poniedziałek, 16 grudnia 2013

Bure Holmbäck

To nazwisko nic polskim czytelnikom nie mówi, nic dziwnego, skoro sam Söderberg nie zyskał w Polsce większej popularności. Bo Holmbäck to znawca i propagator twórczości Hjalmara Söderberga. Ale nie jakiś tam przeciętny znawca. Bez przesady można powiedzieć, że nie ma osoby, która wiedziałaby więcej o Söderbergu i która zrobiłaby więcej dla rozpropagowania jego twórczości niż Holmbäck. A zainteresował się i zafascynował autorem „Młodości Martina Bircka” dość późno. Kiedy jako literaturoznawca przystępował do pisania swojej pracy doktorskiej, pierwotnie planował zająć się Selmą Lagerlöf. Okazało się jednak, że wszedłby koledze w paradę, przerzucił się więc na Söderberga. Jako tłumacz mogę powiedzieć „na całe szczęście”, bo jego dysertacja poświęcona „Niebłahym igraszkom” okazała się nieocenioną pomocą, kiedy pracowałem nad przekładem tej książki.

Z kolei w bibliografii mojej pracy magisterskiej poświęconej Söderbergowi jedną z najważniejszych pozycji stanowiła 600-stronicowa biografia tego pisarza autorstwa właśnie Bure Holmbäcka. Badacz pisywał też pomniejsze opracowania, jak np. „Sztokholm Hjalmara Söderberga”, i liczne artykuły.

Bure Holmbäck urodził się 18 marca 1923 roku w Fjällsjö w regionie Ångermanland (to jeszcze nie sama północ Szwecji, ale mocno powyżej Sztokholmu). Z początku nie planował kariery historyka literatury, chciał pójść w ślady ojca i zostać leśnikiem, nawet zaczął kształcić się w tym kierunku, ale w końcu wybrał studia humanistyczne w Uppsali. Pracował jako bibliotekarz w Bibliotece Królewskiej, później w Szwedzkim Radiu, gdzie m.in. kierował działem kulturalnym.

W 1984 roku z inicjatywy Bure Holmbäcka odbyła się w Bibliotece Królewskiej w Sztokholmie wystawa poświęcona Söderbergowi. Jej sukces zainspirował Holmbäcka do założenia rok później Towarzystwa Literackiego im. H. Söderberga, któremu przez następne piętnaście lat przewodniczył. Holmbäck był również pomysłodawcą postawienia pomnika Söderberga, odsłoniętego w 2010 r. Poniżej na zdjęciu Bure Holmbäck na tle właśnie tego pomnika (zdjęcie ze szwedzkiej Wikipedii).

Bure Holmbäck vid avtäckning av statyn - Hjalmar Söderberg.

Ostatnio Holmbäck pracował nad 17-tomowym wydaniem dzieł zbiorowych Hjalmara Söderberga. Ukazały się trzy tomy, czwartym miał być „Doktor Glas”, ale jego redakcję dokończy już ktoś inny. Bure Holmbäck odszedł 1 października.


PS. Tym smutnym akcentem kończę w tym roku blogowanie. Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli mnie czytać, i zapraszam ponownie w styczniu.

środa, 11 grudnia 2013

Primo

„Baronowie Palikota zmienią partię” („Gazeta Wyborcza”, 10.12.13)

Po pierwsze gramatyka, głu… pani Dominiko!

wtorek, 10 grudnia 2013

Promocja w Amazonie

Obniżyłem o połowę (z czterech dolarów na dwa) ceny dwóch swoich książek w Amazonie, „Niepełnych” i „Między prawem a sprawiedliwością”.

Ta cena będzie jeszcze przez dwa dni, potem wzrośnie, ale nadal będzie niższa od nominalnej. Promocja potrwa do niedzieli. Obejmuje ona tylko Amazon amerykański, więc jest to oferta dla czytelników ze Stanów i z Polski. W niemieckim Amazonie nie można takiej promocji w ogóle przeprowadzić, w brytyjskim owszem, ale nie jednocześnie. W ofercie cena widoczna jest bez narzutu, jaki nakłada Amazon kupującym z Polski, ale obawiam się, że nie oznacza to wcale, że go nie ma. Ale nawet z narzutem cena jest chyba atrakcyjna. Zwłaszcza dla zainteresowanych opowiadaniami, gdyż o ile jeszcze wersję papierową „Niepełnych” można nabyć w wydawnictwie, o tyle zdobycie „Między prawem a sprawiedliwością” graniczy z cudem, bo Branta zbankrutowała, a oszukańcze obniżenie nakładu spowodowało, że w obiegu jest niewiele używanych egzemplarzy.

Co istotne, żeby przeczytać te książki, nie trzeba mieć Kindle’a, z Amazonu można ściągnąć aplikację umożliwiającą czytanie na dowolnym urządzeniu.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Marża

Pracując na chlebek, zrobiłem tłumaczenie, za które wziąłem 150 zł. Klientka była rozmowna i opowiedziała mi, że po drodze do mnie trafiła do biura tłumaczeń, które za to samo tłumaczenie zażądało… trzech stów. Można by wyliczyć, że marża biura wynosi sto procent, ale byłoby to wyliczenie błędne, gdyż biuro 150 złociszy nigdy by mi za ten przekład nie zapłaciło. Z uzasadnieniem, że to jest normalna stawka, a od biura powinienem wziąć mniej, by zrobić miejsce na jego zysk.

Zysk biura musi być godziwy, bo wykonuje ono ciężką pracę, a z konstytucji, zasad moralnych i paru przysłów da się wywieść, że za ciężką pracę należy się godna zapłata. Na czym polega ciężka praca biura? Ano biuro musi najpierw przyjąć klienta. Przyjmowanie klientów jest uciążliwe, bo klienci bywają dziwni. Potem trzeba zadzwonić do tłumacza. Można zadzwonić na próżno, bo tłumacz zamiast wziąć się do roboty, poinformuje na przykład, że, wbrew przekonaniu klienta i właściciela biura, dokument, który mu przesłano, nie jest po szwedzku, tylko po angielsku, po duńsku albo po norwesku. Mylenie języka szwedzkiego z angielskim pokazuje, że aby założyć biuro tłumaczeń, wyższą wiedzą filologiczną bynajmniej nie trzeba się legitymować. Kiedy dokument jest po szwedzku, okazuje się, że tłumacz odmawia przywiezienia tłumaczenia do biura, a klient odmawia pojechania po tłumaczenie do tłumacza, i trzeba po odbiór wysłać pracownika albo kuriera. Pracownik i kurier kosztują.

Potem w biurze muszą tłumaczenie sprawdzić. Sprawdzają raz na pięć lat, ale praca nie musi być wykonywana codziennie, żeby uznać ją za pracę. Jak sprawdzą, zawsze coś znajdą, bo tłumacz – jak to człowiek – omylny jest:

– W pana tłumaczeniu jest błąd.
– Jaki?
– Pan napisał, że samochód ma pięćdziesiąt tysięcy przebiegu, a w dokumencie jest, że pięć tysięcy!
– Pięć tysięcy mil.
– Słucham?
– W oryginale przebieg podany jest w milach, nie w kilometrach.
– A to nie wiem, bo ja tylko cyferki sprawdzam, nie znam szwedzkiego.
– Mila to po szwedzku „mil”, można się domyślić.
– Ale to i tak się nie zgadza, bo to będzie niecałe…
– To nie jest mila angielska, tylko szwedzka. Mila szwedzka ma dziesięć kilometrów.

Zazwyczaj biuro przysyła skany dokumentów mailem z informacją, że oryginały zostaną przedłożone przy odbiorze tłumaczenia. Przy odbiorze okazuje się, że w biurze wykonali ciężką pracę polegającą na niepopatrzeniu, co im klient przyniósł:

– Przykro mi, ale to nie są oryginały.
– Takie nam klient dał.
– I z tego tytułu mam uznać kopie za oryginały?
– No… nie.

W biurach tłumaczeń ciężko też pracują nad wymyślaniem argumentów, jak skłonić tłumacza do obniżenia ceny, żeby skromną przecież marżę biura jeszcze powiększyć.

– Oczekujemy niższej ceny za te świadectwa, bo to są powtarzalne dokumenty.
– Wszystkie standardowe dokumenty są powtarzalne, czyli de facto żądają państwo, bym generalnie obniżył swoje stawki.
– Czy mógłby pan to tłumaczenie dla ZUS-u zrobić o połowę taniej, bo my mamy dla ZUS-u stałe ceny?
– Jakbym pracował za połowę swoich stawek, to nie miałbym na comiesięczny haracz dla ZUS-u.
– (Po uzgodnieniu ceny) Rozumiem, że tłumaczenie będzie na jutro?
– Nie, na jutro byłby ekspres. 50% drożej.
– Ekspres?!

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Mimozy

W 1983 roku 41-letni wówczas Günter Wallraff postanawia sprawdzić, jak w Niemczech żyje się tureckim gastarbeiterom. Nie tylko charakteryzuje się na Turka, ale wręcz się w niego przeistacza, przenosi się do gorszego mieszkania, posługuje się łamaną niemczyzną. Żyje jako Turek, pracuje jako Turek, a swoje doświadczenia zbiera w książce pod bardzo wymownym tytułem „Na samym dnie” (Ganz unten) (po polsku w przekładzie Ryszarda Turczyna).

Trzydzieści lat później dziennikarki Ludmiła Anannikova i Anna Malinowska postanawiają sprawdzić, również wykorzystując technikę reportażu wcieleniowego, jak pracuje się w Polsce za groszowe stawki, co opisują w „Gazecie Wyborczej”.

Wallraff łapie się każdej pracy, którą wykonują Turcy. Kiedy dowiaduje się, że zarabiają na życie, testując na sobie leki, nie waha się tego zrobić. Polskie dziennikarki są ostrożniejsze. Anannikova natrafia na ofertę sprzątania szpitala. Nie decyduje się na nią, bo znajomi ją ostrzegają: „Jakąś zarazę przyniesiesz”.

Anna Malinowska dostaje pracę jako sprzątaczka w Praktikerze. Z pewnym zdziwieniem opisuje czytelnikom, że tam, gdzie zatrudnia się ludzi do sprzątania, występują śmieci: „Pełno tu kawałków folii, papierów, drewna, niedopałków”. Co gorsza, i to dla dziennikarki jest już szok: „Śmieci należy zebrać do wora i wrzucić do kontenera, na który najpierw trzeba się wspiąć”. Jak tu nie współczuć kobiecie w sile wieku, która musi się wspinać na kontener? Na tym jednak nie koniec, bo prawdziwy syf jest dopiero w pomieszczeniach biurowych: „(…) za drzwiami znajduję składane krzesła – tak oblepione brudem, że brzydzę się ich dotknąć”.

Czym przy brudnych krzesłach jest wycieranie kałuż moczu w zatkanych toaletach, któremu to zadaniu musi podołać Wallraff jako Turek Ali w ramach czystej szykany, bo dopóki hydraulicy nie przetkają rur, nieczystości nadal będą się wylewać na podłogę?

Wallraff zatrudnia się na pół roku (a to tylko jedno z jego zajęć) w hucie Thyssena. Wykonuje tam morderczą fizyczną pracę, na zmianach trwających nawet dwanaście godzin, w warunkach zagrażających zdrowiu i życiu: jako Turek nie dostaje kasku ochronnego, a kupiony za własne pieniądze musi oddać niemieckiemu pracownikowi, nie ma obuwia ochronnego i spadające metalowe części mogą mu zmiażdżyć stopy, wdycha pył zawierający metale ciężkie (stężenie pyłu nieraz jest takie, że autor pisze nie o jego wdychaniu, lecz połykaniu), pracuje w strefach zagrożonych wybuchem gazu, a kiedy zgłasza, że aparatura sygnalizuje zbyt wysokie stężenie, dowiaduje się, że jest „uszkodzona”.

Anannikova dostaje propozycję pracy przy robieniu kanapek i sałatek na nocnych 10-godzinnych zmianach. Młoda dziewczyna (jak wynika ze zdjęcia) się waha, bo jeszcze, o zgrozo, kazali jej wyrobić książeczkę sanepidu: „Kalkuluję, czy opłaca mi się iść do sanepidu dla tygodnia pracy w garmażerii i czy dam radę stać sześć nocy z rzędu. Dochodzę do wniosku, że nie”.

Bądźmy jednak uczciwi: Wallraff też przed jedną z prac rejteruje. Nie decyduje się na pracę w przestarzałej elektrowni atomowej przy odpadach radioaktywnych, a uważa, że powinien, skoro Turcy ją wykonują. W książce pisze o swoim „tchórzostwie”.

Anannikova pracuje jeden dzień jako sprzedawczyni na bazarze. Od siódmej do czternastej. Potem jeszcze musi posprzątać, ale „robi to ostatnimi siłami”. Skutki 7-godzinnego dnia pracy na dworze przy sześciu stopniach powyżej zera (ta zabójcza temperatura zostaje dodatkowo podkreślona przez redakcję)

są przerażające: „W domu jeszcze przez trzy godziny trzęsę się z zimna. Nie mogę leżeć prosto, plecy bolą. Wieczór spędzam w pozycji embriona. Następnego dnia budzę się z zakwasami w nogach i kaszlem”.

Nic dziwnego, że dziewczyna „czuje ulgę”, kiedy tego następnego dnia nie musi iść na bazar, bo szefowa okazuje się oszustką, zatrudniającą pracownice na jeden niepłatny dzień próbny. Myślę, że ulgę odczuli też czytelnicy reportażu, bo przecież wszystko wskazywało na to, że drugiego dnia pracy dziennikarka mogłaby nie przeżyć.