czwartek, 30 stycznia 2014

Holenderska Skandynawia

Ponieważ tłumacz mógłby się dziwić, dlaczego wymagają od niego tłumaczenia papierów, urzędnicy mu to wyjaśniają:

Od czasu najazdu niderlandzkich wikingów w Szwecji mówią po holendersku. I jak obywatel Szwecji dostanie odpis decyzji procesowej po holendersku, to może zrozumie, że nie powinien padać ofiarą popełnianych przez siebie przestępstw.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Przygodny w kwietniu!

W drugiej połowie listopada informowałem o ukończeniu drugiej części „Gdzie mól i rdza” i przesłaniu jej do wydawnictwa. W zasadzie od razu otrzymałem od Oficynki odpowiedź, że będą szykować książkę na kwiecień, ale ponieważ była to deklaracja złożona bez czytania, wolałem zaczekać z ogłaszaniem tej wieści. A nuż po lekturze, zamiast potwierdzić termin, wydawnictwo w ogóle odwoła wydanie z uzasadnieniem „naprawdę nie spodziewaliśmy się, że aż tak obniży pan loty”. Moje obawy były jednak niepotrzebne, w Oficynce książkę przeczytali i spodobała im się nawet bardziej niż „Mól”. Tak więc dla miłośników komisarza Przygodnego (i dla mnie) doskonała wiadomość: powieść rzeczywiście ukaże się już w kwietniu!

Niezorientowanym w procedurach wydawniczych wyjaśniam, że publikacja książki w pięć miesięcy od złożenia jej w wydawnictwie to jest tempo ekspresowe (mówię tu o oczywiście o normalnym wydawnictwie organizującym normalną promocję, a nie o firmach wydawniczych drukujących za pieniądze autorów) i jeśli ktoś poważnie myśli o pisarstwie, musi nauczyć się funkcjonować w perspektywie nie dni i tygodni, tylko miesięcy i lat. Choć oczywiście jest to minus tego zawodu. Bo im więcej konkretnych wydarzeń zaplanowanych w odległej przyszłości, tym czas do nich (subiektywnie) szybciej upływa, a przez to (nadal subiektywnie) żyje się krócej. No, ale osiąga się nieśmiertelność swoimi książkami :-)

Nieco już o drugiej części „Mola” napisałem, bez ujawniania zbyt wiele, bo sam spoilerów nie znoszę. Teraz dodam, że trudniej będzie odgadnąć, kto jest zabójcą. Trochę chciałem zagrać na nosie tym krytykom mądralom, którzy po trafnym wytypowaniu kto morduje w „Gdzie mól i rdza” uznali, że jest to wynik ich inteligencji i mojej nieudolności, bo tej inteligencji nie starczyło już, by dostrzec, że świadomie pozwoliłem czytelnikowi rozwiązać zagadkę. Postawiłem na grę: są wszystkie tropy, nie kamufluję ich tak, że w praktyce nie da się odgadnąć, ale próbuję wpuścić czytelnika w maliny. Jedni tę grę wygrywają, inni przegrywają, i tak miało być, bo na tym polega zabawa. Pod tym względem tej zabawy będzie teraz trochę mniej, choć nadal trzymam się zasad dekalogu Knoksa, że morderca musi pojawić się na kartach powieści dosyć szybko i że nie wolno przed czytelnikiem zatajać faktów znanych komisarzowi prowadzącemu śledztwo.

Co do odgadywania, kto zabił: o mały włos a zepsułbym ekipie Oficynki przyjemność z lektury, informując ją (choć nie wprost, też wymagałoby to pokojarzenia faktów), kto tym mordercą jest. Jak? Piszę oczywiście w Wordzie i plik z powieścią muszę jakoś zatytułować. Zwykle tytuł pliku jest tożsamy z tytułem książki (Kanalia, Niepełni), a przy dłuższych frazach wybieram najbardziej charakterystyczne słowo („Rebeliantkę o zmarzniętych stopach” tłumaczyłem w pliku „Rebeliantka”). W tym przypadku nie miałem tytułu (i, o zgrozo, nadal nie mam), więc musiałem wymyślić coś innego. Niezbyt szczęśliwie zdecydowałem się na słowo wskazujące na zabójcę. Żeby unaocznić: jeśli morderstwa dokonywałby jedyny występujący w powieści Turek (nie występuje, to przykład), mój plik nosiłby nazwę „Turek”. Pod zdradzającą zbyt wiele nazwą dotarłem do końca, doszlifowałem, dopieściłem, sprawdziłem, czy wszystko jest, jak należy, by można było posłać książkę do wydawnictwa, przyszykowałem maila, ale przy dodawaniu załącznika się zreflektowałem. Rany Julek! muszę zmienić nazwę pliku. Poszedł do Oficynki jako „Przygodny II”.

Inaczej niż zwykle znalazłem nazwisko dla mordercy (będzie jeden, co mogę z góry ujawnić, bo takiego dylematu, jak w „Gdzie mól i rdza”, czy morduje jedna osoba, czy kilka, tutaj śledczy nie będą mieli). Normalnie posługuję się książką telefoniczną, biorąc od różnych osób imiona i nazwiska, tak by tworzyły dobrze brzmiącą kombinację. To jednak zasłyszałem podczas rehabilitacji po złamaniu ręki, nosił je bodajże wujek mojej fizjoterapeutki. Od razu uznałem, że jest to świetne nazwisko dla zabójcy. Nie dlatego, że wujek miał jakiś zbirowaty wygląd (w ogóle nie miałem okazji go zobaczyć), po prostu mi podpasowało. Zanotowałem je i, mimo że sporo czasu upłynęło, wykorzystałem.

Jak to z takimi seriami bywa, drugą część można czytać, nie znając pierwszej. Zagadka jest całkowicie odrębna, bohaterów przedstawiam tak, by nowi czytelnicy wiedzieli, z kim mają do czynienia. Ale jednak lepiej zapoznać się najpierw z „Gdzie mól i rdza”, bo jeśli chodzi o prywatne losy bohaterów, chronologii nie da się przeskoczyć, a i charakterystyki tychże bohaterów będą pełniejsze. Jest czas do kwietnia :-)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Literatura piękna, czyli o tłumaczeniu książek kucharskich

Zakupiłem sobie w kiosku kryminał autorstwa M. C. Beaton pt. „Hamish Macbeth i śmierć scenarzysty” (tak nudny, że nawet chęć dowiedzenia się, kto zabił, nie skłoniła mnie do przeczytania całości) i zafrapowała mnie informacja na stronie redakcyjnej, z której wynikało, że tłumaczka, Joanna Żywina, pracowała nie na zlecenie wydawnictwa, tylko biura tłumaczeń. Dotąd żyłem w przekonaniu, że literatura jest tą dziedziną tłumaczeń, która wybroniła się przed obecnością niewykonującego żadnej pracy pośrednika. Do mnie zgłaszały się tylko wydawnictwa i trudno mi było sobie wyobrazić, że z tych nędznych stawek, jakie oferują, można wykroić jeszcze prowizję dla pasożyta. Chyba że to rozwiązanie dla stachanowców, którzy zwiększyli swoje tempo z dwunastu do osiemnastu arkuszy miesięcznie (pozostając nadal w przekonaniu, że to, czym się zajmują, jest przekładaniem literatury), by wyjść na swoje, bo że można się cenić, nie mieści im się w głowie.

Zaciekawiony, poszukałem w sieci, czy jakieś biuro oferuje tłumaczenia literatury szwedzkiej, a co za tym idzie, czy potencjalnie mogę od takowego dostać propozycję przełożenia książki. I znalazłem. Profesjonalistów pierwszej wody.

Tłumaczenia literackie to specyficzne tłumaczenia wymagające od tłumacza (…) umiejętności poetyckich przekładów (…)

Bo w każdej powieści znajdzie się jakiś wiersz?

Tłumaczenia literackie to nie tylko literatura piękna ale także popularno - naukowa, przewodniki, informatory biznesowe i inne mniejsze publikacje.

Akcja informatorów biznesowych zwykle trzyma czytelnika w napięciu do ostatniej strony.

Naszą główną specjalnością jest tłumaczenie nie tylko literatury pięknej, ale również tekstów mniej literackich takich jak przewodniki (…)

Aha. Czyli jednak przewodniki nie są całkiem literackie.

(…) tłumaczenie wszelkiego rodzaju pism i artykułów, które będą publikowane w prasie lub telewizji.

Znaczy się w telegazecie?

Każde tłumaczenie literackie na język angielski wykonywane jest przez native speakera a więc tłumacza na stałe zamieszkującego dany obszar językowy.

Jak się Jaś Kowalski przeprowadzi na dany obszar językowy, to będzie native.

Myślałem, że to cały wstęp, i pod nagłówkiem „Wybierz tłumacza z listy poniżej” kliknąłem na Tłumacz literacki języka szwedzkiego, przekonany, że dwójka w nawiasie oznacza liczbę tłumaczy współpracujących z tym wspaniałym biurem i poznam ich nazwiska. Ale natrafiłem na dalsze ogólne wywody:

Tłumaczenie literackie to tłumaczenie utworów literackich (powieści, opowiadań, powieści, nowel, sztuk teatralnych, wierszy, beletrystyki, itp.), literatury pięknej, poradników, książek kucharskich (…)

Powieść i powieść to dwie różne rzeczy, przy czym obie nie są beletrystyką, utwory literackie to literatura brzydka, nie piękna, a okoliczność, że żadna książka kucharska nie dostała jeszcze Nobla, zakrawa na skandal.

Poezja jest często uznawana za najtrudniejszy do tłumaczenia typ tekstu ze względu na trudność w interpretowaniu zarówno formy jak i treści w języku docelowym (szwedzkim). Tłumacz literacki musi przede wszystkim posiadać dobry warsztat w języku ojczystym (polskim).

W przeciwieństwie do biura Proximuss, które nie musi posiadać dobrego warsztatu w języku polskim. Kiedy tłumacz z warsztatem w języku polskim bierze się za przekład wiersza na język docelowy (szwedzki), forma z treścią spadają mu z nieba i potem biedak męczy się z interpretacją.

W trakcie pracy, nasze biuro stosuje autorski program zarządzania tłumaczeniem literackim polegający na podwójnym tłumaczeniu tekstu.

Naprawdę nie wiem, co sobie myślałem, przekładając książki bez autorskiego programu zarządzania tłumaczeniem literackim.

Oznacza to, że kiedy tłumaczy [kto? – przyp. mój] dany tekst przeznaczony do publikacji z języka polskiego na język szwedzki w pierwszym etapie tłumaczenie wykonuje polski tłumacz, najlepiej znający kontekst pierwotny. W drugim etapie tłumaczenie wykonuje native speaker języka szwedzkiego - tj. tłumacz najlepiej znający kontekst docelowy.

Ten tłumacz od kontekstu docelowego wykonuje własne tłumaczenie z pomocą pierwszego czy redaguje to pierwsze? Jeśli wykonuje własne, czy nie prościej byłoby, żeby tłumaczył od początku, konsultując się ze znawcą kontekstu pierwotnego? A jeśli redaguje, to gdzie tu tłumaczenie? Dobrze, że ci państwo nie prowadzą szpitala, strach pomyśleć, jak mogliby usprawnić operacje.

Jeżeli w dalszym ciągu jesteście zainteresowani zleceniem profesjonalnego przekładu na język szwedzki (lub z języka szwedzkiego na język polski) (…)

Już nie jesteśmy.

Okazało się jednak, że nie miałem racji, zakładając, że biuro tłumaczeń musi wykroić swoją prowizję z niskiej wydawniczej stawki. Proximuss za powyższe profesjonalne tłumaczenie literackie woła od 70 do 150 zł za stronę 1600 znaków, co daje od 1750 do 3750 zł za arkusz. Przypomnę, że koledzy stachanowcy uznają stawkę 500 zł od arkusza za bardzo przyzwoitą.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Wypadek w Norwegii

Planowałem wrócić do bloga w pierwszy poniedziałek stycznia, ale przeszkodzili mi w tym architekci z biura Snøhetta, którzy zaprojektowali budynek opery w Oslo.

Oslo-Opera 2008-04-15

Marmurowy dach, na który można wejść, nie jest płaski, lecz tworzą go zachodzące na siebie płyty, uskoki nie są zasygnalizowane inną barwą i w zapadającym zmroku (za dnia chyba też) stanowią prawdziwą pułapkę. W którą wpadłem. Przed upadkiem nie udało mi się wybronić, ale że o sporcie pojęcie mam nie tylko czysto teoretyczne, przeturlałem się i poderwałem przekonany, że z tego wydarzenia wyniosę tylko wiedzę, jak twardy jest marmur. Wcześniejsze doświadczenia też przemawiały za tym, że nic mi się nie stało. Parę lat temu złamałem sobie rękę i ból zaraz po upadku (z roweru) był nie do wytrzymania. Tutaj zdążyłem jeszcze spędzić przyjemny wieczór ze znajomymi, zanim ból w barku nasilił się do tego stopnia, bym zaczął podejrzewać, że coś jest nie w porządku. A kiedy następnego dnia nie bardzo mogłem się ubrać, stało się jasne, że muszę jechać na pogotowie. Pojechałem, trochę z duszą na ramieniu, ile mnie ta impreza będzie kosztowała, bo nie wziąłem ze sobą europejskiej karty ubezpieczenia zdrowotnego. Zawsze wracałem z wojaży zdrowy, więc jak sobie pomyślałem, że muszę po tę kartę specjalnie wybrać się do NFZ-u, a jeszcze nie wiadomo, czy mi się przyda, bo Norwegia przecież do Unii nie należy, to lekkomyślnie machnąłem ręką.

Norweska pielęgniarka na pogotowiu o kartę mnie jednak nie pytała, wystarczył jej paszport. Przeprowadziła wstępne badanie, by ocenić, na ile jestem nagłym przypadkiem, i kazała czekać na wezwanie. Kolejność przyjmowania zależała bowiem od stopnia obrażeń. W Polsce jest lepszy system, bo pacjent wchodzi do poczekalni, pyta, kto ostatni, staje w kolejce i emocjonuje się, czy dożyje spotkania z lekarzem. A jak człowiekiem targają emocje, to się nie nudzi i pięć godzin na polskim pogotowiu zleciało mi jak z bicza trzasł. Na norweskim zacząłem niecierpliwić się już po trzech, zwłaszcza że wygląd i żwawość osób zapraszanych przede mną świadczyły o tym, że albo nic mi nie dolega, albo padam ofiarą dyskryminacji. Kiedy lekarz, rodowity Norweg imieniem Abdul, wysłał mnie na rentgena z oschłością godną komunistycznej służby zdrowia i całkowicie zmienił swoje nastawienie, gdy usłyszał, że w Norwegii nie mieszkam, a jedynie spędzam święta, pierwsze wyjaśnienie musiałem wykluczyć. Zresztą bardzo za złe mu tej dyskryminacji nie miałem, bo w poczekalni przeczytałem w norweskiej gazecie artykuł o skazaniu Polaka za szmuglowanie kilograma amfetaminy (na dwa lata i miesiąc więzienia i oni się dziwią, że przemyt trwa w najlepsze).

Recepcję rentgena obsługiwała miła dziewuszka w tradycyjnej norweskiej chuście na głowie. Patriotyzm przejawia się między innymi dbaniem o stan finansów państwa (żeby miało na zasiłki i inne potrzebne rzeczy), więc dziewuszka oświadczyła, że skoro nie mam EKUZ-u, za badanie muszę uiścić pełną kwotę. Oczyma wyobraźni widziałem już, jak cały następny rok pracuję, by spłacić wizytę w palesty… w norweskim szpitalu, albo jak pakuję mój bark w łupki i wracam do Polski, ale okazało się, że to raptem czterdzieści koron więcej od opłaty pobieranej od Norwegów i przewidujących możliwość zachorowania obywateli Unii (ta opłata wynosi dwieście kilkadziesiąt koron, badanie przez lekarza drugie tyle, trzeba mieć kartę kredytową, bo gotówką nie da się zapłacić).

Zdjęcie wykazało złamanie obojczyka. Nie pisałem więc, bo się zrastałem.

Poszperałem trochę w internecie, porozmawiałem z ludźmi i wynikło mi, że problem niezabierania karty jest dość częsty, a jednym z zasadniczych powodów jest wydawanie jej ledwie na pół roku (czyli w praktyce tylko na wyjazd). W innych krajach obywatele mają tę kartę po prostu w portfelu, więc jeśli ktoś nie jest idiotą i nie wyciągnie jej specjalnie przed podróżą, nie musi łamać sobie głowy, gdy złamie sobie coś innego. Pytanie, dlaczego my znowu jesteśmy lepsi. Bo urzędasy nie miałyby co robić, gdyby nie musiały obsługiwać tego tłumu, który zgłasza się do nich przed każdym okresem urlopowym?