poniedziałek, 17 czerwca 2013

Jeśli a, to b, czyli logika pani sędzi

Proces (opisany przed tygodniem) przegrałem.

Na ogłoszeniu wyroku nie byłem (musiałbym specjalnie jeździć do Warszawy), uzyskana telefonicznie informacja sprowadzała się do lakonicznego „pozew oddalony”. Bardzo niemile mnie to zaskoczyło, ale, chociaż byłem pewien wygranej, nie zaszokowało. Doszedłem do wniosku, że przeważyło owo nieszczęsne zezwolenie dla wydawcy na wykonywanie osobistych praw autorskich. Najwyraźniej sędzia uznała, że w jego ramach mieściło się uprawnienie do zmiany tytułu i chociaż aż rzucało się w oczy, że dla tonącego wydawnictwa była to jedna z wielu brzytew, których usiłowało się chwycić, to prawo – w opinii tej sędzi – nie zezwalało na inne rozstrzygnięcie. Byłem w stanie to zaakceptować.

Wystąpiłem jednak o uzasadnienie, żeby potwierdzić swoje przypuszczenia, no i zorientować się, jakie będą możliwości wniesienia apelacji. Musiałem odczekać dwa miesiące, gdyż tyle sędzia potrzebowała, żeby uzasadnienie napisać. A kiedy do mnie dotarło i je przeczytałem, wtedy pojawił się szok. Bo sędzia Monika D.* uznała, że dopisany podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym.

Z koronnym dowodem, że jako podtytuł zaklasyfikowały owo rzekome hasło reklamowe wszystkie biblioteki, sędzia rozprawiła się następująco:
(…) przedstawione przez powoda wydruki świadczące o tym, że w katalogach Biblioteki Narodowej i szeregu bibliotek uniwersyteckich jego książka została skatalogowana jako „Niepełni: o miłości wbrew przeciwnościom losu”, nie przemawiają za uznaniem, że fraza zamieszczona na stronie tytułowej stanowiła podtytuł książki (…)
Za czym przemawiają, skoro całość została umieszczona w polu „Tytuł”, sędzia nie zechciała wyjaśnić. Zaznaczyła jedynie, że z treści tych wydruków nie wynikało, że sporna fraza stanowi właśnie podtytuł książki. Co stanowi, też się z uzasadnienia nie dowiedziałem. Mogłem się tylko domyślić, że zdaniem pani sędzi bibliotekarze do rubryki „Tytuł” wpisali coś, co częścią tytułu nie jest. Wszyscy jak jeden mąż.

Pozwana konsekwentnie twierdziła, że przedmiotowa fraza nie była podtytułem, lecz stanowiła hasło reklamowe (…)
„Konsekwentnie” znaczy od początku do końca tak samo, tymczasem w jednym z maili wydawnictwo przyznało, że przez zamieszczenie tej frazy na stronie tytułowej stała się ona podtytułem, a od połowy procesu zaczęło udowadniać, że miało prawo ten podtytuł zamieścić.
W takim też charakterze [reklamowym] umieszczono to hasło, jak wynika (…) z treści maili przedstawicieli pozwanej z 2009 r. i 2011 r.
Sędzia Monika D. owych rzekomych treści nie przytacza, powtarza jedynie twierdzenia adwokata wydawnictwa, ignorując moje wskazanie, że jest to nieprawda, gdyż żaden pracownik Prószyńskiego w mailach do mnie takiej tezy, że hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową pozostało hasłem reklamowym, nie stawiał (świetnie wiedząc, że to bzdura). A kierownik redakcji literatury polskiej napisał expressis verbis coś dokładnie przeciwnego. Szukam w uzasadnieniu, jak sędzia zdołała ten dowód obalić. Bardzo prosto. Pominęła go. Jeden z dwóch kluczowych dowodów przedstawionych przez stronę sędzia zwyczajnie zbyła milczeniem. Rozumiem, że pomijali go moi przeciwnicy, nie będąc w stanie tego dowodu obalić, ale sędzia?

Ignorowanie moich argumentów okazało się zresztą częściej stosowaną przez sędzię metodą.
(…) omawiane hasło (…) zostało (…) zaczerpnięte z noty bibliograficznej opracowanej przez powoda (…) W sporządzonej przez niego nocie na temat książki zostały zawarte sformułowania, że utwór jest poruszającą historią miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom losu. Tak więc to sam powód twierdził, że jego utwór jest powieścią o miłości, która rodzi się wbrew przeciwnościom losu, co potwierdza treść noty zamieszczonej na tylnej okładce książki.
Wskazałem, że notę pisałem z założeniem, że nie będę uchodził za jej autora, i że dla danych treści istotny jest kontekst. Poza tym, owszem, nie kwestionowałem, że fraza pochodzi z mojej noty, ale wskazałem, że została przerobiona przez dodanie słówka „losu”, które nie pochodzi ode mnie, i że w tej formie, nadanej przez wydawnictwo, fałszuje mój przekaz. Sędzia wydaje się w ogóle nie wiedzieć, że słowo „losu” zostało dopisane przez Prószyńskiego, a do powyższych argumentów nie odnosi się nawet półsłówkiem. Rozumiem, że może ich nie podzielać, ale chyba powinna się do nich ustosunkować?

Sędzia nie przychyliła się również do mojego stanowiska, że skoro uczestnicy rynku książki zgodnie odczytali tę frazę jako podtytuł, to jest ona podtytułem. Bo przecież nie ma żadnych przepisów, które by określały, gdzie informację o podtytule trzeba dać, jest to sprawa zwyczajowa, a zatem odbiór czytelników należy uznać za miarodajny.
Podnieść należy, że jedynie niektóre osoby komentujące książkę powoda wskazywały, że fraza „O miłości wbrew przeciwnościom losu” stanowi podtytuł książki.
W s z y s t k i e osoby, które komentowały frazę, odczytywały ją jako podtytuł. Ż a d n a nie uznała jej za hasło reklamowe. Ale sędzia zastosowała taką logikę, że skoro ktoś tej frazy nie komentował, to znaczy, że nie uznał jej za podtytuł.

Żelazna logika przebijała też z innych argumentów pani sędzi.
Co prawda na stronie przedtytułowej zwyczajowo znajdują się okrojone dane o książce, lecz gdyby pozwanej zależało na uznaniu frazy „O miłości wbrew przeciwnościom losu” za podtytuł, to taką frazę zamieściłaby ona także na stronie przedtytułowej.
Innymi słowy: wydawnictwo nie musi podawać podtytułu na stronie przedtytułowej, ale żeby uznać, że opatrzyło książkę podtytułem, musiałoby go podać na stronie przedtytułowej. Brawo, pani sędzia!

Jeżeli więc tekst „O miłości wbrew przeciwnościom losu” zamieszczony na okładce bezpośrednio pod tytułem stanowił hasło reklamowe, a nie pełnił funkcji podtytułu książki, wobec tego identyczny tekst zamieszczony na stronie tytułowej książki również pełnił rolę hasła reklamowego, a nie pełnił funkcji podtytułu książki.
Do pani sędzi nie dotarło, że miejsce umieszczenia tekstu w książce determinuje charakter tego tekstu. Tytuł rozdziału przeniesiony na okładkę przeistoczy się w tytuł książki, a nie pozostanie tytułem rozdziału. Gdyby na okładce podano nazwisko redaktora (nie zaznaczywszy kto zacz), a pisarz wniósł pozew, że bezprawnie dopisano mu współautora, czy sędzia argumentowałaby, że „skoro pan Kowalski na stronie redakcyjnej wymieniony jest jako redaktor, to również w identycznej roli występuje na okładce, a nie jako współautor książki”?

Po wybraniu okładki na stronie tytułowej postanowiono odwzorować formę tej okładki, z wyjątkiem znajdującego się na niej zdjęcia.
Taki argument przytoczył adwokat wydawnictwa. Było to kolejne z wyjaśnień, które padało dopiero na rozprawie, czyli jawnie nieprawdziwe, wcześniej wydawnictwo twierdziło, że brak protestu przeciwko haśle na okładce uznano za moją zgodę na dołożenie podtytułu, a potem, że grafik omyłkowo skopiował hasło na stronę tytułową, nigdy nie było mowy o świadomym odwzorowaniu grafiki bez zdjęcia. Nie odpowiedziałem na to twierdzenie, gdyż uznałem, że są jakieś granice absurdu. Odwzorowanie grafiki bez zdjęcia, jedynie gołego tekstu, ma tyle samo sensu, co skopiowanie obrazu z zachowaniem wyłącznie podpisu malarza.
Ale najwyraźniej sędzia była skłonna zaakceptować każdą bzdurę wygłoszoną przez pełnomocnika Prószyńskiego. Na dodatek, żeby zaakceptować to wyjaśnienie, musiała zignorować nie tylko logikę (co w jej przypadku akurat wyraźnie nie stanowiło kłopotu), lecz także fakty. Najpierw powstała okładka, a dopiero potem strona tytułowa, nie odwrotnie. Człowieka, który potrafi ocenić, czy ktoś kłamie, czy nie (a sędzia rozstrzygający spory powinien chyba tę umiejętność posiadać), musiałoby zastanowić, dlaczego „odwzorowania grafiki bez zdjęcia” dokonano dopiero po przedstawieniu autorowi do akceptacji „nieodwzorowanej” strony tytułowej. I dlaczego uznano, że tej nowej, po „odwzorowaniu”, lepiej autorowi nie pokazywać.

Ponieważ przeciwko okładce nie zgłaszałem protestów, sędzia uznała, że z tych przyczyn tym bardziej pozwana była uprawniona do zamieszczenia hasła z okładki także na stronie tytułowej (…)
O tym, że zmieniało ono wtedy swój charakter, czego sędzia nie zdołała pojąć, już pisałem. Tu ciekawe jest co innego. Fakt, że respektowałem umowę z wydawnictwem, bo przecież protest przeciwko okładce byłby naruszeniem umowy, sędzia Monika D. interpretuje na moją niekorzyść. Chyba tylko w polskim sądzie prawnik może uznać, że ścisłe przestrzeganie umowy przez jedną ze stron, uprawnia drugą stronę do działań łamiących i tę umowę, i ustawę.

Przypomnijmy w tym miejscu, że sędzia przez cały czas broni stanowiska, z którego samo wydawnictwo na rozprawie de facto się wycofało, dostrzegłszy, że twierdzenie, iż hasło reklamowe przeniesione na stronę tytułową książki pozostało hasłem reklamowym, jest nie do utrzymania. Skoro wydawnictwo się wycofało, sędzia postanowiła je zastąpić.

Za uznaniem, że fraza ta nie była podtytułem, a hasłem reklamowym przemawia (…) także sam wygląd książki w wersji ostatecznie wydanej. Na grzbiecie okładki podano jedynie imię i nazwisko autora oraz tytuł książki. Nie dodano wówczas tekstu „O miłości wbrew przeciwnościom losu”, który miałby stanowić podtytuł. Gdyby tekst ten rzeczywiście był podtytułem, to na grzbiecie książki zostałby on zamieszczony.
Jest to taki nonsens, że nawet wydawnictwo tego nie twierdziło. Pani sędzia należy najwyraźniej do tych dwudziestu pięciu procent osób z wyższym wykształceniem, które nie czytają w ciągu roku ani jednej książki, w domu na półkach zamiast książek ma bibeloty i nie jest w stanie sobie sprawdzić, że podtytułów na grzbietach nie zamieszcza się praktycznie nigdy.

Na tylnej okładce w nocie biograficznej powoda podano, że „Niepełni” są jego drugą książką. Jeśli omawiana fraza stanowiłaby podtytuł książki, na tylnej okładce we wskazanym fragmencie przedmiotową książkę określono by nie jako „Niepełni”, ale jako „Niepełni. O miłości wbrew przeciwnościom losu”.
Na tylnej okładce powieści „Buddenbrookowie” Tomasza Manna, wydanej przez wydawnictwo Książka i Wiedza w 1988 r. czytamy: Trudno w istocie uwierzyć, że jego pierwsza powieść, „Buddenbrookowie”, jest dziełem dwudziestopięcioletniego mężczyzny. Czyli pani sędzia dokonała wiekopomnego dla historii literatury odkrycia, że powieść niemieckiego noblisty wcale nie nosi podtytułu „Dzieje upadku rodziny”, bo jeśli omawiana fraza stanowiłaby podtytuł książki, we wskazanym fragmencie przedmiotową książkę określono by nie jako „Buddenbrookowie”, ale jako „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny”.
Pani sędzia nie tylko nie orientuje się w kwestiach oczywistych dla każdego czytelnika, że podtytuł we wszelkiego rodzaju omówieniach jest najczęściej pomijany, ale łamie tutaj zasady procesu, bo ma oceniać dowody przedstawione przez strony, a nie wynajdywać – i to dopiero na etapie uzasadnienia – fakty przemawiające na korzyść jednego z uczestników sporu. Pół biedy, jakby rzeczywiście je wynajdywała, tymczasem ona je tworzy. Argument jest tak bzdurny, że na rozprawie nie wpadł na niego nawet adwokat wydawnictwa, zmuszony przecież do wymyślania nonsensów, skoro jego klient wdał się w proces, nie mając racji.

Zauważyć też należy, że pomiędzy tytułem książki „Niepełni” a frazą „O miłości wbrew przeciwnościom losu” na stronie tytułowej nie ma powiązania za pomocą znaków interpunkcyjnych takich jak kropka, myślnik czy dwukropek, co (…) potwierdza, że omawiana fraza nie została zamieszczona na stronie tytułowej wkładu w charakterze podtytułu.
Trzeci argument sędzi z tej samej serii. Nie stosuje się znaków interpunkcyjnych między tytułem a podtytułem na stronach tytułowych. Ale wiem, skąd ona tę bzdurę wzięła. W piśmie procesowym wskazałem, że zasady zapisu bibliograficznego przewidują, że o podtytule informuje się po dwukropku stojącym za tytułem właściwym (i biblioteki tak właśnie odnotowały rzeczoną frazę). Dotyczyło to katalogów bibliotecznych, ale pani sędzi się pomerdało.

W ramach opracowania redakcyjnego utworu (…) pozwana była uprawniona do wprowadzenia takich zmian na stronie tytułowej, aby zachować tożsamość między tą stroną tytułową a okładką (…)
W Prószyńskim pewnie by się zdziwili, że istnieje taki wymóg jak „zachowanie tożsamości” między stroną tytułową a okładką. I że jest to element opracowania redakcyjnego utworu. A nawet gdyby był, to przecież Sąd Najwyższy orzekł, że opracowanie redakcyjne za plecami autora jest z definicji bezprawne. Wydawnictwo wcale nie próbowało twierdzić, że miało moją zgodę albo że starało się ją uzyskać, ale najwyraźniej orzeczenia Sądu Najwyższego pani sędzia ma w nosie.

Po rozstrzygnięciu, że podtytuł nie jest podtytułem, tylko hasłem reklamowym, sędzia w dalszej części uzasadnienia przeszła do udowadniania, że wydawnictwo miało prawo je zamieścić. Wywód w świetle jej rozstrzygnięcia całkowicie bezprzedmiotowy, bo uprawnień wydawnictwa do opatrywania książki dowolnymi hasłami reklamowymi nigdy nie kwestionowałem.

Po otrząśnięciu się z szoku zacząłem analizować, dlaczego przegrałem tę sprawę. Pierwsza przyczyna była oczywista. Sędzią mianowano osobę, która w ogóle nie powinna dostać dyplomu ukończenia studiów prawniczych, skoro trzeba na nich zaliczyć logikę. To jednak nie wyjaśniało, dlaczego przyjęła ona wszystkie twierdzenia jednej strony za dobrą monetę, ignorując kontrargumenty, ani dlaczego wspomagała tę stronę wymyślonymi przez siebie nonsensami. Pomyślałem, że wzięła łapówkę, choć zwykle jestem daleki od dopatrywania się wszędzie korupcji. Zaraz zresztą tę teorię odrzuciłem. Przyjęcie łapówki to przestępstwo, trzeba je zatuszować, tymczasem taki stronniczy, ordynarnie ignorujący fakty werdykt byłby w zasadzie gotowym aktem oskarżenia.

Moją uwagę zwróciły wywody sędzi na temat zmiany tytułu. Otóż w uzasadnieniu przeczytałem, że wydawnictwo zażądało ode mnie tej zmiany dwukrotnie: pierwszy raz przed zawarciem umowy, w styczniu 2009 r., i ponownie po zawarciu umowy. Sędzia myliła fakty, i to fakty, które w pismach procesowych nie były wspomniane na marginesie, tylko szczegółowo omówione. Prószyński domagał się zmiany tytułu rzeczywiście dwukrotnie, ale dopiero po zawarciu umowy. Tymczasem sędzia znała nawet datę wydarzenia, które nie miało miejsca. Nie przeczytała mojego pisma (albo przeczytała je bardzo nieuważnie), w którym wywodziłem, że gdyby wydawnictwo zażądało ode mnie zmiany tytułu przed podpisaniem umowy, to tej umowy bym nie podpisał (i żeby nie być gołosłownym wskazałem na casus „Gdzie mól i rdza”: wolałem odczekać, i to sporo, niż wydać wcześniej kosztem zmienionego tytułu). W tej sytuacji można się domyślić, dlaczego sędzia nie wiedziała, co było w mailach Prószyńskiego: najwyraźniej w ogóle się z nimi nie zapoznała. Adwokat wydawnictwa zreferował jej treść, więc uwierzyła mu na słowo, do moich zaprzeczeń już nie dotarła albo umknęły jej przy nieuważnej lekturze. Wszystko wskazuje na to, że sędzia Monika D. zapoznała się z materiałem dowodowym po łebkach i na tej podstawie wydała wyrok. Że wyrobiła sobie pogląd na sprawę po pierwszych dwóch pismach, resztę czytała już tylko pobieżnie, wyłapując z nich fakty, które ten jej pogląd potwierdzały, a ignorując te, które mu przeczyły. Większość ludzi tak się zachowuje, że kiedy zajmie już stanowisko w jakiejś sprawie, często zresztą bez głębszego namysłu, to się go trzyma, dopuszczając do siebie tylko zgodne z nim informacje. Jednak ktoś, kto chce pełnić rolę sędziego i rozstrzygać spory, powinien chyba być świadom, że taki psychologiczny mechanizm istnieje i mu się opierać.

Myślę też, że na wyroku zaważył jeszcze jeden aspekt, niekoniecznie nawet na zasadzie chłodnej kalkulacji. Otóż po zaangażowaniu wydawnictwa w proces widać było wyraźnie, że będzie ono walczyć do upadłego. Że nie ma takiej możliwości, by przyznało się do błędu, że nie pogodzi się z porażką przed orzeczeniem ostatecznej instancji. A to oznaczało dla sędzi konieczność pisania uzasadnienia po niekorzystnym dla wydawnictwa wyroku (strata czasu), tymczasem w przypadku autora można było liczyć na to, że z apelacji zrezygnuje ze względów finansowych.

I tak się stało, bo chociaż uzasadnienia zażądałem, musiałem pogodzić się z faktem, że na dalszą walkę mnie nie stać. Wygrałem jeden proces, ale na ściągnięcie wygranych pieniędzy nie ma szans, drugi okazał się kosztowniejszy, niż myślałem, bo trzeba powołać biegłych, nie miałem na to, by inwestować w trzeci. Zresztą nawet gdybym miał, to jaki sens ma prowadzenie sporu w systemie, w którym sędziowie nie interpretują faktów, tylko te fakty mylą i przekręcają? W którym sędzia nie rozstrzyga, czy powodowi należy się odszkodowanie za to, że pozwany pomalował mu ściany na czarno, choć umówili się na białe, ani czy umowa ewentualnie dopuszczała zmianę koloru, tylko zgadza się ze stanowiskiem pozwanego, że ściany są białe, bo pozwany tak je widzi i tak twierdził w mailu do powoda, choćby w tym mailu pisał, że przeprasza, ale biała farba mu się skończyła, więc pomalował na czarno. I nie ma znaczenia, że wszyscy goście widzą czarne ściany, bo to nie jest żaden dowód, gdyż chodzi o osoby nieposiadające specjalistycznej wiedzy w zakresie kolorystyki. Zresztą tylko niektórzy mówili, że widzieli czarne, inni dyskretnie milczeli, co znaczy, że widzieli białe. Wprawdzie jest jeszcze opinia malarzy, którzy również dostrzegli czarne, ale to wcale nie przemawia za uznaniem, iż rzeczywiście są czarne. Owszem, można powiedzieć, że trafiłem na wyjątkowo niekompetentną sędzię. Tylko na jakiej podstawie miałem przyjąć, że w sądzie apelacyjnym zasiadają sędziowie o wyższych kwalifikacjach, skoro osoba bez umiejętności i predyspozycji do wykonywania tego zawodu orzeka nie w kolegium w Koziej Wólce, tylko w warszawskim sądzie okręgowym?

*Nazwiska sędzi nie podaję z dwóch powodów: pierwszy to istnienie artykułu 212 kodeksu karnego, de facto eliminującego w Polsce wolność słowa. Drugi wynika z tekstu powyżej: co z tego, że w sądzie udowodnię swoją niewinność, skoro sędzia może wydać wyrok od czapy, ignorując fakty i dowody?

16 komentarzy:

  1. To niekoniecznie kwestia wyłącznie niekompetencji sędzi - częściowo zapewne można to zrzucić na karb polskiego wymiaru sprawiedliwości: sędziowie rozpatrują setki spraw jednocześnie, a dodatkowo obłożeni są szeregiem obowiązków administracyjnych, w konsekwencji czego słabo się orientują w każdej ze spraw, wydają wyroki po pobieżnym przeczytaniu akt, a potem na siłę wymyślają argumenty do pisemnego uzasadnienia.

    Rozumiem Pana rozgoryczenie, jak również powody finansowe, dla których rezygnuje Pan z apelacji.

    Nie mogę się jednak zgodzić z sugestią, jakoby nie warto było w takiej sytuacji składać apelacji przez wzgląd na możliwą niekompetencję sędziów w SA. Właśnie po to jest bowiem dwuinstancyjność postępowania i po to jest możliwość poddania wyroku dodatkowej weryfikacji już nie jednego, a trzech sędziów w sądzie odwoławczym, żeby wyłapać tego typu sytuacje, gdy sędzia I instancji był przemęczony, niekompetentny, skorumpowany, uprzedzony do autorów książek itp. itd. (tu wpisać dowolny powód wydania niesłusznego wyroku). W ten sposób - oczywiście nie w idealny sposób, a raczej w jedyny możliwy - państwo dąży do wyeliminowania negatywnym skutków działania "czynnika ludzkiego". To samo zresztą dotyczy każdego innego zawodu, a idąc Pańskim tokiem rozumowania, należałoby przyjąć, że nigdy nie byłoby sensu np. składania reklamacji za wadliwą usługę (bo też nie mogę wiedzieć, że rozpatrujący reklamację jest lepszym fachowcem od wykonawcy usługi). Cały ten system skarg, zażaleń, reklamacji, czy odwołań - obojętnie w jakiej dziedzinie życia - działa w oparciu o założenie, że jeden człowiek może podjąć błędną decyzję, ale wtedy inni go poprawią. Człowiek pozostaje człowiekiem i z różnych przyczyn popełnia błędy nie tylko w Koziej Wólce, ale też w SO w Warszawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i sędziowie mają masę spraw, tyle że żadnych terminów na ich załatwienie i rozpatrują je miesiącami i latami, a uzasadnienie, jak rozumiem, jest właśnie takie, że muszą sprawy dogłębnie poznać. Ta moja trwała rok. Sędzia miała do przeczytania łącznie sześć pism stron (z czego dwa bardzo krótkie) i kilkanaście załączników (maile, wyciągi z katalogów, kopie stron tytułowych z książek, kopie recenzji). Nie było żadnych świadków do przesłuchania. Merytorycznie sprawa była banalnie prosta, bo człowiek z odrobiną doświadczenia życiowego od razu poznawał, kto kombinuje i kręci. I rozpatrzenie takiej sprawy zajęło jej rok i przez ten rok nie zdołała dokładnie zapoznać się z materiałami? To co ta kobieta robi, jak ma dziesiątki tomów akt i konflikt, w którym rzeczywiście trudno wyważyć racje stron? Sądzi pięć lat a potem rzuca monetą? I co ma nawał spraw czy przepracowanie do posługiwania się logiką, że z faktu, że coś nie jest konieczne, wynika wniosek, że jednak jest konieczne? Albo do popisywania się nie tylko niewiedzą w sprawie, ale w ogóle skrajną ignorancją?

      Co do apelacji, decyzję podjąłem wyłącznie z powodów finansowych. Sprawę mogłem przegrać (jest to zezwolenie na wykonywanie osobistych praw autorskich), a kiedy dowiedziałem się, ile przegrana by mnie kosztowała, musiałem zrezygnować. Skoro nie miałem armat, moja opinia na temat kul na decyzję o strzelaniu nie mogła już mieć wpływu. Ale nie zgadzam się z Panem, że sąd drugiej instancji jest po to, by poprawiać wyroki po sędziach niedouczonych, stronniczych czy skorumpowanych. Takich w wymiarze sprawiedliwości w ogóle nie powinno być, sąd apelacyjny jest po to, by poprawiać błędne wyroki, które zapadły mimo rzetelnego rozpatrzenia sprawy. Często faktów nie da się jednoznacznie zinterpretować, a ludzie są omylni. Założenie, że w pierwszej instancji mam prawo trafić na sędziego idiotę, łapówkarza czy lenia, któremu nie chce się czytać akt, ale po nim poprawi sąd apelacyjny, jest nie do przyjęcia. Państwo polskie bierze od obywateli spore pieniądze (w formie podatków i wygórowanych opłat sądowych) i za te pieniądze ma obowiązek zapewnić im rzetelnego sędziego na każdym etapie postępowania, a nie dopiero w sądzie apelacyjnym.

      Usuń
  2. O! To teraz jest dobry moment, żeby Pana o coś zapytać...

    "Państwo polskie bierze od obywateli spore pieniądze (w formie podatków i wygórowanych opłat sądowych) i za te pieniądze ma obowiązek zapewnić im rzetelnego sędziego na każdym etapie postępowania, a nie dopiero w sądzie apelacyjnym."

    Przed wyborami na jesieni 2011 roku mieliśmy tu u Pana na blogu ciekawą (choć krótką) dyskusję o poparciu dla Ruchu Palikota. Czy z perspektywy prawie dwóch lat jest Pan zadowolony ze swojego ówczesnego wyboru? A jeżeli nie, to na kogo zamierza Pan głosować w najbliższych wyborach parlamentarnych (2015 r.)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam mojego czytelnika o najdłuższym stażu :-)
      Na Palikota głosowałem, żeby nabruździć Tuskowi, nie spodziewałem się, że cokolwiek zrobi, więc i nie jestem nim rozczarowany. A na następne wybory się nie wybieram, skoro mój głos decyduje wyłącznie o tym, kto będzie przy korycie, a nie jaki program jest realizowany. No, chyba że Tusk jeszcze czymś mi dopiecze. Wtedy zagłosuję nie na Palikota, bo brata się z postkomunistami, tylko z pełną premedytacją na PiS.

      Usuń
  3. "Witam mojego czytelnika o najdłuższym stażu :-)"

    Witam, tak po prawdzie to kusiło mnie, żeby coś napisać już pod jedną z poprzednich notek - gdy przypomniało mi się jak Iwiński z SLD przyłapany, z dziesięć lat temu, na molestowaniu tłumaczki usprawiedliwiał się, że on już tak ma, że mu "przy pięknych kobietach ciężko utrzymać ręce przy sobie"...

    "Wtedy zagłosuję (...) z pełną premedytacją na PiS."

    Ale z Pana hipster!

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytam Pana wpisy co poniedziałek, choć najczęściej robi mi się po nich smutno... może ku pokrzepieniu serc, jakaś nowa notka o zadowoleniu ze współpracy z wydawnictwami? Wiem, że czasem przewija się ten wątek... Czy jestem niepoprawną optymistką?
    pozdrawiam serdecznie
    Karolina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego, co widzę, "Kanalia" jest intensywnie promowana, więc powód do zadowolenia jest, ale czy z tego robić notkę?

      Usuń
  5. Panie Pawle, chyba słusznie Pan postąpił, nie składając apelacji do SO. Uzasadnienia do wyroków wydawanych w moich trzech sprawach (wprawdzie trochę innej natury) przez SO w W-wie były jeszcze bardziej beznadziejne od tych, które napisał SR. We wszystkich uzasadnieniach SO mogłabym wskazać te same uchybienia, które wymienił Pan w treści swojego wpisu powyżej. Pozostaje tylko żałować, że za naszych czasów w podręcznikach szkolnych nie uczono o wadliwym funkcjonowaniu polskiego systemu sprawiedliwości. Osobiście zaoszczędziłabym wiele czasu i zdrowia, a i moje życie pewnie potoczyłoby się trochę inaczej, gdybym wiedziała to, co wiem teraz o polskich sądach. Czy myślał Pan o przesłaniu tych rozważań do szanownego Stowarzyszenia Sędziów Polskich "Iustitia", które ośmieliło się obrazić, że autorzy podręcznika szkolnego "Wiedza o społeczeństwie", Elżbieta Dobrzycka i Krzysztof Makara, napisali, że "polskie sądy źle funkcjonują..."? Oczywiście nie uzdrowi to polskiego systemu sprawiedliwości. Ale tak dla zasady?... Bo ja zamierzam. Dla zasady. Pozdrawiam. Ela.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozważyłem ten Pani pomysł, ale uznałem, że nic to nie przyniesie.

      Usuń
    2. Nie do końca zgadzam się z Panem. Wychodzę z założenia, że każdy petent tak potraktowany przez sąd powinien złożyć skargę do stosownej instytucji (prezesa danego sądu, Ministra Sprawiedliwości, ...). Mamy w kraju to, co mamy, bo właśnie każdy uważa, że "nic to przyniesie". Przydałaby się jakaś szersza obywatelska inicjatywa piętnująca nieudolność i niekompetencję naszych sądów. Z satysfakcją czytam, choć nieregularnie, wszystkie Pana wpisy dotyczące działania polskich sądów, ale za każdym razem zadaję sobie pytanie, czy ich treść dociera do "bezpośrednio zainteresowanych". Pozostaje jednak kwestia, czy ci ostatni potrafią choć trochę się zawstydzić... A jeśli się nie zawstydzą, to przynajmniej człowiek będzie miał poczucie, że wykonał swój święty obowiązek jako obywatel i podatnik.

      Usuń
    3. Nie ma „stosownej instytucji” do składania skarg w związku z wydawanymi wyrokami i słusznie, bo inaczej byłoby to zakwestionowanie zasady niezawisłości sędziów.

      Proszę łaskawie nie wrzucać mnie do worka z tymi, których nic nie obchodzi. Opisałem całą sprawę i rozważyłem Pani propozycję, ale mam prawo dojść do wniosku, że stowarzyszenie sędziów mało obejdzie poziom umysłowy sędzi Moniki D. A jeśli się Pani ze mną nie zgadza, to przecież sama może im Pani podesłać link.

      Usuń
    4. Przepraszam Pana za ten niezdarny skrót myślowy. Pisząc powyżej "każdy", miałam na myśli "prawie każdy", "większość".

      Usuń
  6. Sędzia Monika D. to prawdziwe imię i inicjał nazwiska? Jeśli prawdziwe, to łatwo sprawdzić, kto to - jest tylko jedna sędzia Monika D. w Sądzie Okręgowym w Warszawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, prawdziwe. A jak to łatwo sprawdzić? Z ciekawości pytam, bo to oczywiście nie naraża mnie na żadną odpowiedzialność. Skoro gazety pisały, że pomroczność jasną miał Przemysław W., syn prezydenta, i były kryte, to ja tym bardziej :-)

      Usuń
    2. http://www.warszawa.so.gov.pl/lista-sedziow.html

      Aktualnie jest tylko jedna Monika D. w tym sądzie i na dodatek orzeka w wydziale właściwym dla tej sprawy. Sądzę, że można przyjąć z wysokim prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że to ta osoba.

      Usuń
    3. Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam :-)

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.