poniedziałek, 25 listopada 2013

Bo tłumacz do dupy jest

Justyna Sobolewska zrecenzowała w „Polityce” (nr 46) powieść Marii Sveland pt. „Zgorzkniała pizda”. Czytam tę recenzję, bo tytuł skutecznie zniechęcił mnie do czytania powieści (a unikam recenzji książek, które mam w planach) i natrafiam na opinię, że „Zgorzkniała pizda” nie wytrzymuje porównania z genialnym i autoironicznym „Strachem przed lataniem”, bo jest w gruncie rzeczy tylko poradnikiem (bardzo kiepsko przetłumaczonym), jak nie być sfrustrowaną matką i mężatką. Przecieram oczy ze zdumienia i czytam to zdanie powtórnie, ale nic w nim nie przybywa. Szukam w pozostałej części tekstu, też nic. Krytyczka rozprawiła się z tłumaczeniem ujętym w nawias równoważnikiem zdania. Na marginesie, mimochodem, od niechcenia oceniła w poczytnym tygodniku, że pan Maciej Muszalski źle wykonał swoją pracę. Bez żadnych przykładów, bez choćby szczątkowego uzasadnienia, mocą swego autorytetu orzekła, że tłumacz jest niekompetentny.

No to sprawdzam, jakim autorytetem w dziedzinie przekładu literackiego, ze szczególnym uwzględnieniem literatury szwedzkiej, jest Justyna Sobolewska. Może to aktywna tłumaczka z co najmniej dziesięcioma przełożonymi tytułami na koncie? Nie. Może wykłada literaturę szwedzką na skandynawistyce? Też nie. Specjalistka od translatoryki publikująca regularnie w „Przekładańcu”? Guzik. Czy pani Sobolewska zna w ogóle język szwedzki? Nic na to nie wskazuje. Ale wie, że tłumacz źle przełożył książkę. A ja się pytam, skąd wie, skoro z oryginału jest w stanie zrozumieć tyle, ile przeciętny Chińczyk z „Pana Tadeusza”.

Dotąd krytycy literaccy dezawuowali przekłady w ten sposób, że przytaczali z tekstu jedną źle brzmiącą frazę, wskazywali na jakiś źle przetłumaczony wyraz lub zwrot i na tej podstawie stwierdzali, że przekład jest do niczego. Skoro da się zjechać powieść, nie mając żadnej specjalistycznej wiedzy, to żadna specjalistyczna wiedza – zdaniem krytyków – nie jest też potrzebna, by zjechać tłumaczenie. Co tam, że źle brzmiąca fraza może być idealnym odwzorowaniem źle brzmiącej oryginalnej frazy. Takiemu krytykowi wydaje się, że tłumaczenie polega na wygładzaniu oryginału. Co tam, że tłumaczenie owego słowa lub zwrotu niekoniecznie jest błędne, bo żeby to stwierdzić, trzeba zajrzeć do tekstu źródłowego. A na to krytyk nie ma czasu, bo wisi nad nim deadline, więc lekką ręką wyrzuca do kosza kilka miesięcy cudzej pracy, swoją wykonując na kolanie.

Żeby solidnie ocenić przekład, trzeba usiąść i skrupulatnie porównać go z oryginałem. Bo jeśli nawet wskazane błędy rzeczywiście nimi są, to jeden (choćby rażący) czy kilka nie przesądza jeszcze o jakości przekładu. Ale Sobolewska idzie w drugą stronę. Teraz po prostu krytyk będzie nam ex cathedra obwieszczał, czy tłumaczenie jest dobre, czy złe.

Nie wiem, oczywiście, czy Muszalski przełożył powieść Sveland kongenialnie, poprawnie, kiepsko czy beznadziejnie. Ale wiem z całą pewnością, że Sobolewska ma o jakości tego przekładu takie pojęcie, jak głuchoniemy o prowadzeniu audycji radiowych. Co więcej, nie odważyłbym się oceniać tłumaczenia Muszalskiego wyłącznie po lekturze polskiej wersji, a śmiem twierdzić, że mam trochę wyższe kwalifikacje od pani Sobolewskiej do analizowania przekładów szwedzkiej literatury.

sobota, 23 listopada 2013

Wrocław – spotkanie autorskie

Miejska Biblioteka Publiczna zorganizowała mi spotkanie autorskie, które odbędzie się w najbliższą środę, 27 listopada, o godz. 17.00 w filii przy ul. Roosevelta we Wrocławiu. Poprowadzi je Alicja Borończyk-Lewandowska. Wbrew wrażeniu, jakie mogę sprawiać na blogu, nie gryzę, więc bez obaw można przyjść :-)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Mały krok pisarza

Drodzy państwo, w piątek 15 listopada dokładnie o godzinie 14.37 wysłałem do Oficynki maila z załączoną nową powieścią o komisarzu Przygodnym. Mały krok pisarza, całkowicie pozbawiony znaczenia dla ludzkości.

Książka jest gotowa, ale nie ma jeszcze ostatecznego tytułu, co zdarza mi się po raz pierwszy. Ponieważ jednak nie muszę rozsyłać propozycji wydawniczych (też po raz pierwszy), tylko składam książkę w wydawnictwie, które na nią czeka, mogę sobie dać dodatkowy czas na wymyślenie tytułu.

Będę się teraz niepokoił, jak powieść zostanie przyjęta (i w wydawnictwie, i przez czytelników), bo „Gdzie mól i rdza” wzbudziło taki entuzjazm, że poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko. A dotąd nie pisałem jeszcze kontynuacji, za każdym razem beztrosko brałem się za zupełnie inny temat lub gatunek.

O zagadce, jaką będzie miał do rozwiązania Przygodny, wspominałem już wielokrotnie, w wywiadach i na blogu: komisarz będzie musiał znaleźć sprawcę zabójstwa dwojga licealistów. Dowiemy się również, co dalej z jego życiem prywatnym. Poza tym zastosowałem receptę inżyniera Mamonia i w powieści występuje ta sama galeria postaci: seksistowski dziennikarz Kuriata, patolog Małecki ze swoimi sarkazmami, aspirant Gajda mający predylekcję do zbyt długich wstępów, nierozgarnięci posterunkowi Wójcik i Wojtkiewicz. Wojtkiewicz przekona kolegę do nowej teorii spiskowej, ale w pracy schowany za jego plecami będzie przypominał rodakom, że mówimy „właśnie”, a nie „dokładnie”. Pojawi się ponownie krewki profesor Sobieski, a wraz z nim kwestia, jak wygląda czy powinien wyglądać pisarz. To reperkusja spotkania autorskiego w sopockiej bibliotece, podczas którego jedna z czytelniczek ze zdziwieniem skonstatowała, że wcale nie wyglądam na autora kryminałów :-)

„Gdzie mól i rdza” było krytykowane za to, że nie ma w nim znaczących postaci kobiecych, a autor wziął sobie tę krytykę do serca i do zespołu „Kuriera” dokooptował zagorzałą feministkę. O tym, jak dogaduje się ona z Kuriatą, to już w książce :-)

A kiedy będzie można przeczytać? Zakładając, że napisałem rzecz przyzwoitą, to w przyszłym roku, ale kiedy dokładnie, będzie zależało od wydawnictwa. Teraz wszystko w rękach konia, jak mawiał niezapomniany Jan Ciszewski.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Kalicińska vs. Karpowicz

Spór jest głośny, więc referował go nie będę, tylko komentował. Przede wszystkim świetnie, że spór literacki trafił na łamy wielkonakładowej prasy. Przeczytanie codziennej gazety zajmuje mi coraz mniej czasu, bo kiedy widzę artykuł o synekurach dla polityków, to dokładnie wiem, co dziennikarz skrytykuje i jak polityk będzie się tłumaczył, a wiedząc również, że nic z tego nie wyniknie, artykuł opuszczam. Dyskusja o kryteriach przyznawania nagród literackich była naprawdę odświeżająca i przeczytałem ją z dużym zainteresowaniem.

Z trochę mniejszym komentarze, bo przypomniały mi, że jesteśmy w Polsce i wielu komentatorów jak zwykle nie interesowało meritum, tylko _intencje_ uczestników sporu. Dla przeciętnego Polaka nie jest istotne, co ktoś napisał i jakich argumentów użył, tylko dlaczego to napisał i jaki miał w tym interes. Przy czym to, że miał interes, przyjmowane jest za taki sam pewnik, jak dwa wybuchy w Smoleńsku. A skoro Kalicińska skrytykowała nieprzyznawanie Nike twórcom literatury à la Kalicińska, to dla tropiących intencje jest oczywiste, że sama tę Nike chciałaby dostać. Tymczasem w jej tekście nie ma pół zdania, które by na taką intencję wskazywało. Co więcej, kompromitujące przyznawanie się, że książki, o których pisze, zna jedynie ze streszczeń, świadczy o tym, że gdyby Kalicińska była rozżalona niedostrzeganiem jej twórczości przez jury, nie byłaby w stanie tego rozżalenia ukryć. Moim zdaniem, Kalicińską szczerze by ucieszyło, gdyby Nike dostała Ulatowska, i chwała jej za to, że odważyła się wygłosić swą krytykę, bo większość pisarzy siedzi oczywiście cicho, mając świadomość, że kiedy tylko skomentują jakąś nagrodę, wszyscy przyjmą za pewnik, że bardzo tej nagrody pragną. A ponieważ nadal jesteśmy w Polsce, chęć dostania przez pisarza nagrody uznawana jest za coś deprecjonującego, chociaż to naturalne, że człowiek chce zostać wyróżniony. Poza tym dla polskich pisarzy nagrody to nie tylko wyróżnienie, lecz także, z braku stypendiów, sposób na podreperowanie finansów.

Czy Kalicińska ma rację, twierdząc, że jurorzy wszelakich nagród preferują książki pesymistyczne? Polemizowałbym. Z nagrodzonych Nike znam „Biegunów” Tokarczuk i „Traktat o łuskaniu fasoli” Myśliwskiego (właśnie przymierzam się do „Widnokręgu”) i nie powiedziałbym, że któraś z tych powieści jest szczególnie pesymistyczna. Upierałbym się raczej, że preferowane są książki mówiące o jakimś problemie. Bo one są po prostu o czymś. Na upartego można napisać powieść o szczęśliwym małżeństwie, tyle że tak naprawdę nie ma o czym pisać. A czy książka o niczym może być dobra? Dobrych powieści o nieszczęśliwych małżeństwach jest multum. Kłaniają się Tołstojowskie szczęśliwe i nieszczęśliwe rodziny.

Drugim elementem, którego Kalicińska nie bierze pod uwagę (czy nie dostrzega, korzystając ze streszczeń) jest język utworu, dla przyznających nagrody jednak ważniejszy od tematyki książki. Obojętne, o czym napiszą Tokarczuk czy Myśliwski, zrobią to takim językiem, że nominacja zawsze będzie uprawniona.

Jury „poważnych” nagród literackich nie uznaje takich gatunków literatury jak kryminał, fantasy, romans (owszem, „Jedenaście” Świetlickiego dostało Gdynię, ale właśnie za to, że bardziej kryminałem nie jest, niż jest). Dwa pierwsze dorobiły się własnych nagród i może to jest rozwiązanie. Nagroda dla najlepszej książki zakończonej happy endem. I nie piszę tego ironicznie. Jeśli chce się promować pisarzy, którzy patrzą na świat przez różowe okulary, to nie oglądać się na Nike, tylko ustanowić własną nagrodę.

Na Nike też się nie ma co oglądać, bo to kuriozalna nagroda. Wiadomo, że laury literackie są niewymierne, ale jednak dwie powieści można ze sobą porównać, wykazać, że według jakichś tam kryteriów jedna jest lepsza od drugiej. Można wyrazić subiektywną opinię, że jedna powieść podoba nam się bardziej od innej. Nie da się natomiast w żaden sposób wykazać wyższości danej powieści nad danym tomikiem poezji czy zbiorem esejów. Nie da się również powiedzieć, że na przykład „Stepy Akermańskie” podobają nam się bardziej od „Starej baśni”. Pani Jola może się wydawać komuś ładniejsza niż pani Zosia, ale jeśli ktoś za najładniejszego uznaje pana Henia, to gra już w innej lidze. Dobrze, że pomysłodawcy Nike nie organizują zawodów sportowych, bo wypuściliby na ring boksera, szachistę i gimnastyczkę i kazaliby im ze sobą konkurować.

Nike jest też nagrodą środowiskową. Swego czasu sprawdziłem dokładnie, z jakich wydawnictw pochodzą nominowane książki (było mi to potrzebne do opowiadania „Znajdź pan bestseller”) i okazało się, że Nike można by nazwać Nagrodą Pięciu, bo w praktyce liczyły się tytuły tylko pięciu oficyn. Jakoś nie chce mi się wierzyć, by pięć wydawnictw regularnie wydawało ambitną, dobrą literaturę, a reszta sporadycznie, i skłonny raczej jestem podejrzewać, że z trzech zgłoszonych książek faworyzowanego wydawnictwa jurorzy czytają wszystkie trzy, z trzech zgłoszonych przez niefaworyzowane jedną (którą być może wybierają na podstawie streszczenia – i tak zatoczyliśmy koło). Bo szczerze wątpię, by przy na pewno dużej liczbie zgłaszanych tytułów mieli czas na przeczytanie wszystkich.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Krótki kurs pisania powieści (specjalnie dla Poli Pane)

Szanowna Pani, na początku minimalne wyrazy uznania, bo chociaż dołącza Pani do seansów nienawiści, które wybuchają w reakcji na moją krytykę zjawiska self-publishingu i możliwości, jakie otworzyło ono grafomanom, to jako jedyna potrafi Pani napisać coś merytorycznego. Co prawda nie na temat, bo ocena mojej powieści nijak ma się do omawianego zagadnienia, ale na tle wyzwisk, obelg i zniewag, do których ograniczają się Pani koledzy, jawi się to prawie jak podjęcie dyskusji.

Ale skoro chce Pani dyskutować o moich książkach, proszę bardzo. Do listy wyszczególnionych przez Panią błędów merytorycznych w „Niepełnych” pozwolę sobie dołączyć inne z moich książek, żeby oszczędzić Pani ich wyszukiwania: w stanie Nowy Jork nie ma kary śmierci, a 90% przepisów, którymi przerzucają się prokuratorzy i adwokaci, nie występuje w żadnym kodeksie („Między prawem a sprawiedliwością”), policjanci nie chodzą za biegłymi po mieście i nie prowadzą z nimi rozmów, tylko ślą im urzędowe pisma z poleceniem sporządzania pisemnych ekspertyz, a w obcym kraju mogą co najwyżej asystować, nie zaś sami prowadzić śledztwo („Kanalia”), posterunkowi nie pracują przy zabójstwach i nie dostają dodatkowego wynagrodzenia za nadgodziny („Gdzie mól i rdza”). A to tylko przykładowe „błędy”. Zresztą w „Niepełnych” też nie zdołała Pani odkryć wszystkich, umknęło Pani chociażby, że na całej trasie Wrocław-Oława nie ma (o zgrozo!) drzewa, o które Edyta mogłaby się rozbić. Autor bezczelnie sobie to drzewo dostawił.

Pani wyraźnie nie odróżnia powieści od reportażu. Owszem, było coś takiego jak powieść reportażowa, ale to przeszłość. Była przeszłością już w dobie telewizji, a co dopiero internetu. Dla autora rzeczywistość nie jest punktem odniesienia jak dla reportera. Dla autora punktem odniesienia jest wiedza _przeciętnego_ czytelnika. Napiszę to jeszcze raz, bo Pani krytyka świadczy o tym, że nie ma Pani bladego pojęcia, czym jest powieść: Dla powieściopisarza rzeczywistość nie jest punktem odniesienia. Punktem odniesienia jest wiedza _przeciętnego_ czytelnika. Nie mogę napisać, że ciąża kobiety trwa jedenaście miesięcy, bo każdy wie, że dziewięć, mogę pozwolić niepełnosprawnym uprawiać spontaniczny seks, bo że jest to niewykonalne, wiedzą tylko oni sami i fachowcy. Dalej: pisarz może nagiąć rzeczywistość, zmienić ją, zmodyfikować, dopóki na przeciętnym czytelniku to, co pisze, robi wrażenie prawdopodobnego. A żeby Panią jeszcze bardziej zaskoczyć, ujawnię jeszcze jeden pisarski sekret: autor może napisać coś nieprawdopodobnego, jeśli czytelnik mu to w ramach przyjętej konwencji zaakceptuje.

Z Pani krytyki wynika, że Pani zdaniem powieść pisze się po to, by zapoznać czytelnika z jakimś wycinkiem rzeczywistości. Spóźniła się Pani dobre sto lat z okładem, bo to w tej chwili margines powieściopisarstwa. „Niepełni” nie powstali po to, by wyjaśniać czytelnikom, że osoba sparaliżowana ma pęcherz neurogenny. Od tego są broszurki medyczne, co poprzednio Pani napisałem, a czego Pani nie zrozumiała (naprawdę trzeba punkt po punkcie kawę na ławę?), skoro twierdzi, że zbyłem zarzut milczeniem. „Niepełni” nie są powieścią o pęcherzu Edyty, tylko o jej uczuciach i międzyludzkich relacjach. Dla których ten pęcherz jest nieistotny. Mało, że on jest nieistotny, zajmowanie się pęcherzem zrujnowałoby wymowę powieści. Przyjmijmy, że równie skrupulatnie jak Pani wyjaśniam czytelnikowi, iż „rozróżnia się dwa typy: typ I - wiotki pęcherz i spastyczny zwieracz oraz typ II – wiotki pęcherz i wiotki zwieracz. W obu przypadkach używa się cewnika, dla typu I stosuje się cewnikowanie okresowe (co 3-4 godziny), natomiast dla typu II cewnik zewnętrzny (…) z powodu regularnego używania cewnika dochodzi do częstych infekcji dróg moczowych” oraz przed sceną miłosną informuję, że kobieta ten pęcherz opróżniła. Co mam? Zamiast czytelnika, który widzi Edytę jako zwykłą dziewczynę, który o jej wózku w czasie lektury parę razy zdążył zapomnieć, jest czytelnik postrzegający ją przez worek z moczem. Zamiast romantycznej sceny miłosnej mam scenę w stylu medycznego opisu albo nawet napawającą czytającego odrazą. Zamiast czułości skatologiczną pornografię. Tymczasem moim celem jest, by czytelnik dowiedział się o uczuciu łączącym Edytę i Jacka, a nie o ich technikach seksualnych. By wózek i biała laska skurczyły mu się do nieistotnych atrybutów, by widział normalnie kochającą się parę. I żeby ten cel osiągnąć, mogę sobie określone fakty pominąć (dopóki przeciętnego czytelnika nie będzie to raziło), bo rzeczywistość utworu literackiego jest _nadrzędna_ wobec tej zastanej. Czego Pani najwyraźniej nie pojmuje. Kuriozalne są Pani wywody (z przytoczeniem podstawy prawnej!), że AWF przyjmuje na studia osoby niepełnosprawne. Dlaczego Edyta przerywa studia, zostało w powieści pośrednio wyjaśnione, co po raz kolejny pokazuje, że krytykuje Pani książkę po nieuważnej lekturze. Ale nawet gdyby nie było wyjaśnione, to niekoniecznie wymagałoby to zamieszczania wynalezionych przez Panią informacji. Bo autor nie musi napisać o wszystkich faktach z realnego świata związanych z jego bohaterami. Proszę sobie to zdanie powiesić nad biurkiem: Autor nie musi napisać o wszystkich faktach z realnego świata związanych z jego bohaterami. Ze swoimi pretensjami przypomina Pani komisarza policji, który zżyma się nad czytanym kryminałem: „Ale z tego autora kretyn, świadka nie można tak po prostu o coś zapytać, trzeba wszystko zaprotokołować. Przecież to wynika z kodeksu postępowania karnego!”.

Powieść to nie wykład, który na zadany temat autor ma wygłosić czytelnikowi. Autor nie ma czytelnikowi referować rzeczywistości. Żeby napisać dobrą powieść, trzeba mieć coś do powiedzenia od siebie. Coś, czego czytelnik nie znajdzie w tych materiałach, z których autor korzystał przed pisaniem. Bo jeśli to ma być streszczenie tych materiałów (z Pani krytyki wynika, że takie założenie, niekoniecznie świadomie, Pani robi), to efektem będzie powieść, przy której czytelnik będzie ziewał, a recenzent da autorowi dwie gwiazdki, drugą za solidne przygotowanie się. Powieść to rozmowa z czytelnikiem: o jego emocjach, wrażliwości. Powiedzenie mu coś o nim samym i o innych ludziach przez stworzenie odrębnego świata, który, powtórzę, jest _nadrzędny_ wobec świata zastanego. Powieść ma być spójna wewnętrznie, a nie stanowić kopię zewnętrznego świata. Na tym polega fikcja literacka.

Z tego, co przeczytałem, jest Pani zorientowana w temacie, bo planuje Pani napisać powieść o niepełnosprawnych. Ale pani przedokładny research pokazuje, że albo nie ma Pani nic do powiedzenia czytelnikowi od siebie i potrafi tylko zreferować to, co on sam może sobie przeczytać w specjalistycznych publikacjach i w internecie, albo zafiksowała się Pani na tym punkcie, bo włada Panią strach, żeby ktoś przypadkiem nie złapał Pani na tym, że czegoś Pani nie sprawdziła. Przy jednej i drugiej motywacji włoży Pani do powieści wszystko, co Pani wie, by udowodnić, że Pani naprawdę wie. Powieści pisane z takim założeniem już powstawały, określa się je mianem profesorskich, a ich wspólną cechą jest to, że nie nadają się do czytania. Skoro chce Pani pisać niestrawne książki (i płacić za ich wydawanie), to jest to Pani wybór, ale proszę nie domagać się od innych, by tworzyli swoje powieści według Pani dyletanckich recept. Napisałem dokładnie taką powieść, jaką chciałem, włożyłem do niej dokładnie to, co było mi potrzebne, pominąłem dokładnie to, co ze względu na wymowę powieści uznałem za zbędne czy niepożądane, i – jak wnioskuję z reakcji czytelników, którzy książkę zrozumieli i do których wrażliwości ona trafia – osiągnąłem dokładnie taki efekt, jaki zamierzyłem.

Stawia Pani zarzut, że w mojej powieści niepełnosprawni pokazani są jako osoby „gorsze i bez żadnych życiowych perspektyw”, a „zamiast zwalczać stereotypy, które od lat pokutują w polskim społeczeństwie, pan Pollak je tylko utrwalił”. Pani najwyraźniej przeczytała inną powieść, niż ja napisałem, i inną, niż przeczytały Matylda, Agnieszka Tatera czy autorka bloga Między stronami. Proszę sobie przeczytać te recenzje, to dowie się Pani z nich, o czym są „Niepełni”, skoro nie jest Pani w stanie zrozumieć książki w trakcie bezpośredniej lektury.

Ale zarzut, że nie zwalczam stereotypów, znowu pokazuje, że Pani nie wie, na czym polega pisarska autonomia. Nie muszę niczego zwalczać. Jest cała rzesza niepełnosprawnych z uśmiechem idących przez życie, radzących sobie lepiej niż pełnosprawni, mających więcej od nich optymizmu życiowego. A ja mam pełne prawo napisać o takich, którzy czują się poszkodowani i dotknięci przez los. Którzy sobie z życiem nie radzą czy nie do końca radzą. I nie jest to żadne szerzenie stereotypu. Kiedy pokażę w powieści nieszczęśliwego grubasa, nie znaczy to, że stawiam tezę, że każdy otyły jest nieszczęśliwy. To właśnie Pani myśli stereotypowo o niepełnosprawnych i nie traktuje ich jak normalnych ludzi, skoro robi Pani założenie, że powieść, której bohaterowie są niepełnosprawni, musi być manifestem na ich rzecz (z pozytywnymi przykładami, jak to dzielnie sobie ze swoją niepełnosprawnością radzą), walką o ich prawa i edukowaniem społeczeństwa. Pani nie mieści się w głowie, że można niepełnosprawność potraktować jako „element osobowości, który pewne rzeczy determinuje, ale nie zawsze musi być na pierwszym planie” (cytat z książki), a napisać o problemie, który z niepełnosprawnością ma jedynie pośredni związek i który dotyczy też osób pełnosprawnych. To właśnie Pani ma tak głęboko zakodowane w swojej podświadomości, że niepełnosprawny jest gorszy, że książkę, która nie zajmuje się udowadnianiem, że nie jest, odbiera Pani jako deprecjonującą niepełnosprawnych.

A wracając do punktu, od którego zaczęła się Pani krytyka: czy jest Pani w stanie napisać dwa zdania broniące tekstu Marty Grzebuły, broniące go bezpośrednio, a nie przez atakowanie mnie osobiście czy mojej twórczości? Albo uzasadnić merytorycznie, a nie przez ordynarną napaść na mnie, że z jakichś względów moja analiza tego tekstu była nieuprawniona?

PS. Przy okazji Pani dobrych rad, jak mam pisać, żeby zasłużyć na miano „Wielkiego Pisarza”, chciałbym zapytać, jak zdołała Pani tę moją starannie skrywaną ambicję zdemaskować. Bo rzeczywiście, co tydzień daję na mszę w tej intencji i regularnie pytam wróżki, kiedy to nastąpi, ale zarówno proboszcz jak i wróżka zapewnili mnie solennie, że pary z gęby nie puścili.