poniedziałek, 30 września 2013

I w tym jest cały wic

– Świetny kawał słyszałem – mówi milicjant do kolegi.
– Opowiedz.
– Nie mogę, właśnie gościa za niego zamknąłem.

No więc dobra wiadomość: za dowcipy już nie wsadzają. Jedynie wymierzają grzywny. Malkontentów, bredzących coś o demokratycznym ustroju i wolności słowa, pouczamy, że nie można mieć wszystkiego od razu, należy się cieszyć, że jest postęp w stosunku do PRL-u.

Sąd apelacyjny utrzymał karę dla Radia Eska Rock za rzekomo rasistowskie dowcipy opowiadane przez Kubę Wojewódzkiego i Michała Figurskiego. Wcześniej obaj podpadli za rzekomą chęć zgwałcenia ukraińskiej pomocy domowej. Humor Wojewódzkiego i Figurskiego nie każdemu musi się podobać (mnie nie bawi), ale konwencja i intencje obu satyryków są jednoznaczne: nie wyśmiewają oni Murzynów ani Ukrainek, tylko tych, którzy Murzynów i Ukrainki uważają za ludzi drugiej kategorii.

I sędzia Sądu Apelacyjnego nie miał najmniejszych wątpliwości, że tak właśnie jest. Ale karę utrzymał, bo „od słuchaczy, zwłaszcza młodych, nie można oczekiwać, że będą dokonywać wymagających zabiegów interpretacyjnych”. Innymi słowy: słuchacz jest zbyt tępy, by odczytać konwencję, nie łapie ironii, wypowiadany tekst odbiera dosłownie, chociaż jest w nim drugie dno, więc żartownisia należy ukarać.

Jako pointa też dowcip:

Oskarżony tłumaczy się tak naiwnie i niewiarygodnie, że sędzia nie wytrzymuje:
– Czy oskarżony uważa, że ma do czynienia z głupcami?
– Z uwagi na szacunek dla Wysokiego Sądu nie ośmielę się zaprzeczyć.

sobota, 28 września 2013

Nieścisłość

„Gazeta Wyborcza”, 28.09.13:


No i teraz nie wiem, czy obcokrajowiec to coś innego niż cudzoziemiec, czy też reszta zginęła w wypadkach samochodowych.

poniedziałek, 23 września 2013

Grzmoty wyrywające płuca, czyli grafomańska katastrofa

Po opublikowaniu dwa tygodnie temu krytyki firmy Evanart dowiedziałem się, że firmy czepiam się słusznie, ale autorom, których drukuje, bezprawnie odmawiam miana pisarzy, bo są oni pisarzami z prawdziwego zdarzenia, tylko nie poznały się na nich wredne polskie wydawnictwa.

Kiedy mi mówią, że nie mam racji, to (wbrew rozpowszechnionej o mnie opinii :-) przyjmuję za możliwe (choć mało prawdopodobne :-), iż faktycznie tej racji nie mam, i rzecz gruntownie sprawdzam. Postanowiłem więc zapoznać się z twórczością jednego z autorów Evanartu. Mój wybór padł na Martę Grzebułę. Na stronie Evanartu przeczytałem, że to artystka dużego formatu, więc po tych formatu mniejszego nie było już co sięgać, poza tym brała ona udział w LiteraTurze jako pisarka.

Z wybraniem konkretnej pozycji też nie miałem problemu, od razu zafrapował mnie tytuł „Otchłań zła”. Przeczytałem fragment i powiem uczciwie: powalił mnie. Zresztą proszę powiedzieć, jak mógł nie powalić:

Noc opadła niczym sęp, gwałtownie i ze świstem.

Sęp musi opadać gwałtownie, żeby mu padlina nie uciekła. Zwłaszcza że może zostać ostrzeżona świstem.

Burza rozdzierała powietrze kolejnymi grzmotami, ale nie było błysków, które byłyby niczym srebrny sztylet rozświetlający horyzont.

Autorka, jak widać, jest na bieżąco z odkryciami naukowymi, bo ciemne błyskawice rzeczywiście istnieją, emitują promieniowanie gamma. Kiedy człowiek dostanie promieniowaniem gamma, to mu się wydaje, że błyskawice są koloru srebrnego i proste jak sztylety.

Kolejny [cień] przemknął między czarno szarymi koronami drzew. Przemknął dokładnie nad ich szczytami.

No to pomiędzy czy nad?

(…) nikt nie kusił się o spojrzenie przez okno. Wszystkie były zamknięte zasłonięte, i oddzielały mieszkańców od tego widoku grubymi zasłonami.

Bo zasłona to część okna.

Cała okolica, wioska, w której mieszkało kilkaset osób, sprawiała wrażenie, wymarłej. Czas stanął. Zegar na wierzy kościelnej był niemy. Niemy, jak ci wszyscy ludzie skryci w domach. Nagle zapadła zatrważająca cisza.

Nam się wydaje, że skoro okolica sprawiała wrażenie wymarłej, zegar na „wierzy” milczał, ludzie w domach też, to cisza już panowała.

A po chwili stała się wroga i pełna ginących w mroku szeptów,

Jak następuje przejście od ciszy zatrważającej do wrogiej i na czym polega różnica?

które bardzo dyskretnie zaczęły przebrzmiewać na leśnych ścieżkach i sunąc dalej dopływały ku wiosce. Wciąż były wrogie,

Jak to „wciąż”? Myśleliśmy, że wroga była cisza, a nie „dyskretnie przebrzmiewające” „sunące” szepty.

po nich pojawiła się seria szlochów i jęków. Miało się wrażenie, że z potężnym bólem, w niewyobrażalnym cierpieniu kona setka ludzi…

Ajajaj.

Szlochy i szepty przenikały się tworząc dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu.

Dobrze, że jęki zamilkły, bo jakby i one się wmieszały, dysharmonia dźwięku sięgnęłaby potęgi trzeciej.

Wyglądało to tak, jakby otworzyły się wrota, co najmniej piekła…

Ci, którzy za życia nagrzeszyli, wiedzą w takim razie, jak wygląda dysharmoniczny dźwięk wibrujący w powietrzu. My nadal nie.

Wokół fruwały różne strzępy, szczątki tego, co było kiedyś całością. Począwszy od gałęzi, po fragmenty zabudowań.

Zastanawiamy się, podziwiając poetyckie piękno frazy, czy mogą być strzępy albo szczątki czegoś, co wcześniej nie było całością. I czego strzępem albo szczątkiem jest gałąź? Drzewa?

Mijały sekundy. Sekundy pełne grozy, w których owe fragmenty z ogromnym hukiem opadały na ziemię, wbijając się w nią swoistym ostrzem sztyletu.

Fragmenty zabudowań zakończone swoistymi ostrzami sztyletów. Marta Grzebuła lubi sztylety.

Kolejno opadały spróchniałe gałęzie drzew, szczątki dachów, połamanych desek,

To generalnie słaby ten huragan, skoro tylko spróchniałe wyrwał.

a po nich krzewy wyrywane z korzeniami. One jak okaleczone ptaki fruwały najpierw w powietrzu…

Pisarz musi być oryginalny. Drzewa wyrywane z korzeniami są oklepane, ale krzewy to jest to. I jeszcze fruwające jak okaleczone ptaki. Rozumiemy, że mimo okaleczenia ze zdrowymi skrzydłami?

Minuta za minutą, nic tylko chaos. Nie tylko to napawało grozą, ale fakt, że po wielkim huku, po grzmotach wyrywających wręcz płuca, zapadła ponownie cisza.

Czyli autorka oddycha uszami, a dźwięki odbiera płucami.

Cisza, w której bezgłośnie, niemal bezszelestnie potęga huraganu nadal niszczyła wszystko na swej drodze. Było to, samo w sobie, niewytłumaczalne zjawisko.

Można powiedzieć, że podobnie jak „pisarstwo” Marty Grzebuły.

(...) wioski położonej gdzieś pomiędzy zakolem rzeki a lasem. Gdzieś pomiędzy mrokiem a światłem. Światłem, które nie docierało tu od kilku dni.

Aha. Wioska leży między mrokiem a światłem, którego nie ma.

Domy stały jak te karły wtulone w matkę ziemię. Wtulone w konające połamane kikuty drzew.

Nobel dla pani Grzebuły. Przecież „karły wtulone w matkę ziemię” i „konające kikuty drzew” muszą o odbiorcy wywołać czytelniczy orgazm.

Do wioski zbliżała się kawalkada samochodów. Armia, policja i straż pożarna wraz z karetkami pogotowia mknęły na sygnale.

Armia mknąca na sygnale to wcale nie jest nowe zjawisko. Napoleon nie dysponował jeszcze takimi możliwościami technicznymi, ale już Ruscy, kiedy szli na Berlin, mieli na czołgach koguty.

Wioskę, wraz z mieszkańcami, zamknęła w mroku tajemna siła. Była niczym czarny lej wibrujący w powietrzu, który osaczył okolicę. Sterczące ku górze kikuty drzew wbijały się w nią, nieme, okaleczone i martwe.

Martwe, czyli skonały, a mieliśmy nadzieję, że się wyliżą. Na pociechę się wbijają. W nią. W wioskę, w siłę, w okolicę?

Ludzie patrzący na tą czarną, ogromnych rozmiarów chmurę wiszącą i zarazem okalającą wioskę nie ukrywali też swoich łez.

Doskonale tych ludzi rozumiemy. Nam też się chce płakać, kiedy wisi i zarazem okala nas twórczość Grzebuły.

W ich umysłach pojawiły się najgorsze z możliwych przewidywania. Mogli już liczyć tylko na cud. Ale widok ten odbierał im wiarę.

Jeśli człowiek nawet w cud nie może wierzyć, to jest naprawdę źle.

Mrok jakby kolczastym drutem połączył niebo i ziemię.

Drutem kolczastym? A dlaczego nie sztyletem?

A wokół nich pomimo pory roku, świeciło słońce.

Mamy dyskretną wskazówkę, że wioska położona jest w rejonach polarnych, bo tylko tam występują pory roku, w których nie świeci słońce.

Kilkudziesięciu ratowników, tyluż samo policjantów i żołnierzy wraz ze swoimi dowódcami stojąc ponad dwa kilometry od wioski, widzieli jak czarna, wirująca chmura z ogłuszającym hukiem pochłaniała wszystko i wszystkich.

To żołnierze tej armii, która mknęła na sygnale. W sile kilku dywizji po kilkunastu żołnierzy.

Ziemia pod jej naporem się rozstąpiła wciągając wioskę w czeluść.

Czeluść wyrwała chmurze jej zdobycz.

A potem…potem, nastała cisza…

Martwa i mroczna. Amen.

Zanim pojawiły się e-booki i wydawnictwa ze współfinansowaniem, grafomani w publicznym obiegu nie istnieli. Byli plagą wydawnictw, ale nikt poza biednymi redaktorami (nawet jeśli wystarczy przeczytać pięć zdań z takiego tekstu, żeby zorientować się, z kim ma się do czynienia, to przy stu maszynopisach można zacząć sobie rwać włosy z głowy) ich wypocin nie czytywał. I myślę, że po części przez to słowo „grafomania” tak często jest wykorzystywane w krytyce literackiej na określenie utworów średnich, wtórnych, naiwnych, pozbawionych walorów artystycznych, napisanych niewyszukanym językiem. Bo gdyby krytyk stykał się z grafomańskimi płodami we właściwym rozumieniu tego słowa, musiałby przyznać, że chociaż autor, którego chce zjechać, to trzecia liga albo w ogóle klasa okręgowa, to jednak cały czas jest to gość, który potrafi kopnąć piłkę, a nie przewraca się o własne nogi. I jeśli chciałby zachować właściwe proporcje, określenia „grafoman” nie mógłby wobec niego użyć.

Czysta grafomania to jest to, co prezentuje Grzebuła. Język, który dla każdego pisarza – a za pisarza Marta Grzebuła chce uchodzić – jest środkiem do wyrażania myśli, w jej przypadku staje się przeszkodą, którą trzeba pokonać, by daną myśl wyrazić. Przeszkodą niepokonywalną. Na poziomie słów, zdań, scen pisarstwo to rzemiosło: trzeba wiedzieć, co dane słowa znaczą, umieć te zdania poprawnie formułować, łączyć je tak, by dawały zamierzony obraz. Sensowny obraz. Grzebuła tego nie potrafi, nieporadność w konstruowaniu opisu aż bije po oczach. Słowa, zwroty, których w zwykłym tekście zapewne użyłaby poprawnie, przy próbie tworzenia literatury nagle lądują w kontekstach budzących śmiech. Z sępa rzucającego się na padlinę robi się sęp gwałtownie opadający. Wojsko lub żołnierze wysłani do pomocy przeistaczają się w armię, posyłaną jednak zwykle przeciwko wrogowi. A ta armia liczy kilkudziesięciu żołnierzy, bo autorka nie tylko nie widzi, że użyła słowa w złym znaczeniu, lecz także tego, że zamieściła informację to złe znaczenie podkreślającą.

Zdania zestawia, jakby zapomniała, co napisała uprzednio, albo jakby grała w jakieś antydomino, w którym kostek nie trzeba łączyć według ilości punktów. Najpierw wroga jest cisza, a potem nadal szepty, choć w tekście nie ma słowa uzasadniającego to „nadal”. Albo w dwóch kolejnych zdaniach cień przemyka inną drogą. Logika nie istnieje. Noc opada (pomińmy już kwestię, że zwykle zapada) ze świstem (nawet w konwencji fantastyki to absurd), okaleczone ptaki fruwają, wioska leży tam, gdzie mrok styka się ze światłem, tyle że światła nie ma. Do tego całkowity bezład: komuś z państwa udało się policzyć, ile razy tam zapada cisza i rozlega się huk?

Błędy ortograficzne („wierza kościelna”), składniowe („kilkudziesięciu ratowników widzieli”), a interpunkcyjnych jest tyle, że spokojnie można powiedzieć, że Grzebuła wynalazła nową polską interpunkcję, jednak należy powątpiewać, by ten dowód na kreatywność pretendował ją do miana pisarza.

Od pisarza wymagamy oryginalnych porównań, od ucznia szkoły podstawowej poprawnych. Grzebuła tej lekcji nie odrobiła i nie wie, że porównuje się do czegoś podobnego. Coś jest czerwone jak krew i białe jak śnieg, a nie odwrotnie. Dla Grzebuły błyskawica jest prosta i srebrna jak sztylet. To i tak małe piwo, bo co znaczy, że mrok wygląda jak drut kolczasty?

Przejdźmy na trochę wyższy stopień niż elementarna poprawność językowa i logiczna. Grzebuła chce opisać przerażającą scenę, kataklizm zmiata wioskę z powierzchni ziemi. Jak rozumiemy, ma to napawać czytelnika grozą. Dzieją się rzeczy straszne, giną ludzie. Ale Grzebuła nie wie, że jak pięć razy napisze, że coś jest straszne, to strasznie być przestaje, robi się śmiesznie. Nie wie, jakich informacji ma czytelnikowi udzielać, jakie pominąć, jak sprawić i pozwolić, by zadziałała jego wyobraźnia. Albo jakie informacje są całkowicie zbędne, bo czytelnik też żyje na tym świecie i pewne rzeczy wie. W dalszej scenie, kiedy opisuje jadący w deszczu samochód, powiadamia, że „krople roztrzaskiwały się nie tylko o pojazd, ale również o czarny asfalt”. Obawiała się, że czytelnik założy, że deszcz pada wyłącznie na samochód?

Z powyższym tekstem nic się nie da zrobić, nie przeredaguje tego żaden redaktor. Można go tylko napisać od nowa, przy czym w każdej klasie liceum znalazłby się uczeń, który, dostawszy takie zadanie, potrafiłby napisać tę scenę tak, by miała ona ręce i nogi. A od liceum do pisarstwa to jeszcze daleka droga do przejścia. Martę Grzebułę dzielą od niego lata świetlne.

czwartek, 19 września 2013

Autor dostępny w weekend

W najbliższy weekend będę dostępny dla moich czytelników, którzy chcieliby chwilę pogawędzić, o coś zapytać albo otrzymać autograf. W sobotę we wrocławskiej Galerii Dominikańskiej w ramach imprezy Moda na książkę. Od tabliczki glinianej do e-booka opowiem czytelnikom, jak wygląda tłumaczenie książek. To spotkanie rozpocznie się o godz. 14.45, zakończy około wpół do czwartej. Zdaje się, że jest ono przewidziane dla młodszych czytelników, ale po spotkaniu chętnie zostanę dłużej, jeśli ktoś będzie chciał porozmawiać.

W niedzielę odwiedzę Targi Książki w Katowicach, w godz. 12.00-13.00 będę okupował stolik na stoisku Granic.pl (nr 17) i jeśli ktoś się dosiądzie, to będzie mi miło.

poniedziałek, 16 września 2013

Ile religii w religii

Pamiętają państwo Pomarańczową Alternatywę? I bezradność milicjantów? Kiedy młodzian krzyczał „precz z komuną”, a w ręce trzymał kamień, waliło się go pałą i świat był prosty. Kiedy jednak rozdawał papier toaletowy w państwowe święto, to chociaż wiadomo było, że jaja sobie robi, pałą nie dało się przywalić, bo przecież deklaratywnie komunę popierał. Żeby go zamknąć, trzeba było znaleźć jakiś pretekst.

Wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti złożyli wniosek o zarejestrowanie ich Kościoła. I urzędnicy państwowi zdurnieli jak ci PRL-owscy milicjanci. Bo w Polsce jest oficjalnie równość wyznań i każdy może sobie zarejestrować taki Kościół, jaki chce. Ale co zrobić z ludźmi, którzy drą sobie łacha z religii chrześcijańskiej? Będącej przecież – tu urzędnicy nie mają wątpliwości – de facto religią państwową? Zarejestrować nie można, bo wścieknie się Dziwisz z Rydzykiem i Terlikowskim, a jak ta trójca święta się wścieknie, to wściekną się i politycy i w ministerstwie polecą głowy.

W ustroju niesocjalistycznym młodzian rozdający papier toaletowy nie podnosi nikomu ciśnienia, bo papier toaletowy można normalnie kupić w sklepach, nie ma więc wymowy politycznej. W państwie, w którym religia rzeczywiście byłaby prywatną sprawą obywateli i w którym Kościoły (a w praktyce jeden Kościół) nie miałyby specjalnych przywilejów, rejestracja wyznań nie byłaby do niczego potrzebna. Gdyby nie było rejestracji, nie trzeba by teraz kombinować, co zrobić z prześmiewcami, którzy postanowili parodię religii zarejestrować jako religię.

Urzędnicy, w poszukiwaniu pretekstu do wydania decyzji odmownej, postanowili wystąpić o opinię biegłych, czy kult Latającego Potwora Spaghetti rzeczywiście jest religią. Dowcip polega na tym, że działanie urzędników jest całkowicie bezprawne. Procedurę rejestracji Kościołów i związków wyznaniowych reguluje ustawa o gwarancjach wolności sumienia i wyznania. Wyznawcy jakiejś religii (musi być ich co najmniej setka) muszą złożyć wniosek, opisać, w co wierzą i jak wyglądają ich ceremonie religijne, oraz udzielić urzędnikom szereg informacji natury organizacyjnej. Urzędnicy mogą poprosić o wyjaśnienia, jeśli czegoś we wniosku nie rozumieją, bądź zwrócić się do organu państwowego, by sprawdził, czy wnioskodawca w jakiejś kwestii nie łże. W tym konkretnym przypadku rozumiem, że ministerstwo mogłoby zapytać wyznawców Latającego Potwora Spaghetti, czy w ramach swoich obrzędów spożywają makaron w formie nitek czy muszelek, a potem poprosić Państwową Inspekcję Handlową o informację, czy w miejscach gęsto zamieszkanych przez wyznawców Potwora rzeczywiście makaron schodzi lepiej od ziemniaków. I gdyby wyszło, że oficjalnie czczą makaron, a zażerają się ziemniakami, można by rejestracji odmówić (ale nie wykreślić z rejestru post factum, po rejestracji już nikogo nie obchodzi, że wyznawcy jakiejś religii co innego mówią, a co innego robią).

Odmówić wpisu do rejestru można też, jeśli wniosek ma braki formalne lub „zawiera postanowienia pozostające w sprzeczności z przepisami ustaw chroniącymi bezpieczeństwo i porządek publiczny, zdrowie, moralność publiczną, władzę rodzicielską albo podstawowe prawa i wolności innych osób”. Natomiast żaden punkt ustawy nie zezwala urzędnikom na sprawdzanie, czy zgłaszane wyznanie jest „prawdziwą” religią, i uzależnianie od tego decyzji o wpisie do rejestru.

Ale jesteśmy w Polsce, urzędnicy nie działają zgodnie z ustawą, tylko zgodnie z politycznym zapotrzebowaniem, więc wystąpili o wspomnianą ekspertyzę do naukowców z Instytutu Religioznawstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Jeśli chodzi o podejście do nauki, to w Polsce ukształtowały się dwa nurty, którym patronują odpowiednio Mikołaj Kopernik i Benedykt Chmielowski. Religioznawcy z Jagiellonki należą do tego drugiego i w ekspertyzie piszą: „Samo parodiowanie nie jest niczym nagannym ani zakazanym, ale w tym wypadku widać, iż jest to podstawowy cel rozważanej tu grupy”. Widać, dowodu nie trzeba, podobnie jak nie trzeba opisywać konia. Poza niezbożnym celem naukowcy wskazali na wątpliwość zasadniczą: „Czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Latający Potwór Spaghetti, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący?”. Muszę powiedzieć, że moja ateistyczna dusza aż kwiknęła z zachwytu na ten argument i zapytała: „Czy jest możliwe, aby jakaś grupa ludzi w miarę rozsądnych i w miarę wykształconych w sposób poważny traktowała tezę, iż w rzeczywistości istnieje Bóg o imieniu Jahwe, który stworzył wszechświat, jest wszechmogący i wszechwiedzący?”.

Koniec końców naukowcy, również wiedzący, skąd wieje wiatr, dokonali wygibasu i orzekli, że prywatnie i indywidualnie kult Latającego Potwora Spaghetti jest religią, bo każdy może sobie wierzyć w takie absurdy, jakie chce, ale oficjalnie i urzędowo nie, bo będzie miało to „konsekwencje prawne”. Czyli „naukowcy” przestraszyli się konsekwencji i orzekli, że stan faktyczny jest taki, by z niego te przerażające konsekwencje nie wynikły. Można powiedzieć, że posłużyli się techniką stawiania wozu przed koniem. A koń jaki jest, każdy widzi.

Mając w ręku legalną ekspertyzę, urzędnicy wydali nielegalną decyzję, że Kościoła Latającego Potwora Spaghetti nie zarejestrują. Nielegalną, bo poza już wspomnianym bezprawiem w ocenianiu, czy dany zbiór wyobrażeń jest religią, czy nie, ustawa nie wprowadza rozróżnienia między prywatnym a urzędowym aspektem religii.

Wyznawcy Latającego Potwora Spaghetti nie poddali się i zakwestionowali odmowę (z całym procesem rejestracji i poszczególnymi dokumentami można zapoznać się na ich stronie), na co ministerstwo z takim zapałem odesłało ich do sądu, że równie dobrze mogłoby wprost napisać, że zdaje sobie sprawę z bezprawności własnej decyzji, ale tym gorącym kartoflem zajmować się nie będzie, niech odium za wpis do rejestru spadnie na sąd. W swoich odwołaniach wyznawcy Potwora używają jednak, moim zdaniem, niewłaściwych argumentów. Starają się udowodnić (kulając się przy tym oczywiście ze śmiechu), że ich kult jest prawdziwą religią, tymczasem powinni walczyć o to, by urzędnicy albo sąd przyznali, że w ogóle nie podlega to ocenie organu rejestrującego.

poniedziałek, 9 września 2013

Ożywianie dzieła, czyli wydawnictwo nie z tej ziemi

Przeglądając długą listę pisarzy, którzy mieli brać udział we wrocławskiej imprezie literackiej LiteraTura, natrafiłem na takich, którzy publikowali w nieznanym mi wydawnictwie Evanart. Zajrzałem na jego stronę, by przekonać się, że to żadne wydawnictwo, tylko firma publikująca za pieniądze autorów. Organizatorzy LiteraTury nastawili się na zaproszenie jak największej liczby pisarzy, ale pójście w ilość odbyło się nie tyle kosztem jakości, co faktów. Bo należy jasno powiedzieć, że osoba wydająca w takiej firmie żadnym pisarzem nie jest. Gdyby była, to o możliwości zostania pisarzem przesądzałoby posiadanie kilku tysięcy złotych, a nie talentu i umiejętności pisania. Ponieważ odłożenie kilku tysięcy jest daleko łatwiejsze niż zapisanie z sensem i poprawnie po polsku dwustu stron, liczba pisarzy w naszym kraju bez trudu mogłaby sięgnąć paru milionów.

Nie skreślam osób publikujących „ze współfinansowaniem”, jak to się eufemistycznie nazywa, chociaż autor zwykle musi pokryć wszystkie koszty, w których mieści się również zysk takiego parawydawnictwa. Część z nich potrafi pisać, ale nie ma większego pojęcia o rynku wydawniczym ani cierpliwości potrzebnej w tej branży, w której funkcjonuje się nie w perspektywie miesięcy, tylko lat. I do normalnego wydawnictwa udają się dopiero wtedy, kiedy boleśnie na własnej skórze przekonają się, że publikacja w takiej firmie nie ma nic wspólnego z prawdziwym wydaniem książki. Dopóki jednak do takiego normalnego wydawnictwa się nie udadzą i nie zostaną w nim przyjęci, są najwyżej kandydatami na pisarzy. Bo spora grupa self-publisherów to czystej wody grafomani, których płody zawsze i wszędzie będą lądować w redaktorskich koszach. I chociaż na LiteraTurze większość uczestniczących rzeczywiście miała za sobą publikację kwalifikującą ich do miana pisarza, to jednak nie wszyscy, a „twórczość” niektórych jednoznacznie dowodzi, że Bozia poskąpiła im umiejętności wypowiadania się po polsku na piśmie.

Nie mam natomiast wątpliwości, że żadnych kandydatów na pisarzy nie ma wśród „publikujących” w Evanarcie, bo jeśli takiego self-publishera nie odstrasza, nazwijmy to, mocno oryginalna polszczyzna, na jaką natyka się na stronie tego „wydawnictwa”, to znaczy, że jego mózg jest niekompatybilny z językiem polskim.

Firmie , tchnienie życia dały dwie artystyczne dusze,pisarki, które po wielu doświadczeniach wiedzą doskonale jak ożywić dzieło i pokazać go światu [układ spacji i przecinków oryginalny].

Owe artystyczne dusze to Ewa Matusz i Anna Pliszka, a ustalenie tego faktu wymaga pewnych poszukiwań, bo nazwisk na stronie nie podają. Obie panie mają w swoim dorobku po całej jednej książce, opublikowanej właśnie systemem „autor buli”. Ale już są pisarkami. Jeszcze nigdy w historii świata zostanie pisarzem nie było takie proste. Nie wiemy, jak po wydaniu jednej książki można mieć wiele doświadczeń. Chyba że chodzi o to, że panie pielgrzymowały do dziesiątek wydawnictw, trupów nikt nie chciał, panie się jednak uparły i znalazły rozwiązanie, jak swe dzieła reanimować: wyłożyły własną kasę. Wtedy zgoda, wiedzą, jak ożywić dzieło, ale nie wiedzą, że jest ono rodzaju nijakiego. Nie przeszkadza im to na tej samej podstronie reklamować swoich usług redaktorskich.

Przede wszystkim wydajemy książki , które wydają się być dobre oraz ciekawe. Nie zamykamy się w określonych ramach stylu [układ spacji i znaków interpunkcyjnych oryginalny] .

Grafomani mają niesamowitą zdolność do upychania „w określonych ramach stylu” dużej liczby błędów z niezamierzonym elementem humorystycznym. Panie wydają książki, które się wydają. Nie być. Wydają się dobre i ciekawe.

Naszą misją jest popieranie talentów i pomoc w przedzieraniu się wśród gąszczu ogromnej konkurencji na rynku.

Tną maczetą, że aż wióry lecą.

Nie obiecujemy nierealnych rzeczy, jak robi to niestety większość wydawnictw pozostawiając gdzieś w kącie wydaną książkę i rozglądając się już za kolejnym"klientem". (…) U nas nie ma" klientów" a jedynie są Artyści -Ludzie z nieprzeciętnymi duszami .

Konkurencja jest be (niestety), my cacy. Oni szukają jeleni, z których zedrą kasę, a książkę postawią do kąta, my kasę bierzemy z obrzydzeniem, bo nas interesują Artyści. Nie zwykli artyści z jedną duszą, tylko Artyści z kilkoma nieprzeciętnymi.

Możesz dzięki Wydawnictwie Evanart wydać swoją książkę .Co więcej – nie musisz się znać na niuansach wydawniczych – my zajmiemy się wszystkim od strony technicznej.

No i chwała Bogu, że „dzięki Wydawnictwie Evanart” ze stroną techniczną nie będzie żadnych problemów. Nie wiadomo tylko, kto się zajmie językową.

Kiedy już panie poprą nasz talent i odkryją u nas dusze (posiadanie dusz i talentu potwierdzamy przelewem na kilka tysięcy), wydadzą naszą książkę. Po wydaniu:

Oboje czekamy na efekt.

Oboje? Artysta i wydawnictwo? Artysta i panie?

Efekt będzie taki, że nasze dzieło wyjrzy poza opłotki:

Zajmujemy się rozpowrzechnianiem dzieł zagranicą: Niemcy, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone.

Całe szczęście, że za tą granicą nie mówią po polsku.

Nasze wydawnictwo pojawia się na targach książki , co świadczy samo to o prestiżu Evanartu.

Tak. Co świadczy samo to.

Specjalizujemy się również w wydawaniu Ebook-ów i ich sprzedaż.

Gdyby Artysta nie zarobił na tradycyjnej książce, zawsze może nadrobić na „sprzedaż E-book-ów”. Ale szanse na zarobienie na wydrukowanych egzemplarzach są:

Dnia 07-11 br książki wydawnictwa Evanart pojadą sprzedawane do księgarni i dystrybutora Pod Zegarem. O to spis książek które na pewno tam się ukarzą:

„Pojadą sprzedawane”. My myślimy, że twórczynie Evanartu były w poprzednim wcieleniu redaktorkami, które zmieniały autorom teksty po uważaniu, i dlatego zostały tak srodze ukarane.

Twoja książka zaistnieje na przeróżnych targach bądź festiwalach książki gdzie my zaprezentujemy się.

Panie prezentują się też na żywo?

Ponieważ założycielki wydawnictwa uważają się za pisarki, oferują Artystom niesamowitą usługę o nazwie „Opiniowanie i Eskorta Dzieła” [ortografia oryginalna]. Na czym polega eskortowanie dzieła?

Artysta będącyw trakcie pisania , może u nas zasięgnąć opinii czy jego styl jest dobry, czy "idzie" w odpowiednią stronę.

Jeśli idzie w złą, panie, mające, jak widać, wszelkie po temu kwalifikacje, będą go eskortować, żeby poszedł w dobrą. Na przykład w taką:

Powstaje coraz więcej wydawnictw, artysta jest narażony na szereg pułapek, które czyhają na niego idąc do wydawnictwa.

Co za wredne pułapki! Zasadziły się nie w samym wydawnictwie, tylko po drodze do niego.

Ogromne-wyrwane gdzieś z kosmosu ceny druku, ilość często bardzo mała wydrukowanych dzieło 200-300 sztuk.

Mamy wrażenie, że z kosmosu przyleciały nie tylko ceny druku. Przypomnijmy: panie stosujące składnię „ilość mała wydrukowanych dzieło” uważają się za pisarki. Co więcej, uważają się za pisarki piszące poprawną polszczyzną, bo wtedy nie zamieściłyby zastrzeżenia:

Nie przyjmujemy tekstów niepoprawnych pod względem stylistycznym i ortograficznym-rażące

Ale jeśli dostarczymy tekst nierażąco niepoprawny stylistycznie i ortograficznie, dostaniemy dobrą umowę, gdy tymczasem w innych wydawnictwach:

Sama umowa, niekiedy napisana tak , „wygodnie” dla wydawcy, że po wydruku praktycznie już go nic nie obowiązuje, żadna promocja,jak prawdziwa umowa z korzyścią dla pisarza powinna wyglądać a jak nie.

Nie ma to jak przejrzyste wyrażanie myśli.

Gdyby jednak Artysta nie był przekonany, że panie z Evanartu są właściwą eskortą, te starają się go zachęcić, wmawiając mu, że z pewnością jest drugą Rowling albo Masłowską.

Kiedy okazało się, że wydanie pierwszej części przygód Harrego Pottera w 1997 roku było absolutnym hitem na skalę światową, a autorka książki - Joanne Rowling - oraz wydawnictwo Bloomsbury zarobili na niej górę pieniędzy, inne wydawnictwa, które odrzucały wcześniej twórczość Rowling.

Dalej myśl popłynęła w głowie, ale na papier już nie trafiła. Grafomani zwykle mają tyle do powiedzenia, że nie wszystko zdążą zapisać.

Podobna sytuacja miała miejsce w Polsce. Książkapt. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Doroty Masłowskiej , która na początku pukała do wielu drzwi wydawnictw by po latach zdobyć miano kultowej książki.

Ciekawe, że akurat Masłowska, która książką jednak nie jest, tak zapładnia wyobraźnię grafomanów. Czy utożsamiają jej młody wiek (w chwili debiutu) z nieumiejętnością pisania (co często jest zasadnym założeniem) i dostrzegają w tym własną szansę: nieważne, co i jak piszesz, bo sukces pisarski to kwestia szczęśliwego trafu? Masłowska stała się swego rodzaju bóstwem grafomanów, a o bóstwach bez żenady tworzy się mity: młoda pisarka do żadnych drzwi nie pukała, od początku współpracowała z Dunin-Wąsowiczem.

Bardzo czesto tak jest , że zaistnienie graniczy z cudem a czas pokazuje że nawet ktoś z pozoru bez szans może stworzyć książkę kultową.

Nie wiemy wprawdzie, dlaczego niby Masłowska z pozoru była bez szans, ale przecież pisać każdy może i wiadomo, że czasami człowiek musi, bo inaczej się udusi, a panie Matusz i Pliszka po prostu niestety mają talent.

poniedziałek, 2 września 2013

Nepotyzm

Jeśli ktoś myśli, że będę krytykował, to jest w błędzie. Będę uprawiał.

Często na jednym artyście w rodzinie się nie kończy, kwestia genów. Moja bratowa, Agata, maluje. Poniżej pięć prac jej pędzla.


JAPONKA
(technika mieszana: akwarela, tusz, złote płatki)

KIELISZEK WINA II
(akryle na płótnie)

POD FIKUSEM
(akwarela na papierze)

DRZEWO
(olej na płótnie)

MAKI II
(olej na płótnie)

W przeciwieństwie do mnie Agata jest artystką z prawdziwego zdarzenia i miała opory przed spieniężaniem własnej twórczości, zwłaszcza w tak mało nobliwych miejscach jak Allegro. Groziło to tym, że w liczbie sprzedanych za życia obrazów pobije rekord van Gogha. Ale ostatnio się przełamała i udostępniła swoje prace w wirtualnej galerii. Tak więc ci, którzy rozpaczają, że na ich ścianach nie wiszą obrazy za miliony dolarów, nie powinni powielać błędów swoich przodków, tylko złapać za kartę kredytową. Na razie Agata Pollak jest jeszcze nieznaną malarką, ale kto wie…