środa, 28 sierpnia 2013

LiteraTura

W najbliższą sobotę, 31 sierpnia, odbędzie się we Wrocławiu chyba dość nowatorska impreza literacka pod nazwą LiteraTura. Generalnie ma to być spotkanie czytelników z większą grupą pisarzy, wśród których będę i ja. Całość rozpoczyna się o godz. 14.00 wspólnym spacerem po Parku Teatralnym i potrwa do późnych godzin wieczornych. O godz. 19.00 będę miał indywidualną prezentację w Teatrze Arka. Szczegółowy harmonogram i opis poszczególnych punktów programu można znaleźć na stronie organizatora, Stowarzyszenia Sztukater. Serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

W sprawie formalnej

Zgłosił się do mnie jeden z urzędów skarbowych, że będzie wzywać na przesłuchanie obywatela szwedzkiego i w związku z tym trzeba wezwanie przetłumaczyć. Powiedziałem urzędnikowi, żeby dokument przesłał, to przetłumaczę.

Urzędnik, owszem, przesłał, ale nie dokument, tylko e-mailem sam tekst. Zadzwoniłem do urzędnika i poinformowałem, że tłumaczeniu uwierzytelnionemu podlegają dokumenty, a nie ich projekty, jak sporządzi oficjalne pismo, podpisane i opieczętowane, to je przełożę. Może przesłać skan e-mailem, ale wtedy, zgodnie z ustawą, dostanie tłumaczenie z adnotacją, że wykonane zostało z kopii.

Drugie podejście było udane, dostałem pocztą dokument i postanowienie o powołaniu mnie na tłumacza. Urzędnik mówił coś wprawdzie o podpisywaniu jakiejś umowy na tłumaczenie, której nie załączył, ale ledwo zwróciłem na to uwagę.

Na powołaniu nie było terminu tłumaczenia, a dzień, w którym Szwed miał się stawić, był bardzo nieodległy. Zadzwoniłem do urzędnika z pytaniem, czy w związku z tym mam zrobić tłumaczenie od ręki, co zgodnie z rozporządzeniem podniesie stawkę o sto procent. Urzędnik odpowiedział, że tak, bo się śpieszy. Upewniłem się, czy rzeczywiście zrozumiał, że deklaruje, że urząd zapłaci mi podwójnie za tłumaczenie. Okazało się, że nie zrozumiał. Kiedy zrozumiał, powiedział, że urzędu nie stać, by płacić za ekspres, mam zrobić w normalnym tempie. Powiedziałem, że normalne tempo to tydzień. Urzędnik najpierw się zmartwił, że Szwed nie dostanie wezwania odpowiednio wcześnie, ale potem znalazł rozwiązanie:

– Niech pan w tłumaczeniu zmieni na późniejszy termin, w którym on ma się stawić.

Podczas gdy tłumacze przysięgli zbierają się z podłogi, tłumaczom nieprzysięgłym i nietłumaczom wyjaśniam, że urzędnik polecił mi, bym popełnił przestępstwo zagrożone karą do trzech lat więzienia.

Ponieważ pójść siedzieć nie zamierzam, powiedziałem, żeby wybił to sobie z głowy (choć bardzo eufemistycznie). Jeśli chce wezwać Szweda na inny termin, musi sporządzić nowe pismo z nowym terminem. Wtedy doszedł do wniosku, że nie chce.

Tłumaczenie zrobiłem i odesłałem wraz z rachunkiem. Kilkanaście dni później otrzymałem kolejną partię dokumentów. Postanowienie o przedstawieniu Szwedowi zarzutów do przetłumaczenia oraz umowę na tłumaczenie do podpisania. Umowa była datowana na dzień, w którym wystawiłem rachunek, a dołączone do niej pismo przewodnie, nakazujące mi ją podpisać, o tydzień późniejszą. Miałem popełnić kolejne przestępstwo, poświadczając swoim podpisem nieprawdziwą datę zawarcia umowy.

Z zarzutów przedstawionych Szwedowi dowiedziałem się, że bynajmniej nie ukradł państwu polskiemu żadnych podatków, urząd chciał go ukarać za to, że nie dopełnił jakichś formalności. Pismo było oklejone żółtą karteczką, na której urzędnik nabazgrał, że wezwał Szweda na pierwotnie ustalony termin. Zacząłem się zastanawiać, jaki jest formalny status żółtej karteczki z bazgrołami urzędnika. Czy jest to wezwanie dla mnie na tłumaczenie ustne? A jeśli nie, to co? I czy urzędnik nie widzi rozdźwięku między faktem, że ściga człowieka za niedopełnienie formalności, a tym, że sam w urzędowej sprawie komunikuje się nie za pomocą oficjalnych pism, tylko żółtych karteczek.

Jeszcze ciekawsza okazała się umowa. W kwestii wynagrodzenia przytoczono w niej ministerialne rozporządzenie. Tyle że okrojone i zmienione. Pominięto stawki za tłumaczenie specjalistyczne, a za stawiennictwo na tłumaczenie ustne, które nie doszłoby do skutku, przewidziano obniżoną stawkę, choć należy się pełna (co w tej sprawie było istotne, bo zachodziło duże prawdopodobieństwo, że Szwed na wezwanie się nie stawi). Do tego np. za spóźnienia miałem zapłacić kary umowne, mimo że rozporządzenie takowych nie przewiduje.

Zadzwoniłem do urzędnika i poinformowałem, że umowy tej treści nie podpiszę. Urzędnik się zdziwił, że uważam umowę za niezgodną z prawem i dla siebie niekorzystną, bo „przygotowali ją nasi prawnicy i inni tłumacze ją podpisują”. Argument „inni tłumacze” jest najczęstszy, z jakim się stykam, ale mimo tej częstości nadal nie udało mi się dostrzec w nim sensu. Ponieważ urzędnik oświadczył, że jest pracownikiem merytorycznym (głęboko, jak widać z tego wpisu) i na umowach się nie zna, odesłał mnie do jednego z rzeczonych prawników.

Prawnik oświadczył mi, że urząd skarbowy jest jednostką budżetową, ma swoje wewnętrzne procedury, do których należy podpisywanie umów z tłumaczami, i jeśli umowy nie podpiszę, to urząd nie zapłaci mi za dotychczas wykonane tłumaczenie, i że sam jestem sobie winien, bo o tym, że nie chcę podpisać umowy, powinienem powiedzieć przed tłumaczeniem, a nie po.

Oświadczyłem prawnikowi, że urząd skarbowy w sposób oczywisty zapłaci mi za wykonane tłumaczenie, bo mnie do tego tłumaczenia powołał urzędowym pismem, a zgodnie z ustawą o zawodzie tłumacza przysięgłego nie mam prawa takiego tłumaczenia odmówić. Umowy przed tłumaczeniem nie mogłem podpisać, bo została przesłana post factum, na co mam dowód w postaci pisma przewodniego z późniejszą datą niż data umowy. A nawet gdybym mógł, to nie musiałem, bo postanowienie o powołaniu tłumacza jest wystarczające. Procedur wewnętrznych urzędu znać nie muszę, tym bardziej procedur naruszających obowiązujące prawo, bo zlecenie tłumaczenia uwierzytelnionego odbywa się nie w ramach kodeksu cywilnego jak zapisano w umowie, tylko na podstawie ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego i ministerialnego rozporządzenia w sprawie stawek. I urząd umową nie może sobie tych aktów prawnych zmieniać, co właśnie zrobił. Gdyby tłumaczenie było zlecane w ramach kodeksu cywilnego, to – ponieważ jest swoboda zawierania umów – mógłbym w ogóle zlecenia nie przyjąć albo zażądać rynkowych stawek. Tymczasem jeśli organ administracji publicznej – który zawsze jest jednostką budżetową – zleca mi tłumaczenie, to muszę je wykonać, i to po stawkach urzędowych.

À propos stawek, zainteresowałem się, skąd urząd wziął obniżoną stawkę w przypadku wezwania tłumacza na próżno na ustne tłumaczenie. Prawnik nie potrafił tego powiedzieć, więc oświadczył, że jeśli mam jakieś zastrzeżenia do umowy, to mam przedstawić je na piśmie, bo „w kontaktach z urzędem obowiązuje forma pisemna”. Jak rozumiem, mogłem swoje zastrzeżenia nabazgrolić na żółtej karteczce.

Jak się skończyło? Ciekawie. Bo nie odmówiłem podpisania umowy w ogóle (skoro urzędowi do szczęścia potrzebna, choć zbędna, to proszę bardzo), tylko zażądałem skorygowania jej treści, tak by nie była sprzeczna z ministerialnym rozporządzeniem. Tymczasem urząd uznał, że sensowniejsze od poprawienia umowy będzie zwolnienie mnie z obowiązku wykonania tłumaczenia i powołanie tłumacza angielskiego.

W Polsce podatnik ma do czynienia nie z urzędem podatkowym, tylko z Urzędem Wszechwładnym, który z całą surowością ściga go za najdrobniejsze formalne uchybienia. Kudy tam, że obywatel nie chce kombinować, tylko grzecznie płacić podatki. Źle jakiś niejednoznaczny przepis zinterpretował, na formularzu wypełnił nie tę rubrykę co trzeba, spóźnił się jeden dzień ze złożeniem deklaracji – wezwanie, przesłuchanie, domiar, grzywna. A jak widać z powyższego ten sam urząd działa na wariackich papierach: urzędnik załatwia tłumaczenie niezgodnie z obowiązującą go procedurą (bo skoro urząd wymaga umowy, to powinna zostać podpisana przed tłumaczeniem), przy czym nie ma większego pojęcia, co zleca, a sama procedura jest sprzeczna z obowiązującym prawem, z czego nikt w urzędzie najwyraźniej nie zdaje i nie chce sobie zdawać sprawy. Kafka wysiada.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Modlitwa do Michała Archanioła

Komendant miejski policji w Radomiu podpadł swoim podwładnym. W anonimowej skardze zarzucili mu chamstwo i grubiaństwo oraz niewiarę w Boga. Ateizm swojego komendanta policjanci wywnioskowali z wydanego przezeń rozkazu usunięcia krzyży ze ścian komendy i komisariatów. Co prawda, człowiek religijny również może uważać, że miejsce krzyża jest w kościele i prywatnym domu, a nie w urzędzie państwa oficjalnie neutralnego światopoglądowo, ale przyjmijmy, że zestresowanym policjantom to umknęło. Odprężyć się teraz nie mogą, bo, jak napisali, „potrzebują czasami w myśli się pomodlić, czy spojrzeć na świętych, aby na chwilę zapomnieć o codziennym stresie”. Nic tak nie uspokaja człowieka po strzelaninie albo pościgu za bandytą jak popatrzenie na świętego Stanisława Kostkę.

Oczywiście, jeśli jakiś obrazek może odprężyć dorosłego chłopa, to jest to fotka gołej baby i takie właśnie zdobią ściany komisariatów, a nie zakonnic z aureolkami. Policjantom generalnie, nomen omen, wisi, że krzyże przestały wisieć. Ale wiedzą, że atmosfera w kraju jest taka, że wskazując na ten fakt, mogą nielubianemu komendantowi zaszkodzić. I nie pomylili się. Już ruszyła cała nagonka, wszyscy, począwszy od bezpośrednich przełożonych a na ministrze skończywszy, zajmują się teraz ustalaniem, czy komendant miał prawo zdjąć krzyże. A komendant zamiast organizować pracę policjantów, będzie kombinował, jak wywinąć szyję z tej pętli. Na poziom przestępczości nie będzie miało to jednak wpływu, bo jak widać z tej sytuacji, żyjemy w kraju katolickim i przestępcy katolicy grzecznie przestrzegają dekalogu.

Symptomatyczne jest, że w Polsce stwierdzenie, że ktoś jest ateistą, może być zarzutem. Co tam konstytucja, prawo człowieka do własnego światopoglądu, również wykluczającego istnienie różnych bóstw. Jak ateista, to wiadomo, element wywrotowy, podejrzany.

Zdjęcie krzyży obraziło uczucia religijne naczelnego obrażalskiego kraju, Ryszarda Nowaka. Ten sam pan złożył doniesienie przeciwko Dodzie i wygląda na to, że większość spraw z tego artykułu odbywa się po jego zawiadomieniach. Mamy więc średniowieczny przepis karzący za bluźnierstwo, a korzysta z niego głównie jeden człowiek. Lex Nowak. Co ciekawe, pan Nowak czuje się obrażony tylko wtedy, gdy obrażający jest sławny albo gdy dane wydarzenie opisze ogólnopolska gazeta.

PS. Szukając tytułu do tego wpisu, sprawdziłem, który ze świętych jest patronem policji. Michał Archanioł. Na oficjalnej stronie Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach znalazłem modlitwę do tegoż świętego. Skoro polska policja się modli, a do pomocy zatrudnia jasnowidzów, to obywatele naprawdę mogą spać spokojnie.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Za rzeką Oder

„Za Odrą lekarzy jak na lekarstwo” („Gazeta Wyborcza”, 9.08.13):

Skoro w Regensburgu lekarze pracują 64 godziny tygodniowo, a w byłym NRD (Niemiecki Republik Demokratyczny?) jest jeszcze gorzej, to ciekawe, ile godzin pracują lekarze w Leipzig albo w Dresden.

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Książę, co psy wiąże

Powszechna Deklaracja Praw Człowieka mówi, że wszyscy ludzie są równi. Powszechną Deklarację Praw Człowieka ignoruje kilka państw europejskich z Wielką Brytanią na czele, uznając, że niektórzy z racji urodzenia są jednak uprzywilejowani. Uprzywilejowanie polega na tym, że podatnicy mają tych wybranych utrzymywać, ale wybranych przez los, a nie przez wyborców. Chociaż, przyznajmy, wybrańcem nie trzeba się urodzić, szary człowiek może nim zostać, jeśli zachęci członka rodziny wybranych, by złożył mu ofertę matrymonialną. Przyjęcie oferty nazywa się mezaliansem. Zarzut życia na koszt podatników też nie jest do końca poważny, małpy w zoo żyją na koszt podatników i nikt nie ma o to do nich pretensji. Zapewniają gawiedzi rozrywkę podobnie jak rodziny królewskie. Czy może być coś ciekawszego od szympansa obrzucającego kałem kolegę albo od skandali na dworze królewskim? Może być. Narodziny następcy brytyjskiego tronu. Co prawda, średnia długości życia królowych angielskich jest taka (Henryku, wróć!), że następca ma małe szanse dożyć wstąpienia na tron, ale jego narodzinami zajęła się nawet tak poważna audycja jak „Trzy strony świata”. W radiowej Trójce nie mają jednak doświadczenia w relacjonowaniu dupereli, więc poinformowali, że dziewięć miesięcy temu stacje radiowe i telewizyjne przerwały nadawanie programów, by obwieścić, że Kate jest w ciąży. Ponieważ dziecko właśnie miało przychodzić na świat, to jeśli dobrze zapamiętałem z lekcji biologii, dziewięć miesięcy temu stacje radiowe i telewizyjne mogły co najwyżej obwieścić, że Kate i ten jej królewicz, jak on się tam nazywa, odbyli stosunek.

Polska rodziny królewskiej już nie ma, choć polski patent na skończenie z monarchią trudno raczej rekomendować, ale też utrzymujemy arystokratów żyjących na koszt podatników: książąt Kościoła. Różnica polega na tym, że Wielka Brytania jest monarchią oficjalnie, więc rodzinę królewską można finansować w majestacie prawa, Polska krajem katolickim jest nieformalnie i trzeba kombinować. Na przykład prezydent Gdańska zrobił arcybiskupowi Głodziowi prezent w postaci działki. Żeby zatuszować, że rozdaje klechom mienie podatników, nazwał to sprzedażą za jeden procent wartości pod warunkiem przeznaczenia działki „na cele sakralne”. Arcybiskup założył na działce hodowlę danieli, ale wredni dziennikarze odkryli, że pan Jezus jeździł na osiołku, a nie na danielu. Czy miasto odebrało działkę? Nie, bo metropolita dostawił figurkę Matki Boskiej. Teraz daniele srają pod świętą figurką, czyli cel sakralny został osiągnięty.

Wydawałoby się, że media zajmujące się rodziną królewską są uprzywilejowane, bo najsmakowitsze skandale wiążą się z seksem, tymczasem w Kościele obowiązuje celibat. Na szczęście księża kierują się zdrową zasadą, że nakazy i zakazy są dla wiernych, a nie dla nich, więc prasa ma o czym pisać. I tak szczegółowo relacjonowany konflikt między proboszczem Lemańskim a arcybiskupem Hoserem nabrał rumieńców, kiedy ten pierwszy zarzucił drugiemu niestosowne zachowanie, a cytując szkockiego kardynała dobierającego się do kleryków, zasugerował, że Hoser zainteresował się jego penisem. Ks. Lemański jak rasowy PR-owiec pozwolił prasie snuć domysły, zanim sprostował, że był to inny rodzaj zainteresowania, niż wszystkim się wydawało. Hosera zainteresował bowiem nie tyle penis ks. Lemańskiego, co jego część, a konkretnie napletek. A jeszcze konkretniej: ewentualny brak owego. Strach pomyśleć, o czym pisaliby polscy dziennikarze pozbawieni rodziny królewskiej, gdyby księża zajmowali się dysputami teologicznymi.

PS. Kuria zarzuciła ks. Lemańskiemu, że „ukazywał Kościół, jako środowisko gwałcicieli, pedofilów, hipokrytów, zdzierców i pijaków”. Jak powiada Pismo: „I poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”.