środa, 26 lutego 2014

Męska literatura

Recenzentka zachwycona kryminałem napisanym przez kobietę („Warto czytać książki”, wrocławski dodatek „Wyborczej” z 25.02.2014 r.):

Tylko ci krytycy, pardon, te krytyczki, które nie słyszały o Agacie Christie.

poniedziałek, 24 lutego 2014

Rycerz pojmał biskupa

Jakiś czas temu napisałem pięć opowiadań kryminalnych (obecnie dostępnych w wersji elektronicznej w zbiorku „Czarna wdowa” w Amazonie) i postanowiłem przełożyć je na angielski, żeby zrobić karierę za oceanem. Zamiar okazał się kolejnym z moich poronionych pomysłów biznesowych, bo kariera zakończyła się sprzedażą kilku egzemplarzy, ale wpis nie będzie o tym, jak wtopiłem ładnych parę złotych, tylko o „profesjonalizmie” pewnego tłumacza.

Literaturę powinno przekładać się wyłącznie na język ojczysty, więc dla swoich opowiadań szukałem tłumacza urodzonego za oceanem albo nad Tamizą, znaleźć znalazłem, ale kwota, jaką zawołał, ścięła mnie z nóg. Nie dlatego, że uważałbym ją za przesadzoną, przeciwnie, byłem zdania, że dobry tłumacz właśnie tyle za swoją pracę powinien dostawać, niestety, nad Wisłą nikt tego zdania nie podziela, więc moje honoraria starczyłyby na przełożenie ledwie kilku linijek.

Pomysł właściwie zarzuciłem, kiedy na forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” natrafiłem na post rekomendujący Polaka tłumaczącego na angielski dla brytyjskich wydawnictw. Postanowiłem zaryzykować. Tutaj też musiałem wysupłać za arkusz sumkę, która panów i panie pięćsetzłotowców przyprawiłaby o zawał, ale jednak o połowę niższą, niż chciał native. Zacząłem od jednego opowiadania, żeby w razie czego ograniczyć straty. Zostało jednak przełożone dobrze, także dlatego, że, jak się okazało, usługa obejmowała sprawdzenie gotowego tekstu przez rodowitego Amerykańca. Tłumacz robił wprawdzie elementarne błędy, cytat z Biblii przetłumaczył na przykład we własnym zakresie, zamiast zaczerpnąć z kanonu, sięgał po synonimy tam, gdzie akcja wymagała, by dane słowo cały czas przekładać identycznie, ale po mojej redakcji efekt był więcej niż zadowalający.

W tej sytuacji, mając wrażenie, że chcąc skorzystać z usług perfekcyjnego tłumacza, musiałbym zwrócić się do siebie (moim wrogom pozwalam cytować ten passus jako dowód mojej megalomanii), nie szukałem już nikogo innego, tylko zleciłem przekład pozostałych opowiadań. W jednym z nich, o tytule „Fair play”, osią fabuły jest partia szachów, bynajmniej nie potraktowana pretekstowo (choć opowiadanie jest w pełni czytelne również dla nieszachistów), napisałem więc do tłumacza, że ma stosować oficjalną szachową terminologię. Jeśli w opowiadaniu hetman bije skoczka, to w tłumaczeniu również hetman ma bić skoczka, a nie królowa konika. Otrzymałem odpowiedź, że nie ma sprawy, żaden problem, w ogóle luzik i małe piwo. Z takiego tonu wywnioskowałem, że tłumacz sam jest szachistą, o co go nie pytałem, bo jak nie trzeba umieć grać w szachy, by opowiadanie przeczytać, tak samo znajomość gry nie jest potrzebna, by je przetłumaczyć. Owszem, zawsze lepiej znać na wylot dziedzinę, z której jest tekst, ale w tym przypadku oceniałem, że tłumacz nieszachista wyłożyłby się może w dwóch miejscach, co bez problemu mogłem poprawić.

Tego, że mój tłumacz nie jest szachistą, dowiedziałem się, kiedy przeczytałem, że grający białymi wykonał pierwsze posunięcie „with the king – two squares forward”. Ruch królem w pierwszym posunięciu jest niemożliwy, do tego król przemieszcza się maksymalnie o jedno pole. W oryginale gracz przesunął o dwa pola piona królewskiego, czyli piona stojącego przed królem. Uznałem to za wybaczalną pomyłkę, poprawiłem i przeszedłem od opisu debiutu do opisu gry środkowej, „from the debut to the center game”. Nie wiem, czy normalnie by mi ten „debut” zazgrzytał, ale po pionie byłem czujny, sprawdziłem i dowiedziałem się, że te fazy gry u Anglosasów nazywają się „opening” i „middlegame”. W „middlegame” do akcji wkracza wieża. „Wieża” to po angielsku „rook” albo „castle”. Pierwsza nazwa jest oficjalna, druga potoczna, czyli zgodnie z otrzymaną instrukcją tej drugiej tłumacz nie miał prawa użyć. I nie użył. Użył, a jakże, słowa „tower”. „Towerem” tłumacz zbił (oczywiście „beat” zamiast „capture”) figurę nazywającą się w jego mniemaniu „horse”, choć jest to „knight”. Zaraz potem gracz tę wieżę stracił, a że skoczek uchodzi za figurę słabszą, przy takiej niekorzystnej wymianie mamy do czynienia z „utratą jakości”. Już państwo wiedzą, jak to zostało przełożone? Tak, tak, „the quality loss” (poprawnie: losing the exchange). Po kilku stratach jakości nie ma sensu grać do mata, skoro przeciwnik ma na tyle dużą przewagę, że prędzej czy później do niego doprowadzi. Można wygłosić formułę „poddaję partię”. Jednak w międzynarodowych turniejach zawodnicy wcale nie mówią „I give up the game”, tylko „I resign”.

Co tłumacz zrobił, jest chyba czytelne. Uznał, że na szachach się nie zna, nie interesują go, nie obchodzą, w temat nie będzie wnikał. Jeśli natrafił w tekście na jakiś szachowy termin, przekładał go dosłownie, nie próbując nawet zajrzeć do słownika, czy tam nie znajdzie odpowiedników. Takie postępowanie dyskwalifikowałoby studenta pierwszego roku filologii, ale facet zrobił jeszcze ciekawszą rzecz. Otóż stwierdził, że nie będzie zawracał sobie głowy nie tylko fachowymi pojęciami, lecz w ogóle szachowym środowiskiem. W opowiadaniu wspomniany jest Aleksander Alechin, jeden z mistrzów świata. Gdyby był to sławny rosyjski piosenkarz, tłumacz zapewne by sprawdził, jak brzmi jego nazwisko w wersji angielskiej (Alekhine), ale ponieważ to szachista, zostawił je po polsku.

Chociaż nie znoszę dyletantów, powyższą fuszerkę przyjąłem tak spokojnie, że aż sam siebie zadziwiłem. Pewnie dlatego, że od lat obserwuję, jak rozsądni, inteligentni ludzie na słowo „szachy” reagują, jakby mieli do czynienia z czarną magią. I jeszcze uważają, że dodaje im to splendoru, pochwalić się, że nie są w stanie pojąć tej gry. Chociaż może dodaje, bo głupota gdzieniegdzie uchodzi za atut. Owszem, szachy nie są tak proste jak warcaby, osiągnięcie wysokiego poziomu wymaga lat ćwiczeń, ale zapoznanie się z zasadami i stoczenie równorzędnego pojedynku z kimś, kto też niedawno się nauczył, jest w zasięgu każdego z ukończoną podstawówką. Mam tu na myśli podstawówkę przedwojenną, czyli czteroklasową.

Spokojny więc jak Borg na korcie napisałem do tłumacza, że przekład jest zły, wskazałem przykładowe błędy i zażądałem, by cały szachowy wątek poprawił. Zadeklarowałem jednocześnie, że chętnie służę wyjaśnieniami i pomocą, jeśli czegoś w tych szachowych fragmentach nie jest w stanie zrozumieć.

Ci z tłumaczy, którym już krew zalewa oczy, że ktoś stosujący podobne metody translatorskie jest rekomendowany na forach jako znakomity fachowiec, proszeni są o zakończenie w tym miejscu lektury niniejszego wpisu.

Tłumacz bez zadawania mi dodatkowych pytań przesłał poprawiony przekład. To znaczy, w niektórych wskazanych miejscach naniósł poprawki. Przypomnę: wszystko było przetłumaczone dosłownie, co mu wytknąłem, wskazując p r z y k ł a d o w e błędy. Ale pan tłumacz ograniczył się tylko do nich. Czy raczej do części z nich. Gdzieniegdzie zmienił „tower” na „rook”. Poprawił „utratę jakości”, ale „wygraną jakość” zostawił po staremu („winning with quality” zamiast „winning the exchange”). Zdegradował z powrotem piona królewskiego z króla na piona, ale nie sprawdził, że po angielsku nazywa się on tak samo (king pawn – akurat tutaj tłumaczenie dosłowne byłoby dobre), tylko włożył do zdania całe moje wyjaśnienie, co to za bierka: „He made the first move with the pawn i n f r o n t o f t h e k i n g (podkreślenie moje); two squares forward”.

Zamiast skupić się na poprawieniu przekładu, tłumacz skupił się na szukaniu usprawiedliwień, dlaczego przełożył tak, a nie inaczej. Wyjaśnił mi więc, że „horse” jako „skoczek” jest absolutnie poprawny, bo tak wynika ze słowniczka, który wynalazł w sieci. A zapomniał (sic!), że „mają być formy formalne”. Zapomniał też zajrzeć do poważnego słownika typu Longman, który takiego znaczenia słowa „horse” nie zna. Jeśli chodzi o „tower”, to pan tłumacz wytłumaczył się, że jest to nazwa historyczna. Dlaczego wykorzystał ją w tekście współczesnym i jak to się dzieje, że nazwy historyczne figur szachowych zna, a obecnie używanych nie, wyjaśnić już nie zechciał. Podobnie jak innych błędów, dla których post factum nie znalazł usprawiedliwienia, więc w szczegółach postanowił się nimi nie zajmować, poinformował mnie za to ogólnie, że dla niego szachy są „totalną abstrakcją” i „zna je tylko z obrazka”, ale tak ma również większość czytelników, w tym dwaj Anglosasi, którym dał tłumaczenie do sprawdzenia, i brak zastrzeżeń z ich strony świadczyć może o „hermetyczności tekstu”. Innymi słowy: piszesz, gościu, o jakichś rzeczach niezrozumiałych dla normalnego człowieka, więc nie oczekuj, że ktoś je pojmie albo będzie z sensem przekładał.

Było jasne, że od tego pana poprawnego przekładu się nie doproszę. Mogłem tłumaczenie odrzucić albo w ramach redakcji zrobić je samemu. Wybrałem to drugie rozwiązanie, uznając, że szukanie nowego tłumacza będzie bardziej kłopotliwe. Trochę musiałem w temat się wgryźć, bo w szachy, że tak powiem, nigdy nie grałem po angielsku, zawsze po polsku, ale okazało się, że do poprawnego przełożenia znakomitej większości terminów wystarczyło wpisać odpowiednie hasło w polskiej Wikipedii i przejść do angielskiej wersji. Czyli szczątkowe zainteresowanie się tematem pozwoliłoby wykonać akceptowalne tłumaczenie. Napisałem to tłumaczowi, żądając obniżenia ceny za przekład opowiadania. Niestety, ludzie, którzy nie potrafią dobrze wykonać tego, za co się biorą, potrafią doskonale przypilnować, by za swoją fuszerkę wziąć pieniądze. Tak więc pan tłumacz poinformował mnie, żebym nie był śmieszny, bo Wikipedia nie służy do robienia tłumaczeń (dlaczego w takim razie nie korzystał z oficjalnych stron FIDE, nie wyjaśnił), umowa nie przewiduje obniżenia stawki za przekład, a przekładu nie odrzuciłem. Do tego pochwalił się, że naniósł wskazane przeze mnie poprawki i wykonał tłumaczenie w terminie „kilka razy krótszym niż wcześniej ustalony”, summa summarum „nie bardzo wie, z jakiego tytułu” miałby obniżać cenę.

Ciekaw jestem, kto z czytających pamięta w tym momencie, jak zatytułowałem ten wpis. Sprawdzili państwo? Tak brzmiałoby zdanie „skoczek zbił gońca”, gdyby równie „fachowy” tłumacz przekładał opis gry w szachy z angielskiego na polski.

czwartek, 20 lutego 2014

Mam tytuł!

Z wymyśleniem tytułu drugiej części „Gdzie mól i rdza” miałem takie kłopoty, że aż powiedziałem wydawnictwu, by sami coś zaproponowali. Ale również im nie udało się zawrzeć w kilku słowach esencji powieści. Nadesłane propozycje były albo słabe (z czego zresztą ich autor zdawał sobie sprawę), albo średnio odnosiły się do treści książki. Ale jedna z tych ostatnich mnie zainspirowała i w końcu wymyśliłem. Nie trzymam więc dłużej w niepewności, tylko obwieszczam, że następny kryminał z komisarzem Przygodnym będzie nosił tytuł:

ZBYT KRÓTKIE SZCZĘŚCIE

poniedziałek, 17 lutego 2014

Autor w Parku Poezji

Wspominałem już, że święta spędziłem w Norwegii. Byłem w Larviku, jakieś sto kilometrów od Oslo. Miasteczko szczyci się tym, że urodził się w nim Thor Heyerdahl, ale na mnie największe wrażenie zrobiły umieszczone w różnych punktach sentencje i cytaty z literatury.


Cytaty nie są rozmieszczone bez ładu i składu, ich treść nawiązuje do miejsca, w którym się znajdują. Tak jak tutaj: nad brzegiem morza czytamy, że Henryk Ibsen „nocą i dniem, zimą i latem” za tym morzem tęskni. W prawym dolnym rogu widnieje nazwa całego projektu: Park Poezji.


Tutaj zadbano, by nie tylko treść odnosiła się do morza, ale i kształt kamienia.


Początek cytatu mówi, że będąc z dala od domu, tęsknimy za nim, będąc w domu, tęsknimy do odległych miejsc, potem ze zrozumieniem było gorzej, bo szwedzki nie zawsze wystarcza do czytania po norwesku.


Autor zaczytany.


Na tym placu zabaw przez chwilę nie mogłem załapać, dlaczego nie potykam się na żadnym słowie, potem dotarło do mnie, że napis jest po szwedzku, a nie po norwesku. Słowa „Visst har det blivit kaos i tidens lopp, men så länge det finns ungar så finns det hopp” (Pewnie, że w dziejach panował chaos, ale dopóki mamy dzieci, jest nadzieja) pochodzą z piosenki „Żale turysty” Cornelisa Vreeswijka, szwedzkiego pieśniarza holenderskiego pochodzenia (tutaj klip z norweskiej zresztą telewizji).


Kolejny język sentencji zaowocował pomysłem petycji do władz miasta, by zamieściły cytaty również po polsku, najchętniej z dzieł tego człowieczka u szczytu schodów :-)

środa, 12 lutego 2014

Recenzja Swedish Book

Recenzję „Krótkiego przystanku w drodze z Auschwitz” Görana Rosenberga „Gazeta Wyborcza” (11.02.2014 r.) zilustrowała poniższym zdjęciem:


Teraz czekamy na fotorelację z wręczenia nie mniej prestiżowej Angelus Silesius Prize.

poniedziałek, 10 lutego 2014

Cenić się!

Od jednego z wydawnictw otrzymałem zapytanie, czy podjąłbym się napisania dla nich recenzji wewnętrznej, oceniającej, czy proponowana im przez szwedzką agencję powieść rzeczywiście jest dobra i odpowiednia na polski rynek. Zresztą wiedziałem, na czym to polega, bo na początku swojej kariery tłumacza literackiego takie recenzje dla wydawnictwa, z którym współpracowałem, pisywałem. Dostawałem wtedy jakieś dwieście pięćdziesiąt złotych za recenzję. Raz nie dostałem nic, bo łobuzeria sobie wymyśliła, że jeśli zleci przekład książki tłumaczowi, który ją oceniał, to już mu za to nie zapłaci. Ale, jak mówię, na ten numer dałem się nabrać raz, a że łobuzeria miała więcej oryginalnych pomysłów, to w końcu spotkaliśmy się w sądzie (o czym można poczytać w moim poradniku, rozdział „Co się przesunie, to się przesunie”).

Ponieważ honoraria za tłumaczenia literackie od lat stoją w miejscu, byłem przygotowany na to, że za recenzje też wcale nie wzrosły. A jednak wydawnictwu udało się mnie zaskoczyć, i to tak, że szczęka opadła mi w dół i wyrżnęła w klawiaturę. Bo jako wynagrodzenie zaproponowali 80 złotych (tak, osiemdziesiąt, żadnych zer nie brakuje) lub, uwaga, jedną wydaną przez nich książkę. Całą jedną.

Owo wydawnictwo żyje nie z beletrystyki, tylko z literatury, nazwijmy to, fachowej. Dobrze żyje. Działa od lat, w swoim segmencie rynku jest hegemonem, a ogólnie, jeśli nawet nie należy do największych, to na pewno do zamożniejszych i stabilniejszych.

Swego czasu wyrażałem już oburzenie z powodu ochłapów rzucanych tłumaczom przez wydawnictwa i zostałem wtedy pouczony, że mam wygórowane wymagania i za wolno pracuję. Gdybym pracował szybciej, to nędzne stawki zaczęłyby mi się jawić jako całkiem niezłe. Domyślałem się więc, że i teraz przez kolegów z psiej frakcji (możemy pracować za psie pieniądze, bo jesteśmy wydajni) zostałbym skrytykowany, gdybym powyższą propozycję uznał za nieatrakcyjną. Bo przecież książki i tak czytam, ale bezproduktywnie, licznik przy tym nie bije, a tu z każdą przewróconą stroną na moim koncie pojawiałoby się parę groszy. Pewnie usłyszałbym radę, że zamiast marudzić, poszedłbym lepiej na kurs szybkiego czytania. Bo jak to tak, wołać więcej i narażać prezesa wydawnictwa na stres, że, nie daj Boże, do pierwszego mu nie starczy?

Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że bardziej opłacałoby mi się zbierać puszki, miałem też wątpliwości, czy w gazowni albo elektrowni przyjmą w rozliczeniu książkę. Z tego, co wiem, prąd wytwarza się u nas z węgla, nie z papieru. Ponieważ zaproponowana kwota była śmieszna, nie widziałem pola do negocjacji i po prostu odpisałem wydawnictwu, że za taką stawkę zleceniem nie jestem zainteresowany. Nie wyraziłem tego wprost, ale ze sformułowania jasno wynikało, że uważam ją za żenującą.

Toteż byłem zdziwiony, kiedy odwrotną pocztą przyszło zapytanie, ile chcę. Napisałem, że trzysta trzydzieści złotych (żeby były trzy stówy na rękę). I co się okazało? Że jest to kwota, którą bez problemu mogą i chcą zapłacić. Co więcej, kiedy napisałem recenzję, zgłosili się z kolejną książką. Proponowana stawka? Trzysta trzydzieści złotych.

Po jakimś czasie z podobną prośbą zwróciło się inne wydawnictwo, tym razem chodziło o szwedzki kryminał. Tutaj propozycja wyjściowa była przyzwoitsza, bo dwieście złotych, do tego wydawnictwo dorzucało gruszki. Gruszki z wierzby w postaci zapewnienia, że jeśli zdecydują się kryminał wydać, to mnie zlecą przekład. Atrakcyjność gruszek pomniejszało nie tylko ich pochodzenie, lecz także i to, że tłumaczeniem kryminałów jestem umiarkowanie zainteresowany.

Najpierw chciałem z automatu odpisać, że moja stawka to trzysta trzydzieści złotych. Potem pomyślałem sobie: człowieku, dają na wyjściu więcej, może wytargujesz więcej. Poza tym chcą, żebyś im jeszcze napisał o pozostałych książkach z tej serii. Niby na podstawie informacji z netu, ale zawsze dodatkowa robota. Zawołaj cztery stówy. Nie, to jest dużo mniejsze wydawnictwo, przesadzisz, zrezygnują. I co z tego? zleceń za małe pieniądze jest w bród. Poza tym jesteś autorem i tłumaczem kryminałów, czyli masz najwyższe kwalifikacje do tej roboty. A fachowcom się płaci.

Zawołałem cztery stówy i okazało się, że fachowcom się płaci.

Czyli co? Wydawnictwa wcale nie są tak biedne, jak usiłują twierdzić i najczęściej są skłonne zapłacić więcej, niż początkowo oferują. Nieraz dużo więcej. Nie tylko za recenzje. Nie zdarzyło mi się, bym nie wynegocjował wyższej stawki za przekład, jeśli wyjściowa mnie nie zadowalała. Tylko trzeba te negocjacje podjąć, a nie robić w portki, że wydawnictwo się wycofa. Nie uznawać groszowych honorariów za przyzwoite, bo się tak szybko pracuje, że nawet jedną ręką trzymając pełne portki, drugą wystuka się kilkanaście arkuszy miesięcznie. Jeszcze mając czas na opowiadanie na forach, że to normalne, ba, spokojne tempo. Można w tym zawodzie zarabiać więcej, ale wydawnictwa same stawek nie podniosą, trzeba się o to upomnieć, powalczyć o swoje. Mieć odwagę się postawić, zamiast gardłować wszem wobec i każdemu z osobna, że wcale nie psuje się rynku.

piątek, 7 lutego 2014

Nie matura, lecz chęć szczera



Dobrze, że pani sędzia ma pieczątkę, bo inaczej pisałaby, że reprezentuje sąd w Kłocku.

poniedziałek, 3 lutego 2014

Lekceważenia tłumaczy rok kolejny

Szanowny Panie Ministrze Sprawiedliwości!
Nieco ponad tydzień temu tłumacze przysięgli obchodzili dziewiątą rocznicę ustalenia stawek urzędowych za tłumaczenia na rzecz wymiaru sprawiedliwości. Przez te dziewięć lat stawki ani razu nie zostały zrewaloryzowane, nawet o stopień inflacji, czyli ich realna wartość stale maleje. Pisma z prośbami o waloryzację są zbywane argumentacją, z której nie wynika, że podwyżka się nie należy, a jedynie, że ministerstwo ma tłumaczy za durniów i chłopów pańszczyźnianych.

I tak tłumaczom wyjaśnia się, że waloryzacja jest niemożliwa, bo obowiązuje reguła wydatkowa, która pozwala zwiększyć wydatki budżetu zaledwie o jeden punkt procentowy i inflację. Sama konstrukcja tej reguły pokazuje, że podwyżka stawek o jeden punkt procentowy i inflację byłaby z nią zgodna, poza tym jeśli – według ministerstwa – reguła uniemożliwia podnoszenie wynagrodzeń w sferze budżetowej, to jak to się dzieje, że te wynagrodzenia podniesiono nauczycielom, policjantom, sędziom i – last but not least – również ministrom? Na te zastrzeżenia i pytania ministerstwo nie raczy już udzielić odpowiedzi. Ja rozumiem, że patrząc na kolegów polityków, Pan Minister nie ma poczucia, że wyższe wykształcenie (warunek, żeby zostać przysięgłym) wiąże się z inteligencją, ale często tak jednak jest, więc proszę łaskawie przestać tłumaczy traktować jak durniów, którym można przedstawiać jawnie bzdurne uzasadnienia. Równie dobrze ministerstwo mogłoby napisać, że nie da tłumaczom podwyżek, bo koty robią do kuwet, a nie na podłogę. Przepraszam, nie równie dobrze, bo chociaż fakt, że koty robią do kuwet, rzeczywiście nie stoi na przeszkodzie, by dać tłumaczom podwyżkę, to jednak nie da się nim uzasadnić możliwości dania tej podwyżki. Regułą wydatkową tak.

Pan Minister pewnie nie ma obecnie głowy, by zajmować się podwyżką dla tłumaczy, skoro zajmuje się Pan przywracaniem sądów, które Pański poprzednik zlikwidował, i ustalaniem, dlaczego korespondencja sądowa trafia do sklepów rybnych. Platformie rządzenie pomyliło się z kręceniem filmu na podstawie scenariusza Stanisława Barei, ale, szczerze powiedziawszy, nie jest mi do śmiechu. Tak przy okazji, skoro jesteśmy przy sądach, mam prośbę o skrócenie o jedną trzecią (zgodnie z obietnicą wyborczą Platformy Obywatelskiej) mojego procesu z wydawnictwem Czarna Owca, który to proces trwa już dwa lata i dopiero się rozkręca.

Skoro ministrowie sprawiedliwości z PO podjęli polityczną decyzję o nierewaloryzowaniu stawek za tłumaczenia uwierzytelnione, a przy tym uznali, że nie będą tej politycznej decyzji bronić, tylko robić tłumaczy w ch… (rozwinięcie skrótu zostawiam sobie na dziesiątą rocznicę), informuję Pana Ministra, że ja również podjąłem polityczną decyzję, że jeśli do tej dziesiątej rocznicy dojdzie, oddam swój głos na PiS. Zdaję sobie sprawę, że jest to szkodliwe dla państwa polskiego, ale w d… (rozwinięcie, jak wyżej, za rok) mam takie państwo, którego urzędnicy uważają, że mogą traktować obywateli jak półgłówków. A głos na każde inne ugrupowanie byłby de facto głosem za rządami Platformy, bo każde przebiera nóżkami, by zawrzeć z nią koalicję. Nie da się wykluczyć, że przed samymi wyborami w rozpaczliwym poszukiwaniu głosów (a wszystko teraz wskazuje na to, że wam ich zabraknie) postanowicie sypnąć groszem i dokupić sobie jeszcze tę grupę wyborców, ale na mnie nie zrobi to już wrażenia, mój głos dostanie Jarosław Kaczyński.