środa, 31 lipca 2013

Papier wartościowy

Po zakończonym parkowaniu chciałem wyrzucić bilet, ale na szczęście popatrzyłem, co wyrzucam:

Można w szufladzie czy musi być kasa pancerna?

poniedziałek, 29 lipca 2013

Fakty znane i nieznane

Swego czasu uczyłem w szkole (niemieckiego) i muszę powiedzieć, że uczniowie w wymyślaniu wyjaśnień, dlaczego nie odrobili zadań domowych, wykazywali się znacznie większą inwencją niż sędziowie wskazujący powody, dlaczego tłumacz musiał czekać wieki na honorarium. Ale ostatnio dostałem pisemko, które inwencją tej uczniowskiej dorównało (cytuję w całości, bo na całości numer polega):

Prezes Sądu Rejonowego w L., L. dnia 13 czerwca 2013 r.

W odpowiedzi na Pana skargę z dnia 21 maja 2013 r., która wpłynęła do Prezesa Sądu Rejonowego w L. w dniu 5 czerwca 2013 r. za pośrednictwem Ministerstwa Sprawiedliwości w Warszawie uprzejmie informuję, że skargę uznaję za zasadną.

Hura!

Sąd zlecił Panu jako tłumaczowi przysięgłemu tłumaczenie dokumentów w sprawie o sygn. akt XXX w miesiącu lutym 2013 r. W dniu 21 marca 2013 r. przesłał Pan przetłumaczone dokumenty.

Wiem, że sąd zlecił mi tłumaczenie, wiem, że jestem przysięgłym, wiem, w jakiej sprawie tłumaczyłem, wiem, kiedy przesłałem tłumaczenie, i wiem, że luty jest miesiącem.

Do chwili złożenia skargi, to jest do dnia 21 maja 2013 r. Sąd nie wydał postanowienia o przyznaniu wynagrodzenia tłumaczowi przysięgłemu i nie wypłacił wynagrodzenia.

A pani prezes myśli, że dlaczego składałem skargę?

W chwili obecnej skutki uchybienia zostały usunięte, ponieważ w dniu 28 maja 2013 r. wydano postanowienie o przyznaniu tłumaczowi przysięgłego wynagrodzenia. Odpis postanowienia został Panu wysłany w dniu 3 czerwca 2013 r. i po uprawomocnieniu się postanowienia wynagrodzenie niezwłocznie zostanie wypłacone.

Wiem, że wydano postanowienie, bo je dostałem, a z faktu, że je dostałem, wnioskuję, że je wysłano.

Pani prezes słowa „skargę uznaję za zasadną” podkreśliła i wytłuściła (o rozstrzelonym druku jednak zapomniała), co w połączeniu z przytaczaniem znanych mi świetnie faktów miało zapewne na celu zatuszowanie, że nie poinformowała mnie o fakcie mi nieznanym, a mianowicie, dlaczego sąd przed dwa miesiące nie tylko nie zapłacił, ale nawet nie wydał postanowienia.

PS. Gdyby kogoś interesowało, ile w sądzie trwa „niezwłocznie”, to informuję, że płatność wpłynęła na mój rachunek 19 lipca.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Cywilizacja życia (wiecznego)

Jestem zdecydowanym zwolennikiem cywilizacji śmierci. I wcale nie chodzi o to, że w swoich książkach zabiłem ponad dwadzieścia osób. Nawiasem mówiąc, usiłowałem policzyć dokładnie, ale natrafiłem na spore trudności: czasami są kłopoty z definicją (czy jak bohater opowiada o zabitych w przeszłości, to też ich liczyć?) albo w ogóle brak konkretnych danych. W „Złodzieju trumien” ze zbioru „Między prawem a sprawiedliwością” występuje seryjny morderca, ale autor nie uznał za stosowne podzielić się z czytelnikiem informacją, ile tenże ma ofiar na sumieniu (że wygłoszę tę samokrytykę).

W realnym życiu stanięcie po stronie cywilizacji śmierci oznacza opowiadanie się za tym, by kobieta mogła usunąć niechcianą ciążę, a nie topiła niechcianego noworodka w beczce, by zgwałcona przez ojczyma jedenastolatka nie musiała donaszać ciąży, by młoda kobieta nie umierała, bo musi urodzić bezmózgi płód, by ciężko chorzy i kalecy mogli korzystać z terapii opartych na komórkach macierzystych, by bezpłodne pary mogły zaznać radości rodzicielstwa. Gdzie tu śmierć, zapyta ktoś z innej planety. Spokojnie, nie uciekła. Przy takim zestawie jest duże prawdopodobieństwo, że będę zwolennikiem eutanazji, a to śmierć w czystej postaci. Czyli, jak widać, etycznie całkowita degrengolada, dosłownie tanatofilia w przeciwieństwie do wysokiego morale przedstawicieli cywilizacji życia, sprzeciwiających się temu, by człowiek spokojnie umarł, skoro może jeszcze pocierpieć. Przecież wiadomo, że przez cierpienie dotyka się istoty życia. Poza tym każde życie ma wartość bez względu na jego jakość, więc jest sens, by taki bezmózgi płód pożył pół godziny. Dodatkowo zyska dzięki temu prawo do pochówku w poświęconej ziemi zaraz obok grobu matki. Tego prawa nie mają embriony, ale przecież też żyją, a nawet – zamrożone – krzyczą i chyba oczywiste jest, że krzycząca forma życia nie może być poświęcana, by ktokolwiek wstał z wózka inwalidzkiego. Od uzdrawiania jest ojciec Bashobora, a nie medycyna. A gdyby Pan Bóg nie chciał, żeby jedenastolatki rodziły dzieci, to nie byłyby do tego fizycznie zdolne.

Przedstawiciele cywilizacji życia nie tylko głoszą wysoce etyczne poglądy, oni je też realizują w codziennym życiu. Weźmy katechetkę Ewę T., która wpaja dzieciom, że nie można grzeszyć, popierając cywilizację śmierci, gdyż za grzechy spotyka człowieka kara. Ewa T. wie, o czym mówi, jej sześcioletni pasierb zgubił sznurówki i zakatowała go za to na śmierć. Niech teraz dzieci sobie wyobrażą, co je spotka za poważniejsze przewinienia.

Albo taki ksiądz Wiesław Madziąg. Poświęcił się i poszedł na czołówkę z samochodem 22-letniego chłopaka. Sam się przy tym zabił, ale czyż ofiara z własnego życia nie jest tą najbardziej wartościową? I o co te pretensje, że miał dwa promile alkoholu w krwi? Nie każdy jest zdolny do takich bohaterskich czynów na trzeźwo. A przecież, jak wyjaśnił biskup w liście do rodziców chłopaka, ten ma teraz lepiej, bo jest u Jezusa. W niebie przecież ludzie są szczęśliwsi niż na tym padole łez. Doceńmy też skromność przedstawicieli cywilizacji życia, w liście ani słowa przechwałki, czyja to zasługa, że młodzieniec już cieszy się życiem wiecznym.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Testament Gowina

Pozytywny szajbus z ministerstwa odszedł, ale deregulacja różnych zawodów ma być dalej przeprowadzana i doszły mnie słuchy, że w tej grupie jest również zawód tłumacza przysięgłego. Przeczytałem więc sobie projekt ustawy deregulującej, by stwierdzić, że ministerstwo obwieściło, iż wypuszcza króliczka na wolność, a tymczasem wsadziło go po prostu do większej klatki: egzamin na przysięgłego zostaje, ale by do niego przystąpić, wystarczy ukończyć szkołę średnią, a nie studia jak poprzednio. A dlaczego szkoła średnia jest wystarczająca? Bo „tłumacze przysięgli, wykonując swoje czynności, nie muszą dokonywać naukowych analiz”. Z idiotyzmami trudno polemizować, interesowałby mnie jednak mechanizm ich powstawania: czy w Polsce rzeczywiście można zostać ministerialnym urzędnikiem, będąc inteligentnym inaczej, czy też ci ludzie wypisują kosmiczne bzdety w pełni świadomie, zakładając, że kompletnie nie ma znaczenia, co wymyślą, bo skoro jest polityczna większość, by przepchnąć ustawę, uzasadnienie pisze się pro forma. A im większy nonsens, tym lepsza zabawa, kiedy będzie się o nim opowiadało znajomym przy piwku.

Nie krytykuję samej zmiany, tylko uzasadnienie, bo zmiana jest w mojej opinii bez znaczenia. Nie powinien obowiązywać wymóg ani ukończenia szkoły średniej, ani studiów wyższych, bo to jest bariera czysto uznaniowa i nie ma nic wspólnego ze sprawdzaniem kwalifikacji kandydata. Absolwent liceum i magister inżynier dokładnie tak samo nie potrafią tłumaczyć, więc skoro pozwalamy do egzaminu przystępować inżynierowi, to nie ma przeszkód, by przystępował do niego absolwent. Wymóg ukończenia dowolnych studiów wyższych studiów nie został zresztą do ustawy wprowadzony w sposób przemyślany. Najpierw od kandydatów wymagano ukończenia filologii lub podyplomowych studiów translatorskich. Było to (teoretycznie) bardzo rozsądne rozwiązanie: nie ograniczano zawodu do absolwentów filologii, ci, którzy nauczyli się języka gdzie indziej, mogli stosunkowo niewielkim nakładem czasu uzupełnić kwalifikacje. Niestety, nikt nie organizował studiów podyplomowych z rzadkich języków i możliwość była czysto teoretyczna. Problem rozwiązano po polsku, czyli bez sensu, zniesiono po prostu wymóg odbycia studiów podyplomowych i dano absolwentom wszystkich kierunków możliwość bezpośredniego przystąpienia do egzaminu na przysięgłego. A to jest złe rozwiązanie. Na egzaminie, który jest jednak swego rodzaju loterią, braki w wiedzy kandydata niekoniecznie muszą wyjść na jaw. Stąd wymagamy od ludzi zdających na prawo jazdy, by wyjeździli trzydzieści godzin, a chętnym do zawodu lekarza nie pozwalamy przystępować z marszu do LEP-u, tylko każemy im najpierw ukończyć studia medyczne. Skoro uznajemy, że zawód tłumacza przysięgłego ma być regulowany (a obecny projekt przecież tej regulacji nie znosi, zresztą nie bardzo się da, co wykazałem we wpisie Tłumacz przysięgły – zawód (nie)regulowany), to powinni być do niego dopuszczani wyłącznie kandydaci rzeczywiście merytorycznie przygotowani. A odsiew jest tym bardziej potrzebny, że każdy kto liźnie języka, pracując przez pół roku za granicą na zmywaku, uważa się za wykwalifikowanego tłumacza. To jest zresztą dla mnie niepojęte: nikt, dosłownie nikt z dwudziestu paru milionów dorosłych Polaków nie uważa, że ma kwalifikacje do nauczania języka polskiego z racji tego, że od urodzenia mówi po polsku. Na taką ofertę pracy większość by się zapewne żachnęła, wyjaśniając, że jeszcze jakieś szkoły trzeba skończyć, żeby wiedzieć, jak nauczać. Za to każdy, dosłownie każdy Polak, który pomieszkał za granicą, uważa, że nabył w ten sposób umiejętności pozwalające mu tłumaczyć.

Trochę się nad tym zastanawiałem, jaki wymóg można by postawić, by z jednej strony nie dopuszczać do egzaminu praktycznie wszystkich chętnych, a z drugiej nie zawężać nadmiernie grupy kandydatów, i doszedłem do wniosku, że poza filologią i translatorskimi studiami podyplomowymi przepustką winno być ukończenie przyzwoitych zagranicznych szkół językowych. Kto się uczył języka metodą „chałupniczą”, tłumaczem być nie musi. W każdym razie przysięgłym. Poza tym zawód tłumacza jest całkowicie otwarty i każdy może próbować swoich sił.

Rzekoma deregulacja nie jest jedyną zmianą wprowadzaną przez ministerstwo. Zmiany (zaraz je omówię) są zasadne, ale zamiast wpisać je do ustawy o zawodzie tłumacza przysięgłego, ministerstwo wprowadza je ową ustawą deregulacyjną. Bo potrzebuje propagandowego sukcesu, że zderegulowało zawód. W efekcie przepisy dotyczące przysięgłego będą rozrzucone. Ot, polska kultura tworzenia prawa.

Przywrócona zostaje (bo kiedyś była) możliwość zawieszenia działalności. Tylko temu przyklasnąć, gdyż jak na razie tłumacz, który na przykład złamie sobie rękę, musi być do dyspozycji sądu, a jego odmowa wykonania tłumaczenia może zostać zakwestionowana, gdyby na przykład sędzia uznał, że do wykonania tłumaczenia jedna ręka w zupełności wystarczy. To oczywiście czysto teoretycznie, bo sądy nie egzekwują obowiązku tłumaczenia.

Do katalogu kar za łamanie ustawy zostają wprowadzone kary pieniężne. Słusznie, bo między niedolegliwą naganą a dolegliwym zawieszeniem czy w ogóle drakońskim wydaleniem z zawodu powinno być coś pośredniego. Problem w ustalaniu wysokości tych kar: ma to być nie mniej „od jednej dziesiątej przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia”. Przeciętne wynagrodzenie stale rośnie, więc będzie rosła i wysokość kar. A zarobki tłumaczy stoją w miejscu od ośmiu lat i wszystko wskazuje na to, że będą tak stały przez następne osiem. Może więc, panie ministrze łaskawy, powiązałby pan kary ze stawkami albo stawki z przeciętnym miesięcznym wynagrodzeniem.

Kolejna zmiana to kary za nieaktualizowanie swoich danych na liście tłumaczy przysięgłych prowadzonej przez Ministerstwo Sprawiedliwości. Szkoda, że dopiero teraz: rzecz dotyczy bowiem cwaniaczków, którzy nie chcą, by sądy mogły do nich dotrzeć i zlecać im tłumaczenia za urzędowe stawki. Nieaktualne dane na liście nie są barierą dla prywatnych klientów, bo ci o jej istnieniu nie wiedzą i szukają tłumacza innymi kanałami. Ale muszę dodać drugie szkoda: pewnie pozostanie to martwym zapisem i cwaniaczki będą miały się tak dobrze, jak mają się dotąd.

Wspomnianej listy dotyczy jeszcze jedna zmiana: będzie ona publikowana wyłącznie w formie elektronicznej. To, że ministerstwo zauważyło rzeczywistość, cieszy, szkoda, że jest to widzenie tunelowe. Bo skan i e-mail spowodowały, że obowiązek zaznaczenia na tłumaczeniu, czy wykonano je z kopii, czy z oryginału, stał się kłopotliwy. Klient zamiejscowy słysząc, że jeśli nie dośle oryginału tradycyjną pocztą, będzie miał na tłumaczeniu zaznaczone, że wykonano je z kopii, rezygnuje. Nie z tłumaczenia, tylko z tłumacza. Zwraca się do takiego, który tego obowiązku nie przestrzega. Nie musi specjalnie szukać, spora grupa przysięgłych – przypomnijmy: osoby zaufania publicznego – nie widzi problemu w tym, że łamie prawo. Trudno zresztą, żeby widzieli problem, skoro dzięki temu zdobywają klientów, a żadna krzywda im się nie dzieje: Ministerstwa Sprawiedliwości kompletnie nie obchodzi, że do obiegu wprowadzane są dokumenty obarczone wadą prawną. Swego czasu Kierzkowska, prezeska (dożywotnia) TEPIS-u wysmażyła interpretację wskazanego przepisu, która sprowadzała się do takiej konkluzji: ja wprawdzie nie widziałam oryginału, ale widział klient, który zapewnił mnie, że oryginał ma, więc jeśli do tego klienta mam zaufanie, mogę na tłumaczeniu zaznaczyć, że wykonałam je z oryginału. Z Kierzkowskiej taka prawniczka, jaka tłumaczka, ale ponieważ ukazało się to chyba w oficjalnym biuletynie i dla nieuczciwej konkurencji stanowiło pożywkę, posłałem tę interpretację do ministerstwa z zapytaniem, czy tak jest rzeczywiście. Z dwojakim zamysłem: albo dostanę odpowiedź, że tak, i, chociaż to bzdura, będę miał podkładkę, by móc ignorować przepis, albo ministerstwo zaprzeczy i weźmie się za ukrócenie takich praktyk, bo przecież jasne jak słońce jest, że pani Kierzkowska nie napisała interpretacji sobie a Muzom, tylko zgodnie z nią postępuje. Dostałem odpowiedź, że nie. Ale ministerstwo najwyraźniej uznało, że Danuta Kierzkowska co innego pisze, a co innego robi, bo z tego, co wiem, nie uznało za potrzebne, by skontrolować, czy poświadczała ona tłumaczenia z oryginałów, mimo że nie widziała tych oryginałów na oczy.

Owszem, sprawdzenie tego jest trudne. Ale też, jeśli ministerstwo nie chce znieść tego anachronicznego przepisu, to powinno go egzekwować, a nie udawać, że problem nie istnieje. Zresztą nie zawsze egzekwowanie jest trudne. Część tłumaczy, nie chcąc wprost poświadczać nieprawdy, stara się przepis obchodzić i na tłumaczeniu zamieszcza formułę, że jest zgodne „z okazanym dokumentem”. Urzędnik dopowie sobie, że z oryginalnym. Tłumacz nie skłamał, ale też nie wypełnił dyspozycji przepisu, bo tam jest jasno powiedziane, że ma podać, czy zgodne z oryginałem, czy z kopią. A skoro tłumacz nie zrobił tego, co mu ustawa nakazuje, to jest podstawa, by go ukarać, dowód przeciwko sobie sam dostarczył.

piątek, 5 lipca 2013

Sagi nieskandynawskie

„Gazeta Wyborcza” (4.07.13):

Proponujemy, by bohaterami trzeciej edycji były literatura słowiańska i rosyjska.

czwartek, 4 lipca 2013

„Niepełni” w Amazonie

Postępowanie wydawnictwa, które opublikowało „Niepełnych”, opisane w poprzednim poście, uniemożliwia wznowienie tej powieści. Wydanie, kiedy reszta poprzedniego nakładu będzie w taniej księgarni, byłoby ekonomicznym samobójstwem. Oficynka jest zainteresowana książką, ale trzeba jakiś czas odczekać. Na razie więc udostępniam „Niepełnych” w wersji elektronicznej w Amazonie (kliknięcie na tytuł przekieruje do Amazonu).

Ze względu na politykę cenową Amazonu jest to niestety propozycja głównie dla Polaków mieszkających w tych krajach, w których Amazon działa. Wiem, że czytelnicy oczekują, iż wersja elektroniczna książki będzie tańsza od papierowej (cena nie wyższa niż 15 zł) i jestem w stanie do tych oczekiwań się dostosować. Nie chcę robić kokosów na „Niepełnych” i nie chcę też, żeby osoba książką zainteresowana musiała rezygnować z powodu zbyt wysokiej ceny. Tę ustaliłem więc na 3,99 USD. Niestety, Amazon klientów w Polsce obciąża narzutem, który wynosi prawie drugie tyle, stąd osoby logujące się z Polski widzą (i płacą) cenę 7,37 USD.

Może się zatem pojawić pytanie, dlaczego umieszczam książkę w Amazonie i nigdzie indziej. Z prostego powodu: sprzedaż gdzie indziej jest żadna. Chętniej publikowałbym na Smashwordsie, bo nie wprowadza on ograniczeń językowych i książka jest we wszystkich formatach, a nie tylko na Kindle’a, ale fakty są takie, że na kilkaset egzemplarzy sprzedanych w Amazonie w Smashwordsie sprzedaje się… jeden. Na polskich platformach sprzedaż jest tak samo nieznaczna na dodatek notorycznie pojawiają się jakieś przeszkody przy publikacji. Zgodnie z hasłem „polskie, więc nie działa”. Mimo przeszkód i niewielkiej sprzedaży gra byłaby może warta ogarka, gdyby nie to, że Amazon daje świeczkę: jeśli dostanie wyłączność, umożliwia czytelnikom nieodpłatne wypożyczenie książki, a autorowi płaci od tych wypożyczeń tantiemy.

Jeśli ktoś chce przeczytać „Niepełnych”, a nie posiada Kindle’a, to… powinien go nabyć :-). Muszę powiedzieć, że jak z początku byłem sceptyczny i traktowałem czytnik raczej jako gadżet, to w końcu musiałem uznać go za niezbędny, kiedy umożliwił mi dotarcie do książek, które w wersji papierowej były z różnych względów niedostępne. Ale z tym nabyciem to trochę żart, z Amazona można bezpłatnie pobrać odpowiednią aplikację, umożliwiającą przeczytanie książki na komputerze. Żart trochę, bo komfort czytania jest nieporównywalny, ekran czytnika (niepodświetlany, technologia e-papieru) w ogóle nie męczy wzroku.

Okej, technikę załatwiliśmy, pozostaje zachęcić do treści. Co prawda zdziwiłbym się, gdyby jacyś czytelnicy mojego bloga mieli jeszcze wątpliwości, że to świetna książka :-), ale jeśli tacy się uchowali, to ta pani im wytłumaczy, że są to wątpliwości nieuzasadnione :-)

poniedziałek, 1 lipca 2013

Z pozycji siły

Na rozprawie w związku z opatrzeniem „Niepełnych” podtytułem, na który nie wyraziłem zgody, wiceprezes zarządu wydawnictwa Anna D. wskazała sądowi, że ona postawy autora (czyli mojej) w ogóle nie rozumie, bo jeśli współpraca z wydawnictwem mu nie odpowiada, to przecież może i mógł w każdej chwili rozwiązać umowę. Nie udało mi się wprawdzie dociec, co dałoby mi rozwiązanie umowy, skoro podtytuł dopisano podstępem i dowiedziałem się o nim dopiero z wydrukowanych egzemplarzy, ale deklaracja, że wydawnictwo nikogo na siłę nie trzyma, bardzo mnie ucieszyła, bo na wygaśnięcie umowy i zwrot praw do ksiażki musiałbym czekać jeszcze cztery lata. Czym prędzej napisałem więc do Anny D., poinformowałem, że współpraca z wydawnictwem mi nie odpowiada, i poprosiłem o rozwiązanie umowy, wskazując na jej sądową deklarację, złożoną, było nie było, do protokołu.

Wtedy okazało się, że całkowicie odmiennie rozumiemy pojęcie „w każdej chwili”. Pani wiceprezes odpisała mi bowiem, że najpierw musi się zakończyć sprawa sądowa. A potem wydawnictwo może ewentualnie rozważyć zwrócenie mi praw do książki. Dostrzegają państwo różnicę między deklaracją złożoną w sądzie a tym „ewentualnie może”? Pytam, bo różnica jest tak subtelna, że pani wiceprezes najwyraźniej jej nie dostrzegała.

Niemniej jednak po zakończeniu sprawy napisałem ponownie, ciekaw, jakie teraz nowe warunki będą musiały zostać spełnione, by rozwiązać umowę. Okazało się, że muszę przystać na zachowanie przez wydawnictwo prawa do wyprzedania reszty nakładu (po obniżonej cenie). Pani wiceprezes miała pełną świadomość, że dopisanego mi przez nią i jej ekipę podtytułu nie tylko nie akceptuję, ale odbieram go jako ośmieszający powieść, że jestem głęboko rozgoryczony prezentowaniem jednej z dwóch najważniejszych książek w mojej twórczości jako szmirowatego romansidła, ale mimo to upierała się, by powieść z tym podtytułem nadal rozprowadzać. Zresztą „upierała się” to nie jest właściwe słowo, bo zakłada, że toczyła się jakaś rozmowa, jakaś dyskusja, tymczasem pani wiceprezes zwyczajnie postawiła mi ultimatum. W jej wydawnictwie z autorem się nie negocjuje: może przystać na podane warunki albo spadać. Nie usiłuje się zresztą nawet zachowywać pozorów: pani wiceprezes przesłała mi maila z załączonym tekstem porozumienia określającego warunki rozwiązania umowy, polecając, bym go podpisał i odesłał. Nie zapoznał się, zgłosił swoje uwagi, propozycje i zastrzeżenia, tylko podpisał i odesłał. Autor nie jest partnerem, któremu przedstawia się propozycję umowy, jest petentem, który ma podpisywać to, co wydawnictwo mu podsunie.

Podpisałem, bo wedle dotychczasowej umowy wydawnictwo i tak miało prawo rozprowadzić resztę nakładu po obniżonej cenie. Ale poinformowałem panią wiceprezes, że pieniędzy z dalszej sprzedaży książki nie chcę, może je sobie zatrzymać, i wyraziłem nadzieję, że staną jej kością w gardle, skoro do tego stopnia lekceważy ona prawo autora do decydowania o własnej książce. Nie bawiłem się przy tym w eufemizmy i użyłem dokładnie tego właśnie sformułowania.

W jednym z odcinków serialu „Las Vegas” do kasyna zgłasza się jakiś staruszek, twierdząc, że jest właścicielem działki, na której ono stoi. Prawnicy kasyna szybko ustalają, że to prawda, i przygotowują strategię, jak staruszka oszwabić. Tymczasem od szefostwa dostają polecenie, że mają przygotować ugodę i zaproponować mu odszkodowanie, bo „nic nie stoi na przeszkodzie, by postąpić uczciwie”. Pani wiceprezes Annie D. nie mieści się w głowie, że można wobec autora postąpić uczciwie. Że kiedy wydawnictwo naruszyło jego prawa, to niekoniecznie musi zmobilizować wszystkie siły, by nie ponieść konsekwencji.

Muszę powiedzieć, że mentalność takich ludzi jak Anna D. głęboko mnie zdumiewa. Kiedy w sądzie zgrywała idiotkę, demonstrując mi, że podtytułu nie ma na stronie przedtytułowej, więc ona nie rozumie, dlaczego uważam go za podtytuł, kiedy na pytanie, dlaczego jej kolega pisał, że to podtytuł, odpowiadała, że trzeba by jego zapytać, zastanawiałem się, czy ona rzeczywiście jest w stanie okłamać siebie do tego stopnia, że zapomniała, jak to jej własne wydawnictwo opublikowało liczne książki, w których podtytuł wystarczyło podać na stronie tytułowej, czy naprawdę nie wie, dlaczego jej kolega zgodził sie z moim zarzutem. A jeśli jest w pełni świadoma tego, że łże, to jak to godzi z elementarnym poczuciem przyzwoitości? Czy oddziela siebie, Annę D., prywatnie uczciwą i porządną kobietę, od wiceprezes Anny D., która działa jako przedstawiciel dużej firmy i nie ona gnoi autora, tylko firma? Prywatnie czyta książki i ogląda filmy, których bohaterowie walczą z podłymi korporacjami, wzrusza się, kibicuje tym słabszym, a potem wychodzi do pracy i nie odczuwa żadnego dysonansu, że jej firma, firma, w której ona współdecyduje, postępuje w sposób nieetyczny? Dysonansu między publikowaniem literatury potępiającej takie zachowania a działaniem dokładnie w krytykowany sposób?

Jest jeszcze jeden aspekt. W Polsce z pisania książek żyje bardzo niewielu autorów. Ta grupka ulegnie dodatkowo skurczeniu, jeżeli „żyć z pisania” utożsamimy z pojęciem „ze sprzedaży książek”. Bo autorzy, którzy utrzymują się z pisania, za dochody w tej kategorii uznają również na przykład honoraria za spotkania autorskie (czasami pisarz dostaje, nie zawsze) czy prowadzenie warsztatów creative writing. Ze sprzedaży książek dobrze jednak żyją duże wydawnictwa. Działa efekt skali: średnio sprzedająca się książka nie przyniesie autorowi dochodu, jaki można by uznać za ekwiwalentne wynagrodzenie za włożoną pracę, tysiąc średnio sprzedających się książek daje wydawnictwu godziwy zysk. Nie wiem oczywiście, ile zarabia pani wiceprezes zarządu, ale w przypadku wydawnictwa osiągającego przychód rzędu 30 milionów rocznie (dla porównania Czarna Owca z największym bestsellerem ostatnich lat, trylogią Stiega Larssona, która pociągnęła całą serię kryminałów skandynawskich, ma „ledwie” 18 milionów; dane z „Rzeczpospolitej” za Wikipedią) na pewno nie jest to głodowa pensja. Nie mówię, że człowiek pobierający przyzwoite wynagrodzenie dzięki temu, że szereg ludzi godzi się wykonywać jakąś pracę hobbystycznie czy za pół darmo, ma z tego powodu odczuwać dyskomfort. Ostatecznie ci zapaleńcy robią to dobrowolnie, a wydawnictwa potrzebują, by mieli gdzie efekty swojej pracy zaprezentować. Ale jakiś elementarny szacunek chyba im się należy, a nie postawa „naruszyliśmy pańskie prawa i co z tego, mu tu rządzimy”. Pani Anna D. rozwiązuje spory, stosując metodę zaprzeczania w żywe oczy faktom, a jeśli się autorowi nie podoba, niech idzie do sądu. Bo świetnie wie, jak dużo jej wydawnictwo gotowe jest zapłacić adwokatom, by zrobili wszystko, żeby nie dopuścić do uznania racji autora, i jak nędznie płaci pisarzom (za „Niepełnych” dostałemy tantiemy o 4 punkty procentowe niższe niż za debiutancką książkę w innym wydawnictwie, przy czym okres, na który musiałem oddać prawa, był półtora raza dłuższy) i że nie są to kwoty pozwalające na jakiekolwiek spory sądowe. Niech autor zgadnie, kto w tej sytuacji polegnie.