkę przyjąłem tak spokojnie, że aż sam siebie zadziwiłem. Pewnie dlatego, że od lat obserwuję, jak rozsądni, inteligentni ludzie na słowo „szachy” reagują, jakby mieli do czynienia z czarną magią. I jeszcze uważają, że dodaje im to splendoru, pochwalić się, że nie są w stanie pojąć tej gry. Chociaż może dodaje, bo głupota gdzieniegdzie uchodzi za atut. Owszem, szachy nie są tak proste jak warcaby, osiągnięcie wysokiego poziomu wymaga lat ćwiczeń, ale zapoznanie się z zasadami i stoczenie równorzędnego pojedynku z kimś, kto też niedawno się nauczył, jest w zasięgu każdego z ukończoną podstawówką. Mam tu na myśli podstawówkę przedwojenną, czyli czteroklasową.

Spokojny więc jak Borg na korcie napisałem do tłumacza, że przekład jest zły, wskazałem przykładowe błędy i zażądałem, by cały szachowy wątek poprawił. Zadeklarowałem jednocześnie, że chętnie służę wyjaśnieniami i pomocą, jeśli czegoś w tych szachowych fragmentach nie jest w stanie zrozumieć.

Ci z tłumaczy, którym już krew zalewa oczy, że ktoś stosujący podobne metody translatorskie jest rekomendowany na forach jako znakomity fachowiec, proszeni są o zakończenie w tym miejscu lektury niniejszego wpisu.

Tłumacz bez zadawania mi dodatkowych pytań przesłał poprawiony przekład. To znaczy, w niektórych wskazanych miejscach naniósł poprawki. Przypomnę: wszystko było przetłumaczone dosłownie, co mu wytknąłem, wskazując p r z y k ł a d o w e błędy. Ale pan tłumacz ograniczył się tylko do nich. Czy raczej do części z nich. Gdzieniegdzie zmienił „tower” na „rook”. Poprawił „utratę jakości”, ale „wygraną jakość” zostawił po staremu („winning with quality” zamiast „winning the exchange”). Zdegradował z powrotem piona królewskiego z króla na piona, ale nie sprawdził, że po angielsku nazywa się on tak samo (king pawn – akurat tutaj tłumaczenie dosłowne byłoby dobre), tylko włożył do zdania całe moje wyjaśnienie, co to za bierka: „He made the first move with the pawn i n f r o n t o f t h e k i n g (podkreślenie moje); two squares forward”.

Zamiast skupić się na poprawieniu przekładu, tłumacz skupił się na szukaniu usprawiedliwień, dlaczego przełożył tak, a nie inaczej. Wyjaśnił mi więc, że „horse” jako „skoczek” jest absolutnie poprawny, bo tak wynika ze słowniczka, który wynalazł w sieci. A zapomniał (sic!), że „mają być formy formalne”. Zapomniał też zajrzeć do poważnego słownika typu Longman, który takiego znaczenia słowa „horse” nie zna. Jeśli chodzi o „tower”, to pan tłumacz wytłumaczył się, że jest to nazwa historyczna. Dlaczego wykorzystał ją w tekście współczesnym i jak to się dzieje, że nazwy historyczne figur szachowych zna, a obecnie używanych nie, wyjaśnić już nie zechciał. Podobnie jak innych błędów, dla których post factum nie znalazł usprawiedliwienia, więc w szczegółach postanowił się nimi nie zajmować, poinformował mnie za to ogólnie, że dla niego szachy są „totalną abstrakcją” i „zna je tylko z obrazka”, ale tak ma również większość czytelników, w tym dwaj Anglosasi, którym dał tłumaczenie do sprawdzenia, i brak zastrzeżeń z ich strony świadczyć może o „hermetyczności tekstu”. Innymi słowy: piszesz, gościu, o jakichś rzeczach niezrozumiałych dla normalnego człowieka, więc nie oczekuj, że ktoś je pojmie albo będzie z sensem przekładał.

Było jasne, że od tego pana poprawnego przekładu się nie doproszę. Mogłem tłumaczenie odrzucić albo w ramach redakcji zrobić je samemu. Wybrałem to drugie rozwiązanie, uznając, że szukanie nowego tłumacza będzie bardziej kłopotliwe. Trochę musiałem w temat się wgryźć, bo w szachy, że tak powiem, nigdy nie grałem po angielsku, zawsze po polsku, ale okazało się, że do poprawnego przełożenia znakomitej większości terminów wystarczyło wpisać odpowiednie hasło w polskiej Wikipedii i przejść do angielskiej wersji. Czyli szczątkowe zainteresowanie się tematem pozwoliłoby wykonać akceptowalne tłumaczenie. Napisałem to tłumaczowi, żądając obniżenia ceny za przekład opowiadania. Niestety, ludzie, którzy nie potrafią dobrze wykonać tego, za co się biorą, potrafią doskonale przypilnować, by za swoją fuszerkę wziąć pieniądze. Tak więc pan tłumacz poinformował mnie, żebym nie był śmieszny, bo Wikipedia nie służy do robienia tłumaczeń (dlaczego w takim razie nie korzystał z oficjalnych stron FIDE, nie wyjaśnił), umowa nie przewiduje obniżenia stawki za przekład, a przekładu nie odrzuciłem. Do tego pochwalił się, że naniósł wskazane przeze mnie poprawki i wykonał tłumaczenie w terminie „kilka razy krótszym niż wcześniej ustalony”, summa summarum „nie bardzo wie, z jakiego tytułu” miałby obniżać cenę.

Ciekaw jestem, kto z czytających pamięta w tym momencie, jak zatytułowałem ten wpis. Sprawdzili państwo? Tak brzmiałoby zdanie „skoczek zbił gońca”, gdyby równie „fachowy” tłumacz przekładał opis gry w szachy z angielskiego na polski.

11 komentarzy:

  1. Panie Pawle, nie rozumiem dlaczego odrzucenie takiego przekładu i znalezienie innego tłumacza było kłopotliwe...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choćby dlatego, że szukanie i nowe tłumaczenie wymagałoby dodatkowego czasu, bez gwarancji, że ten nowy tłumacz też nie wytnie jakiegoś numeru.

      Usuń
  2. Panie Pawle, tłumaczyłem poradnik szachowy z angielskiego na polski i czytając ten wpis popłakałem się ze śmiechu. Zrobił mi Pan dzień :D
    A tak na poważniej, ten tekst idzie jako pierwsza obowiązkowa lektura dla moich studentów w temacie "rzetelność tłumacza".

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja gram w szachy po angielsku i wcale mi nie było do śmiechu, bo wyobraziłam sobie takie kffiatki w druku...Dobrze, że do tego nie doszło. Niestety, wcale nie tak rzadko tłumacze olewają fachowe słownictwo z dziedzin, na których się nie znają (do dziś mnie prześladuje sponiewierany "Kontakt" Sagana, który próbowałam przeczytać we wczesnej młodości).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kwiatki są wtedy, jak tłumacz próbuje przełożyć, ale mu nie wychodzi, tutaj w zasadzie odmówił tłumaczenia.

      Usuń
  4. Prawdziwe życie Sebastiana Rycerza:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziękuję za rozwianie moich wątpliwości, czy aby na pewno "Literaturę powinno przekładać się wyłącznie na język ojczysty". Niektórzy niestety nie zdają sobie z tego sprawy.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anka ma oczywiście rację, a powyższą historię można (a zaryzykowałbym twierdzenie, że nawet trzeba) czytać jako swoistą historię"Pata i Mata", w której ktoś zabiera się do zrobienia czegoś, lecz nie mając odpowiednich umiejętność lub środków, idzie na kompromis. Los zaś stawia kropkę nad i.

      Pozostaje kwestia dlaczego te tłumaczenia na polski są takie drogie? W krajach anglojęzycznych zaledwie 2-3% literatury jest tłumaczone z innych języków. Dodatkowo założę się, że polski jest językiem dość egzotycznym. To może mieć wpływ na cenę, ze względu na mniejszą konkurencję. Z drugiej strony, literatura po angielsku to jak widać, dziewicze terytorium nie tylko dla Polaków. Mam na myśli to, że tamtejsi czytelnicy w 97-98 % są ograniczeni do tych samych autorów. A przecież angielski nie jest nawet najpopularniejszym językiem na świecie, wbrew pozorom.

      A skoro już o tym mowa, może warto byłoby pomyśleć o przekładzie na chiński...? :>

      Usuń
    2. Cena tłumaczenia ma związek z zarobkami w kraju, z którego pochodzą tłumacze. W Anglii i USA zarabia się więcej niż w Polsce, więc ceny są wyższe, tłumaczenie na chiński byłoby zapewne tanie.

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.