poniedziałek, 26 sierpnia 2013

W sprawie formalnej

Zgłosił się do mnie jeden z urzędów skarbowych, że będzie wzywać na przesłuchanie obywatela szwedzkiego i w związku z tym trzeba wezwanie przetłumaczyć. Powiedziałem urzędnikowi, żeby dokument przesłał, to przetłumaczę.

Urzędnik, owszem, przesłał, ale nie dokument, tylko e-mailem sam tekst. Zadzwoniłem do urzędnika i poinformowałem, że tłumaczeniu uwierzytelnionemu podlegają dokumenty, a nie ich projekty, jak sporządzi oficjalne pismo, podpisane i opieczętowane, to je przełożę. Może przesłać skan e-mailem, ale wtedy, zgodnie z ustawą, dostanie tłumaczenie z adnotacją, że wykonane zostało z kopii.

Drugie podejście było udane, dostałem pocztą dokument i postanowienie o powołaniu mnie na tłumacza. Urzędnik mówił coś wprawdzie o podpisywaniu jakiejś umowy na tłumaczenie, której nie załączył, ale ledwo zwróciłem na to uwagę.

Na powołaniu nie było terminu tłumaczenia, a dzień, w którym Szwed miał się stawić, był bardzo nieodległy. Zadzwoniłem do urzędnika z pytaniem, czy w związku z tym mam zrobić tłumaczenie od ręki, co zgodnie z rozporządzeniem podniesie stawkę o sto procent. Urzędnik odpowiedział, że tak, bo się śpieszy. Upewniłem się, czy rzeczywiście zrozumiał, że deklaruje, że urząd zapłaci mi podwójnie za tłumaczenie. Okazało się, że nie zrozumiał. Kiedy zrozumiał, powiedział, że urzędu nie stać, by płacić za ekspres, mam zrobić w normalnym tempie. Powiedziałem, że normalne tempo to tydzień. Urzędnik najpierw się zmartwił, że Szwed nie dostanie wezwania odpowiednio wcześnie, ale potem znalazł rozwiązanie:

– Niech pan w tłumaczeniu zmieni na późniejszy termin, w którym on ma się stawić.

Podczas gdy tłumacze przysięgli zbierają się z podłogi, tłumaczom nieprzysięgłym i nietłumaczom wyjaśniam, że urzędnik polecił mi, bym popełnił przestępstwo zagrożone karą do trzech lat więzienia.

Ponieważ pójść siedzieć nie zamierzam, powiedziałem, żeby wybił to sobie z głowy (choć bardzo eufemistycznie). Jeśli chce wezwać Szweda na inny termin, musi sporządzić nowe pismo z nowym terminem. Wtedy doszedł do wniosku, że nie chce.

Tłumaczenie zrobiłem i odesłałem wraz z rachunkiem. Kilkanaście dni później otrzymałem kolejną partię dokumentów. Postanowienie o przedstawieniu Szwedowi zarzutów do przetłumaczenia oraz umowę na tłumaczenie do podpisania. Umowa była datowana na dzień, w którym wystawiłem rachunek, a dołączone do niej pismo przewodnie, nakazujące mi ją podpisać, o tydzień późniejszą. Miałem popełnić kolejne przestępstwo, poświadczając swoim podpisem nieprawdziwą datę zawarcia umowy.

Z zarzutów przedstawionych Szwedowi dowiedziałem się, że bynajmniej nie ukradł państwu polskiemu żadnych podatków, urząd chciał go ukarać za to, że nie dopełnił jakichś formalności. Pismo było oklejone żółtą karteczką, na której urzędnik nabazgrał, że wezwał Szweda na pierwotnie ustalony termin. Zacząłem się zastanawiać, jaki jest formalny status żółtej karteczki z bazgrołami urzędnika. Czy jest to wezwanie dla mnie na tłumaczenie ustne? A jeśli nie, to co? I czy urzędnik nie widzi rozdźwięku między faktem, że ściga człowieka za niedopełnienie formalności, a tym, że sam w urzędowej sprawie komunikuje się nie za pomocą oficjalnych pism, tylko żółtych karteczek.

Jeszcze ciekawsza okazała się umowa. W kwestii wynagrodzenia przytoczono w niej ministerialne rozporządzenie. Tyle że okrojone i zmienione. Pominięto stawki za tłumaczenie specjalistyczne, a za stawiennictwo na tłumaczenie ustne, które nie doszłoby do skutku, przewidziano obniżoną stawkę, choć należy się pełna (co w tej sprawie było istotne, bo zachodziło duże prawdopodobieństwo, że Szwed na wezwanie się nie stawi). Do tego np. za spóźnienia miałem zapłacić kary umowne, mimo że rozporządzenie takowych nie przewiduje.

Zadzwoniłem do urzędnika i poinformowałem, że umowy tej treści nie podpiszę. Urzędnik się zdziwił, że uważam umowę za niezgodną z prawem i dla siebie niekorzystną, bo „przygotowali ją nasi prawnicy i inni tłumacze ją podpisują”. Argument „inni tłumacze” jest najczęstszy, z jakim się stykam, ale mimo tej częstości nadal nie udało mi się dostrzec w nim sensu. Ponieważ urzędnik oświadczył, że jest pracownikiem merytorycznym (głęboko, jak widać z tego wpisu) i na umowach się nie zna, odesłał mnie do jednego z rzeczonych prawników.

Prawnik oświadczył mi, że urząd skarbowy jest jednostką budżetową, ma swoje wewnętrzne procedury, do których należy podpisywanie umów z tłumaczami, i jeśli umowy nie podpiszę, to urząd nie zapłaci mi za dotychczas wykonane tłumaczenie, i że sam jestem sobie winien, bo o tym, że nie chcę podpisać umowy, powinienem powiedzieć przed tłumaczeniem, a nie po.

Oświadczyłem prawnikowi, że urząd skarbowy w sposób oczywisty zapłaci mi za wykonane tłumaczenie, bo mnie do tego tłumaczenia powołał urzędowym pismem, a zgodnie z ustawą o zawodzie tłumacza przysięgłego nie mam prawa takiego tłumaczenia odmówić. Umowy przed tłumaczeniem nie mogłem podpisać, bo została przesłana post factum, na co mam dowód w postaci pisma przewodniego z późniejszą datą niż data umowy. A nawet gdybym mógł, to nie musiałem, bo postanowienie o powołaniu tłumacza jest wystarczające. Procedur wewnętrznych urzędu znać nie muszę, tym bardziej procedur naruszających obowiązujące prawo, bo zlecenie tłumaczenia uwierzytelnionego odbywa się nie w ramach kodeksu cywilnego jak zapisano w umowie, tylko na podstawie ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego i ministerialnego rozporządzenia w sprawie stawek. I urząd umową nie może sobie tych aktów prawnych zmieniać, co właśnie zrobił. Gdyby tłumaczenie było zlecane w ramach kodeksu cywilnego, to – ponieważ jest swoboda zawierania umów – mógłbym w ogóle zlecenia nie przyjąć albo zażądać rynkowych stawek. Tymczasem jeśli organ administracji publicznej – który zawsze jest jednostką budżetową – zleca mi tłumaczenie, to muszę je wykonać, i to po stawkach urzędowych.

À propos stawek, zainteresowałem się, skąd urząd wziął obniżoną stawkę w przypadku wezwania tłumacza na próżno na ustne tłumaczenie. Prawnik nie potrafił tego powiedzieć, więc oświadczył, że jeśli mam jakieś zastrzeżenia do umowy, to mam przedstawić je na piśmie, bo „w kontaktach z urzędem obowiązuje forma pisemna”. Jak rozumiem, mogłem swoje zastrzeżenia nabazgrolić na żółtej karteczce.

Jak się skończyło? Ciekawie. Bo nie odmówiłem podpisania umowy w ogóle (skoro urzędowi do szczęścia potrzebna, choć zbędna, to proszę bardzo), tylko zażądałem skorygowania jej treści, tak by nie była sprzeczna z ministerialnym rozporządzeniem. Tymczasem urząd uznał, że sensowniejsze od poprawienia umowy będzie zwolnienie mnie z obowiązku wykonania tłumaczenia i powołanie tłumacza angielskiego.

W Polsce podatnik ma do czynienia nie z urzędem podatkowym, tylko z Urzędem Wszechwładnym, który z całą surowością ściga go za najdrobniejsze formalne uchybienia. Kudy tam, że obywatel nie chce kombinować, tylko grzecznie płacić podatki. Źle jakiś niejednoznaczny przepis zinterpretował, na formularzu wypełnił nie tę rubrykę co trzeba, spóźnił się jeden dzień ze złożeniem deklaracji – wezwanie, przesłuchanie, domiar, grzywna. A jak widać z powyższego ten sam urząd działa na wariackich papierach: urzędnik załatwia tłumaczenie niezgodnie z obowiązującą go procedurą (bo skoro urząd wymaga umowy, to powinna zostać podpisana przed tłumaczeniem), przy czym nie ma większego pojęcia, co zleca, a sama procedura jest sprzeczna z obowiązującym prawem, z czego nikt w urzędzie najwyraźniej nie zdaje i nie chce sobie zdawać sprawy. Kafka wysiada.

6 komentarzy:

  1. A za to tłumaczenie, które Pan wykonał, to zapłacili?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To świeża sprawa, ale powiedzieli, że zapłacą.

      Doszedłem, skąd wzięli obniżoną stawkę za stawiennictwo. Stawkę za tłumaczenie ustne rozbili na dwie, za tłumaczenie tylko na polski i za tłumaczenie tylko na szwedzki (jakby w tym przypadku miało to jakikolwiek sens), zsumowali je, po czym na podstawie starego rozporządzenia wzięli z tej sumy połowę. Ktoś tam u nich powinien za to medal dostać. Z żółtego papieru.

      Usuń
  2. Pszetfurnia wyłapała, że błędnie używam zwrotu "kudy tam".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że zwrot "kudy tam" nie istnieje. W pewnych środowiskach używane jest powiedzenie "kudy jemu do", wyrażające nieporównywalność osiągnięć dwóch osób. Pamiętam z przed lat primaaprilisowy felieton Waldorfa, wygłoszony w takim właśnie stylu. Mówiąc o Straussie(?) użył on sformułowania "ale kudy jemu do Bacha(?)".

      Usuń
  3. A w jakich środowiskach pisze się „z przed” (poprawnie: sprzed) i „Waldorf” (poprawnie: Waldorff)?

    OdpowiedzUsuń
  4. Paweł założysz się, że niedługo będziesz miał kontrolę z urzędu? =D

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.