wtorek, 19 marca 2013

Kryminalna Piła

Jutro rusza Festiwal Kryminału w Pile, którego będę gościem. Moje spotkanie autorskie przewidziano na czwartek 21 marca na godzinę 16.30. Poprowadzi je Jolanta Świetlikowska z Oficynki, a odbędzie się – jak większość imprez – w Regionalnym Centrum Kultury „Fabryka Emocji” przy pl. Staszica 1. Serdecznie zapraszam.

niedziela, 17 marca 2013

Rosyjska ruletka

Posłowie Platformy złośliwie komentowali, że Jarosław Kaczyński puścił przemówienie prof. Glińskiego z tabletu, ale te komentarze wyglądały raczej na dość rozpaczliwą próbę zatuszowania, że Kaczyński (czy raczej jakiś jego doradca, wątpliwe, by sam to wymyślił) ośmieszył w ten sposób Ewę Kopacz i jej antydemokratyczne decyzje. Kopacz zasłoniła się regulaminem Sejmu, choć konstytucjonaliści orzekli, że możliwość dopuszczenia prof. Glińskiego do głosu istniała. A skoro tak, to powinien był w Sejmie wystąpić, żeby jako oficjalny kandydat na premiera zaprezentować swój program posłom, którzy będą głosowali nad jego kandydaturą. I nie ma znaczenia, że Gliński był bez szans, większość projektów opozycji nie ma szans, ale jej dobrym prawem jest ich zgłaszanie.

Oczywiście PiS-u nie ma co żałować, samo łamało demokratyczne standardy, kiedy było u władzy, problemem jest, że generalnie nasi politycy do demokracji jeszcze nie dorośli, co pokazało choćby głosowanie nad odwołaniem marszałek Nowickiej. Jedno ugrupowanie zachowało się przyzwoicie i postanowiło nie tolerować pazerności, ale skoro zgłosiło niewygodną kandydatkę (bo wcześniej byłaby kandydatem), to inne bez żalu porzuciły zasadę, że każdy klub sam wybiera sobie marszałka. A Nowicka powinna stracić stanowisko jeśli już nie za wzięcie premii, to za sposób, w jaki się z tego tłumaczyła. Pani Wanda Nowicka ma wyborców za durniów, którzy uwierzą, że jest ona całkowicie oderwana od rzeczywistości i potrafi nie zorientować się, że zarobiła ekstra czterdzieści tysięcy. I nie wiadomo dlaczego uznaje, że taki brak kontroli nad własnymi finansami, przemawiający raczej za ubezwłasnowolnieniem, ma świadczyć o jej kwalifikacjach do dalszego pełnienia funkcji wicemarszałka. Przy okazji sprawy Nowickiej wyszła też po raz kolejny hipokryzja tak zwanych feministek. Palikot chciał zastąpić jedną kobietę inną kobietą, czyli z punktu widzenia płci i parytetów zmiana byłaby całkowicie neutralna, ale prof. Środa i jej towarzyszki dostały wścieklicy, nie po raz pierwszy ujawniając, że nie walczą wcale o równouprawnienie dla kobiet, tylko o stołki dla kobiet ze swojego środowiska politycznego.

Marszałek Kopacz nie dopuściła do głosu prof. Glińskiego, bo obawiała, się że będzie on punktował Platformę, a jego zarzuty zabrzmiałyby dobitniej, niż gdyby wygłosił je Kaczyński. Kaczyński mówiłby o eksterminacji narodu polskiego przez Platformę, co jest brednią, prof. Gliński o tym, że w Polsce rządzonej przez Donalda Tuska umierają ludzie, którzy umrzeć nie musieli, co brednią niestety nie jest. I nie mówimy tu o bezdomnych odmawiających pójścia do schroniska, nie mówimy o himalaistach, którzy wiedzą, na jakie niebezpieczeństwo się narażają, i świadomie to ryzyko podejmują, mówimy o dwuipółletnim dziecku, którego rodzice nie doprosili się pomocy. Zaradni rodzice, dbający o dziecko, stracili córeczkę, bo duży europejski kraj w drugiej dekadzie XXI wieku nie potrafi zorganizować leczenia tak, by ludzie, których bez problemu można uratować, nie umierali.

W polskiej polityce demokracji jest mało, honoru nie ma w ogóle. Pół godziny po ukazaniu się gazet z artykułem opisującym śmierć dziecka na biurku ministra zdrowia powinna leżeć dymisja prezesa NFZ-u, na biurku premiera dymisja ministra zdrowia, a na biurku prezydenta dymisja premiera. Tymczasem wszyscy ci panowie cieszą się doskonałym samopoczuciem, a dwaj pierwsi ruszyli do chocholego tańca. Prezes NFZ-u posłał kontrolę do ambulatorium, by ustalić, dlaczego lekarz nie pojechał do mającego dobrze ponad 40 stopni gorączki małego pacjenta. Okazało się, w ambulatorium powinno dyżurować trzech lekarzy, a był jeden. Skandaliczne złamanie warunków kontraktu z NFZ-em, jest winny, umowa została wypowiedziana. Prezes NFZ-u nie zechciał jednak wyjaśnić, dlaczego kontraktując trzech lekarzy, płaci tyle, że ambulatorium stać na zatrudnienie tylko jednego. Nie wyjaśnił również, dlaczego mimo sygnałów o nieprawidłowościach nie sprawdzał wcześniej, czy ambulatorium należycie wykonuje kontrakt. Nie wyjaśnił, bo musiałby przyznać, że NFZ tworzy i toleruje fikcję. Za pieniądze, jakie daje, nie da się spełnić stawianych przez Fundusz wymagań. Dba się więc tylko o to, by w papierach wszystko dobrze wyglądało, a jak zdarzy się tragedia, wtedy szuka się kozła ofiarnego. Kiedy sprawa przycichnie, wszystko zostanie po staremu, w ambulatorium, które dostanie kontrakt (niewykluczone, że to samo), znowu będzie dyżurował jeden lekarz, w umowie zapisze się, że ma być trzech, i nikogo nie będzie obchodziło, że umowa nie jest przestrzegana, bo wszyscy mają świadomość, że nie da się jej przestrzegać. Do następnej śmierci.

Można powiedzieć, że NFZ nie ma nieograniczonego budżetu, że ochrona zdrowia nie jest wyłączona spod ekonomicznych uwarunkowań. Prawda. Tylko że Polska należy już do całkiem zamożnych krajów i jeśli braknie pieniędzy na zorganizowanie tak podstawowej rzeczy, jak opieka lekarska w nocy i dni świąteczne, oznacza to, że pieniądze są źle wydawane. NFZ np. poświęca masę czasu i środków na sprawdzanie, czy przypadkiem nieubezpieczeni nie korzystają z pomocy medycznej. W Polsce ubezpieczenie zdrowotne mają w praktyce wszyscy, więc taka kontrola nie ma najmniejszego sensu, ale NFZ, żeby być pewnym, że nie doszło do wyłudzenia świadczeń, każe sprawdzać, czy pacjent, którego położono do szpitala w poniedziałek, we wtorek nadal jest ubezpieczony, choć z definicji tego ubezpieczenia stracić nie można, bo obowiązuje ono jeszcze przez 30 dni po wygaśnięciu. Skoro są pieniądze na etaty dla urzędników, żeby przeprowadzali kontrolę przypominającą sprawdzanie, czy każdy samochód przemieszczający się po drogach ma przynajmniej cztery koła, to znaczy, że środków nie brakuje, tylko są marnowane. Wywalić dwóch urzędników i za te pieniądze zatrudnić dwóch lekarzy w ambulatorium.

Minister zdrowia wystąpił na konferencji prasowej i zapowiedział, że będzie naprawiał system nocnej opieki zdrowotnej. Ponieważ Bartosz Arłukowicz jest ministrem od blisko półtora roku, pojawiają się w związku z tą deklaracją dwa pytania. Pierwsze brzmi, czy minister nie wiedział, że system nie działa, i jak to się stało, że przez półtora roku się nie zorientował. Nie wiem jak państwo, ale ja uważam, że śmierć dziecka to trochę za wysoki koszt zdobywania wiedzy przez ministra Arłukowicza o tym, jak wygląda rzeczywistość w podległej mu dziedzinie. Drugie pytanie brzmi: jeśli minister Arłukowicz wiedział, że system nie działa, dlaczego przez półtora roku nic z tym nie zrobił? Bez względu na to, które pytanie jest tym właściwym, Arłukowicz powinien podać się dymisji. Albo mam lepszy pomysł. Skoro prezes NFZ-u i minister zdrowia grają z obywatelami w rosyjską ruletkę i umierający człowiek musi liczyć na szczęście, że doczeka opieki lekarskiej, proponuję, by ponosili odpowiedzialność na tej samej zasadzie. Przy każdym zgonie pacjenta wskutek wadliwego systemu (a następne są tylko kwestią czasu) jedna kula do magazynka, rewolwer do głowy i prezes z ministrem ciągną za spust. Mogą to robić na konferencjach prasowych, przynajmniej będą nieprzewidywalne, bo teraz wiadomo, jakie deklaracje padną i że bez względu na deklaracje i tak wszystko zostanie po staremu. A precedens ze strzelaniem na konferencji prasowej już mieliśmy, więc przeskok mentalny nie będzie zbyt duży. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że metoda może uchodzić za kontrowersyjną, duża rotacja na wysokich stanowiskach nie jest wskazana, ale myślę, że w tej sytuacji silna motywacja, z jaką następcy będą przystępować do pracy, zniweluje ten negatywny aspekt.

PS. Nawet nie zdążyłem napisać powyższego tekstu, kiedy kolejny śmiertelny wypadek się zdarzył. Zmarła starsza pacjentka, która w trakcie operacji ortopedycznej dostała zawału, bo czekała półtorej godziny na karetkę, mającą przewieźć ją na mieszczący się w innym budynku, ale odległy o zaledwie 150 metrów OIOM. Kobiety nie przeniesiono na noszach, bo przepisy nakazują, by transport pacjentów odbywał się karetkami.

To wydarzenie w zasadzie obala całą moją krytykę rządzących. Durny naród ma durne władze, bo jak spośród durniów wybrać mądrych? Lekarzom, dyspozytorom pogotowia i komu tam jeszcze nie przyjdzie do głowy, że dla ratowania człowiekowi życia zawsze można naruszyć przepisy, nigdy odwrotnie. Bardzo jestem ciekaw, czy taki lekarz albo dyspozytor, jadąc swoim samochodem i widząc, że z naprzeciwka pędzi na niego pijany kierowca na czołowe zderzenie, ucieknie na lewy pas czy jednak da się zabić, bo kodeks drogowy zabrania jazdy lewym pasem. To po pierwsze. Po drugie, poza literą prawa jest jeszcze jego duch. Przepisy słusznie nakazują wozić pacjentów w ambulansach, chodzi o to, by jakiś szpital w ramach oszczędności nie zorganizował sobie dowozu furmankami. Ale ideą tych przepisów jest zapewnienie pacjentom bezpieczeństwa. Czy pacjentka zostałaby narażona na jakieś niebezpieczeństwo, gdyby przeniesiono ją na noszach? I tak na te nosze trzeba ją przełożyć i zanieść do karetki, ta przecież pod jej szpitalne łóżko nie podjedzie. A nawet jeśli rzeczywiście wiązało się to z jakimś ryzykiem, to mniejszym niż bezczynne czekanie na ambulans.

W przepisach nie da się przewidzieć wszystkich życiowych sytuacji, zawrzeć wszystkich wyjątków, byłoby to zresztą niecelowe. A najlepsze prawo na nic się nie zda, jeśli będzie stosowane w sposób absurdalny, przy wyłączeniu zdrowego rozsądku. Tyle że ten zdrowy rozsądek muszą również wykazywać organa powołane do jego egzekucji. Bo domyślam się, że zachowanie lekarzy było w jakiejś części podyktowane uzasadnioną obawą, że jeśli jednak kobiecie coś się stanie podczas przenoszenia na OIOM, tępy prokurator, ignorujący ducha przepisów, postawi im zarzuty.

poniedziałek, 11 marca 2013

Odleciał stojący na leżąco

Nie samą prozą człowiek żyje, czasami trzeba przeczytać wiersz. Poezja uduchowia. Strawy duchowej dostarcza m.in. Maciej Cisło, poeta, a zarazem redaktor w jednym z polskich wydawnictw.

ten stół tu nie stoi, ta książka nie leży
to, co nie ma woli, niczego nie robi
nie robi – więc nie jest; nie ma stołu, książki
to ja leżę książki, to ja stoję stoły

Podmiot liryczny stawia tezę, że jeśli stół nie wie, że stoi, znaczy się nie stoi. Następnie podmiot liryczny polemizuje z kartezjańskim postrzeganiem świata, „myślę, więc jestem” zastępując deklaracją „robię, więc jestem”. Stół nie robi, bo nie wie, że robi, ergo: podmiot liryczny został bez stołu. To znaczy stanął zamiast stołu, kulawo stanął, co podmiot liryczny sygnalizuje nam kulawą polszczyzną „stoję stoły”.

nie wiem co leży co stoi
czy wszystko czy tylko mi
czy leżąc i myśląc coś stanie
o czym myśląc

Podmiot liryczny utracił pewność, że książka leży, a stół stoi, a raczej, że podmiot liryczny, leżąc, jest książką, a stojąc, stołem, bo może być odwrotnie. Następnie podmiot liryczny informuje nas, że nawet będąc stołem albo książką, nic nie stracił ze swojej seksualności, bo doznał erekcji, i zastanawia się, czy ten pożądany stan jest tylko jego udziałem, czy nie. Potem pewnie wskutek tych myśli członek mu zwiotczał, to znaczy zwiotczał podmiot liryczny, bo członek nie wie, że wiotczeje, a jak nie wie, to go nie ma, czyli podmiot liryczny nie ma członka. Ale myśli, co musi pomyśleć, żeby mu stanął, i to byłaby erekcja fantomowa.

na przykład: tam na półce leży książka
w książce stoją słowa które
mi nie leżą
więc książka mi leży czy nie

Tu, panie psorze, nie wiem, bo on pisze teraz, że książka jednak leży, a nie że on leży z książką, to znaczy książką, chociaż wcześniej było, że książka nie może leżeć, bo nie wie, że leży, to ja już nie wiem. A jak nie wiem, to mnie nie ma i nie powinienem być zmuszany do odpowiedzi.
No dobrze, więc te słowa stoją, chociaż nie wiedzą, że stoją, a jak nie wiedzą, że stoją, to ich nie ma. Czyli ta książka jest niezadrukowana. I podmiot liryczny nie wie, czy ta czysta książka mu się podoba, czy nie, bo jakby była zadrukowana, to mogłoby w niej być coś fajnego.

a może nie mi
minie trochę czasu i nic
nie ustanie?
polegać – też nie chcę

Panie psorze, czy ja jednak mógłbym dostać do analizy ten wiersz Mickiewicza? Już nie będę mówił, że przestarzałe i nieaktualne.

usta nie mówią myśli nie płyną
i nie ustawiają się
zatem leżę i stoję zarazem

Teraz to on jest stołem i książką w jednym. Książkostół. Który nie mówi ani nie myśli. Tylko leży i stoi… kurwa, ja się powieszę. Czy jak się powieszę, to będę stał czy leżał? To znaczy podmiot liryczny, bo ja nie będę wiedział, że wiszę, więc wisieć zamiast mnie będzie poeta. Zresztą jakby to ode mnie zależało, to zawisnąłby na tamtej gałęzi, byleby nie pisał.

chyba popłynąłem

A, to trzeba było tak od razu. Najarał się.

niedziela, 3 marca 2013

Redaktor Gnietło

Opisałem swego czasu, jak „Gdzie mól i rdza” nie przyjęto do wydania ze względu na tytuł. Ale powodów odrzucania mojej powieści było więcej i uznałem, że o jeszcze jednym warto opowiedzieć. Niech ci straceńcy, którym marzy się pisarska kariera, wiedzą, z jakimi dziwadłami zetkną się w polskich wydawnictwach.

Odpowiedź, która przyszła z oficyny… nazwijmy ją Stara Kraina, była początkowo pozytywna. Inne odpowiedzi rzadko zresztą przychodzą, dewizą polskich wydawnictw jest „lejemy na autorów z góry na dół, dopóki nie chcemy ich wydać”. Tak więc Stara Kraina, a konkretnie redaktor… nazwijmy go Gnietło, pisał, że kryminał jest bardzo dobry i będzie go rekomendował szefostwu do wydania. Jest wszak jeden tyci problem. Chodzi o prolog, który napisałem w pierwszej osobie, a który nie może być w pierwszej osobie, bo opowiadający jest ofiarą morderstwa. A jak wiadomo, trupy, ryby i dzieci głosu nie mają. Muszę przerobić na trzecią osobę.

Przeczytałem prolog (a państwo mogą go przeczytać tutaj), bo chociaż byłem przekonany, że pierwszoosobowej narracji w „Molu” nie stosowałem, to po paru miesiącach od skończenia powieści taki szczegół, że prolog różni się od reszty książki, mógł mi wylecieć z głowy. Przeczytałem i zdurniałem. Zdurnienie to jest zresztą stan, którego często doznaję w kontaktach z polskim wydawnictwami (ze szwedzkimi nie, jakby ktoś się dziwił, dlaczego ciągle zaznaczam, że polskie). Bo prolog był napisany w trzeciej osobie. Z zastosowaniem techniki mowy pozornie zależnej. Dotąd wydawało mi się, że redaktor to jest osoba, która z definicji potrafi odróżniać mowę pozornie zależną od narracji pierwszoosobowej. Pan Gnietło wyprowadził mnie z błędu.

Udzieliłem więc redaktorowi Gnietle krótkich korepetycji z teorii literatury, na co otrzymałem dramatyczną w tonie odpowiedź „Czy pan naprawdę nie widzi, że to jest w pierwszej osobie?!”.

Na takie dictum mocno się zaniepokoiłem, bo należę do tych ludzi, którzy, kiedy ktoś twardo się upiera, że czarne jest białe, zaczynają się zastanawiać, czy jednak nie mają coś z oczami. Może faktycznie nie wiem, co piszę? Ostatecznie autor to nie redaktor, wiele środków stylistycznych wykorzystuje intuicyjnie, nie mając o nich żadnej teoretycznej wiedzy. Podesłałem tekst znajomym polonistom. Odpowiedź: mowa pozornie zależna, której cechą charakterystyczną jest to, że przytoczenie również utrzymane jest w trzeciej osobie.

Napisałem więc do redaktora Gnietły jeszcze raz, wskazując na tę ekspertyzę i na fakt, że toczony przez nas spór jest w ogóle bezprzedmiotowy, bo nawet gdyby była to narracja pierwszoosobowa, to nie ma takiego wymogu, że narrator musi przeżyć, by opowiadać. Innymi słowy, jeśli pisarz uśmierca bohatera, który jednocześnie jest narratorem, wcale nie musi dokładać sytuacji wyjaśniającej, jak słowa bohatera mimo jego śmierci zdołały dotrzeć do świata. Żeby podeprzeć swoją argumentację dowodem, wskazałem na znakomitą powieść Janusza Andermana pt. „To wszystko”. Czekając na odpowiedź pana Gnietły, pogooglałem, kto zacz. Okazało się, że to poeta, a z wykształcenia… architekt. Ignorancja była usprawiedliwiona, pan Gnietło wcale nie przespał wykładów z teorii literatury, po prostu ich nie miał.

Ale przyjął do wiadomości, że ma do czynienia z mową pozornie zależną, co jednak nie skłoniło go do wycofania żądań, bym zmienił prolog, bo owa mowa „jest tak głęboka, że robi wrażenie pierwszej osoby”. Cytat może być niedokładny, bo idei kryjącej się za tym stwierdzeniem nie pojąłem. O głębokości mowy zależnej nie miałem jednak zamiaru z redaktorem Gnietłą dyskutować, bo najwyraźniej jedyne głębokości, na jakich się znał, to dołów pod fundamenty. Na dodatek argument poparty powieścią Andermana zbył milczeniem. I wreszcie cała dyskusja odbywała się w niewłaściwym momencie, czas na nią byłby w trakcie redagowania książki szykowanej już do publikacji, na tym etapie powinniśmy rozmawiać o warunkach zawarcia umowy, na ile lat, jaka zaliczka, jaki nakład. Odpisałem więc, że nie widzę potrzeby wprowadzania zmian w prologu.

Odpowiedź pocztą zwrotną brzmiała, że w takim razie mam sobie szukać innego wydawnictwa. Tego, że redaktor Gnietło zechce mi pokazać, że ma władzę i z powodu dupereli (rozmawiamy o nic niewnoszącej do fabuły zmianie stylistycznej na dwóch stronach powieści z czterystu) wycofa swoją rekomendację dla książki, nawet się spodziewałem. Nie spodziewałem się, że ma taką władzę, że ten brak rekomendacji będzie oznaczał ostateczne odrzucenie (ale nie plułem sobie w brodę, bo nawet gdybym się spodziewał, zachowałbym się dokładnie tak samo). Decyzja o wydaniu bądź niewydaniu powieści po przeczytaniu jej przez tylko jedną osobę zapada wyłącznie w wydawnictwach jednoosobowych. W pozostałych maszynopis, który nie został wstępnie odrzucony jako grafomański, czytają różni redaktorzy, recenzenci wewnętrzni, ewentualnie osoby mające głos rozstrzygający. Okazało się, że w Starej Krainie siedzi na wejściu niedouczony redaktor Gnietło i samodzielnie decyduje o odrzuceniu bardzo dobrej książki – wedle własnej oceny – bo pisarz nie chciał tak zatańczyć, jak mu pan Gnietło – fałszując – zagrał.

Z kwalifikowaniem w ten sposób książek do druku zetknąłem się po raz pierwszy. Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że w zasadzie trudno mieć o cokolwiek pretensje. Stara Kraina jest prywatną firmą i może sobie wybierać książki do wydania, jak chce. Gdyby nawet posadziła szympansa, który wrzucałby maszynopisy do pojemników z napisami „wydajemy” i „nie wydajemy”, mnie nic do tego. A redaktor Gnietło w stosunku do szympansa to niewątpliwie postęp ewolucyjny.