poniedziałek, 26 listopada 2012

Kajam się

Po moim wpisie na temat przypadłości stolicus adhesio podex, dokuczającej pani Kierzkowskiej, zostałem przez tłumaczkę Annę Piątkowską pouczony na Branżowym Forum Tłumaczy, że krytykę wyrażam niewłaściwy stylem, gdyż powinienem pisać tak:

Pani prezes, zamiast znaleźć sposób osiągnięcia celu, ogranicza swoje działania do automatycznego powtarzania tego, co wcześniej nie dawało żadnych efektów. Niestety, automatyzm nie jest cechą pożądaną u człowieka myślącego, który szuka rozwiązań zamiast latami walić głową w mur, w dodatku w tym samym miejscu.

Po opanowaniu ziewnięcia muszę przyznać Piątkowskiej rację, do Kierzkowskiej ten drętwy styl może trafić, bo sama posługuje się jeszcze gorszym. Niemniej jednak dbałość Piątkowskiej o to, by pani prezes nie urazić, mogłaby okazać się niewystarczająca, ludzie wielcy, a Danuta Kierzkowska niewątpliwie wielką jest, bywają przeczuleni na swoim punkcie. Na przyszłość będę więc pisał tak:

Pani Prezes, będąc wybitną tłumaczką, chyba nie dopilnowała, że sprawa stawek dla tłumaczy przysięgłych nie została od blisko ośmiu lat ruszona z miejsca. Nie mamy pretensji do Pani Prezes wybitnej tłumaczki, zresztą jakie my maluczcy, moglibyśmy mieć pretensje do Pani Prezes, która założyła tak Wspaniałą Organizację i przewodzi jej ponad dwie dekady, a mamy nadzieję, że przewodzić dalej będzie, ale któryś z podwładnych pewnie zawalił i trzeba go przywołać do porządku, żeby nie walił głową swoją inteligentną w mur, tylko nową strategię opracował, na co wybitnej Pani Prezes z pewną taką nieśmiałością zwracamy uwagę, chociażby z tego względu, że składka, którą z radością płacimy na TEPIS, jest realnie wyższa, bo my zarabiamy coraz mniej i niedługo nie będzie nas stać, żeby utrzymywać tą Wspaniałą Organizację, jaką jest TEPIS, niech żyje po wsze czasy i Pani Prezes razem z nim.

Powodem, dla którego nie wolno mi wyrażać dosadnie krytyki, jest – zdaniem Piątkowskiej – okoliczność, żem „pisarzem, tłumaczem literackim i przysięgłym”. Tak sobie ze zdumieniem popatrzyłem, jaką to szychą nie wiadomo kiedy się stałem, i zacząłem się zastanawiać, czego to jeszcze mi nie wolno. Może po dupie podrapać się nie wypada, bo jak to tak, żeby ręka, którą zdania powieści pisałem, mistrzów przekładałem, pieczątkę na dokumencie urzędowym przystawiam, miała styczność z tak nieszlachetną częścią ciała. Albo nie daj Boże żeby się jakaś „cholera” albo co gorsza „kurwa” wymsknęła, bo jak tu mięsem rzucać, kiedy taka Piątkowska uważa, że ty się człowieku na pomnik powinieneś szykować. A potem sobie pomyślałem, jak to dobrze, że nie grozi mi zostanie papieżem, bo temu to pewnie nawet stolec niezręcznie oddawać. No bo jak to tak, żeby namiestnik Pana Boga na ziemi zwyczajnie s r y w a ł?

Dalej od Piątkowskiej poszła Marta Potiuk, która w imieniu Kierzkowskiej zagroziła mi pozwem o ochronę dóbr osobistych. Myślałem, że za tabliczki klinowe (choć przecież podkreślają tylko staż i doświadczenie wybitnej tłumaczki Kierzkowskiej), ale nie, okazuje się, że zszargałem opinię pani prezes, porównując ją do Putina. Tymczasem szargać nie wolno, bo „skoro pani prezes jest już od iks lat na to stanowisko wybierana, jak przypuszczam, demokratycznie, to nie da się zaprzeczyć, że cieszy się w zawodowym środowisku, a przynajmniej w tej jego części, która na nią głosuje, dobrą opinią”. Pomijając kwestię, że niekoniecznie trzeba zgadzać się z podziwiającymi szaty cesarza, to przecież Władimir Putin też jest na swoje stanowisko wybierany demokratycznie, więc niby dlaczego porównanie miałoby jej uwłaczać? Czy demokracja w Rosji jest gorsza od tej TEPIS-owskiej? Ja bym się tam upierał, że nawet lepsza, bo Putin ma nad sobą konstytucję, której nie waży się wprost łamać, a która przewiduje ograniczenie liczby kadencji na danym stanowisku. To takie rozwiązanie zapobiegające między innymi klientelizmowi. Nie chcę oczywiście twierdzić, że w TEPIS-ie jakikolwiek klientelizm albo nepotyzm występuje. To na przykład, że właściciel wydawnictwa Translegis, które wydaje publikacje TEPIS-u, nazywa się Maciej Kierzkowski, jest zapewne tylko przypadkową zbieżnością nazwisk. Pani prezes Kierzkowska wygrywa regularnie co trzy lata wybory i pełni funkcję prezesa ósmą kadencję, bo jest zwyczajnie najlepsza. Żeby jednak była pewność, że wybory wygra najlepszy, statut TEPIS-u daje prawo do kandydowania na prezesa wyłącznie członkom władz TEPIS-u. Czy któryś z nich odważył się wystąpić przeciwko pani prezes, ryzykując, że jak nie wygra, to może polecieć ze swojego stołka, nie wiadomo, bo sprawozdań z wyborów na stronie TEPIS-u nie sposób znaleźć. Ale może ja źle szukam, więc jeśli ktoś znalazł, to proszę o wskazanie, bo bardzo jestem ciekaw, ilu pani prezes miewa kontrkandydatów, czy w ogóle miewa (ze statutu wynika, że wcale nie musi) i jaki procent głosów dostaje czy też jest wybierana przez aklamację. Bo na razie wygląda na to, że nawet w betonowym PZPN-ie była większa demokracja, mógł przyjść człowiek z zewnątrz i wygrać, tymczasem Kierzkowska najwyraźniej ma szanse, by tkwić na swoim stołku aż do śmierci. A nawet dłużej, jak pewien buddyjski lama, który po zgonie jeszcze trzy dni siedział wyprostowany i medytował, a dopiero potem się przewrócił.

Ale, zgodnie z tytułem wpisu, posypuję głowę popiołem, przepraszam i obiecuję więcej pani Kierzkowskiej do Putina nie porównywać. Będę ją porównywał do Wałęsy. Chociaż może nie, bo odczyta to jako aluzję, że z polszczyzną jest na bakier, i też mnie pozwie. W takim razie do Jana Pawła II. Kurczę, też nie bardzo. Niby autorytet niekwestionowany, ale przecież żadnych dywizji nie miał, a Kierzkowska ma legion członków TEPIS-u, z którymi dzielnie szturmuje twierdzę Ministerstwa Sprawiedliwości. To może do Napoleona? Pozew jak w banku, bo to zwykły cienias, który dał się zesłać na Świętą Helenę, a żelaznej pani Kierzkowskiej żadne Waterloo nie jest w stanie złamać. Wiem! Pani Kierzkowska jest tak wyjątkowa, że z nikim da się jej porównać, każde porównanie będzie jej uwłaczało.

Idźmy dalej. Nie tylko porównałem prezes Kierzkowską do Putina, ale zrobiłem to „z użyciem metafory z dość bezpośrednią aluzją do pewnej części ciała”. Nie mam wprawdzie bladego pojęcia, o jaką metaforę, aluzję i część ciała Marcie Potiuk chodzi, ale w celi będę miał pewnie sporo czasu, żeby to rozgryźć. Pisałem o dwóch częściach ciała, głowie i pośladkach. Określenia „pewna część ciała” do głowy raczej się nie stosuje, zwykle mówca ma na myśli dolne partie. Czyli pewnie podpadłem, pisząc, że „u nas mistrzów takiego ułożenia półdupków, by przyssać się do stołka na amen, multum”. Proszę, Wysoki Sądzie, o zwrócenie uwagi, że słowo „mistrz” ma niezwykle pozytywne konotacje i złagodzenie wyroku. Ale teraz nie wiem. Czy pani Kierzkowska siedzi inną częścią ciała niż zwykli śmiertelnicy? W związku z tym, kiedy zarzuca się jej zespolenie ze stołkiem, nie wolno robić metaforycznych aluzji, że posiada pośladki? Bo to przywódca duchowy polskich tłumaczy przysięgłych, a przywódcy duchowi nie srywają? W porządku, kajam się, odszczekuję, że prezes Kierzkowska przyssała się w wyniku prymitywnych procesów fizycznych, prezes Kierzkowska przyssała się duchowo, siłą swojej woli.

A żeby w pełni okazać swoją skruchę, chcę podpowiedzieć akolitom pani prezes, że zamiast mordować się z procesem o naruszenie dóbr osobistych, lepiej zawiadomić prokuraturę o obrazie uczuć religijnych. Skoro prezes od iks lat wygrywa wybory, choć jest kompletnie nieudolna, oznacza to, że jest przedmiotem kultu i ślepej wiary, więc pod ten paragraf to podpada, a że chętnie z niego w Polsce skazują, to i szanse na wygraną większe.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Szwedzkie niekryminały

Mam na oku dwie szwedzkie powieści, które chciałbym przełożyć. Nie chce mi się jednak szukać wydawcy w sposób tradycyjny, zwłaszcza że – skoro nie proponuję kryminałów – szanse na znalezienie takowego są niewielkie. Decyduję się więc na formę blogowego ogłoszenia, które ma tę zaletę, że będzie wisiało stale, a mnie się nigdzie nie śpieszy. Może natrafi na nie jakiś mały albo nowy wydawca, zainteresowany jeszcze literaturą, a nie książką jako przedmiotem, który można opylić, a czy to będzie książka, puszka farby czy pietruszka, to w gruncie rzeczy wszystko mu jedno. Tak więc jestem otwarty na propozycje od osób, które chcą wystartować z działalnością wydawniczą, ale – uwaga – dobre chęci nie wystarczą, jakiś kapitał trzeba mieć. Największą pozycją w kosztorysie jest druk (wydanie samego e-booka nie wchodzi w grę), potem koszt tłumaczenia. Moje honorarium może w części lub nawet w całości zostać pokryte z grantu od Szwedzkiej Rady Kultury, ale o grant można się starać dopiero po zakupieniu praw do książki i zawarciu z umowy z tłumaczem i trzeba być przygotowanym na sytuację, że się go nie dostanie. Szanse na jego otrzymanie są jednak bardzo wysokie, na piętnaście książek, które przełożyłem, były chyba tylko dwie odmowy (a Rada Kultury ma na wspieranie przekładów ze szwedzkiego większy budżet niż wcześniej przyznający to dofinansowanie Instytut Szwedzki). Raz czy dwa wydawca zrezygnował ze starania się o grant, uznając, że na kryminał i tak go nie dostanie. Zakup praw autorskich od Szwedów to stosunkowo niska kwota (ale na to nie ma możliwości uzyskania dotacji). Ze swej strony deklaruję pomoc w przeprowadzeniu całej procedury wydawniczej, trochę się na tym znam :-), więc jeśli ktoś zachomikował jakieś zaskórniaki, marzy mu się wydawanie książek, a nie bardzo wie, jak się za to zabrać, ma okazję, by nabrać doświadczenia. Oczywiście musi pamiętać o dwóch zasadach: że wchodząc do biznesu, a zwłaszcza do biznesu wydawniczego, nie pytamy się, ile można zarobić, tylko ile można stracić, i że jak jeden wspólnik ma doświadczenie, a drugi pieniądze, to potem jest odwrotnie :-)

Jakie książki proponuję? Pierwsza to powieść Cariny Rydberg „Ten kto ostrzy wilków kły” (Den som vässar vargars tänder). Tytuł – rewelacyjny – to zmodyfikowany cytat z „Mariny” T.S. Eliota (Those who sharpen the tooth of the dog). Rydberg, podobnie jak w powieści „Za krawędzią nocy”, głównymi bohaterami czyni bliźniaków, brata i siostrę, a głównym tematem niezdrowe relacje między nimi i w całej rodzinie. „Za krawędzią” to jednak książka w dużej mierze humorystyczna, tymczasem w „Ten kto ostrzy” humoru ani na jotę (co w żadnym przypadku nie można uznać za wadę), powieść jest mroczna, przerażająca, makabryczna, ale to nie makabreska horrorów, wampirów i tego rodzaju bzdetów, tylko chorej natury człowieka. Rydberg pokazuje zło w czystej postaci. Kiedy w gronie tłumaczy dyskutowaliśmy o twórczości Rydberg, doszliśmy do wniosku, że ma ona coś z głową, ale chwała Bogu, bo dzięki temu pisze rewelacyjne powieści.

Przechodząc od prozy literackiej do prozy branży wydawniczej: publikacja tej książki może otworzyć przestrzeń do wznowienia „Za krawędzią nocy”. Poprzedni wydawca stracił już prawa do mojego przekładu.

Drugą powieścią, chociaż pierwszą, jaką proponowałbym do wydania ze względu na niższy koszt (książka jest mniejsza objętościowo, a autorkę reprezentuje tańsza agencja), to „Letni walc” Viveki Lärn. Nad tytułem trzeba by jeszcze popracować, w oryginale nie ma lata, ów walc tańczony jest w Midsommar, czyli podczas święta związanego z letnim przesileniem słońca. Przełożenie go jednak jako „Walc Kupały” czy „Walc świętojański” nie wydaje się właściwe ze względu na konotacje słowiańskie w pierwszym przypadku i chrześcijańskie w drugim. Akcja powieści rozgrywa się na fikcyjnej wyspie Saltön u zachodniego wybrzeża Szwecji. Dla letników to nudne miejsce, tymczasem między mieszkańcami aż kipi, zachodzi szereg z jednej strony absurdalnych wydarzeń, z drugiej – także przez to, że wyspa jest mała i mieszkańcy muszą na siebie wpadać – jednak wcale nie nieprawdopodobnych. Całość skutkuje takim komizmem, że Szwecja na punkcie tej książki oszalała. Lärn napisała dalsze części, powstał serial telewizyjny. Przeczytałem jednak drugą część tej serii i doszedłem do wniosku, że jest słaba, że Lärn sama nie wie, jak za pierwszym razem udało jej się osiągnąć taki komiczny efekt i kiedy próbowała osiągnąć go świadomie, to jej nie wyszło. Z tego względu na tłumaczenie dalszych części się nie piszę, ale tej pierwszej zdecydowanie tak. Zarówno „Midsommarvals”, jak i „Ten kto ostrzy wilków kły” to książki, co do których po przewróceniu ostatniej strony nie miałem żadnych wątpliwości: chcę je przełożyć.

Kontakt w tej sprawie: pollak@szwedzka.pl

sobota, 17 listopada 2012

Usługi redaktorskie

Odnotowałem wejścia z wyszukiwarki na hasło „szukam redaktora” (przekierowane do tego wpisu). Pomyślałem sobie, że skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego nie. Tego rodzaju praca może być ciekawsza niż tłumaczenie procedur obsługi sklepu. Tak więc dla szukających redaktora: chętnie wykonam redakcję zarówno tekstu autorskiego, jak i przekładu z języka szwedzkiego lub niemieckiego. Kontakt: pollak@szwedzka.pl

poniedziałek, 12 listopada 2012

Purzkowska

Władimir Władimirowicz Putin gimnastykuje się i sroży, by utrzymać się przy władzy. A to zostaje premierem, bo konstytucja nie pozwala na więcej niż dwie prezydenckie kadencje, a to wsadza do więzienia piosenkarki nawołujące do jego odejścia. Ogólnie działania dość rozpaczliwe i toporne, a wystarczyłoby na Kraj Przywiślański popatrzeć i wzorce zeń zaczerpnąć, bo u nas mistrzów takiego ułożenia półdupków, by przyssać się do stołka na amen, multum. Jednym z nich jest niejaka Purzkowska… sorry, Kierzkowska Danuta, prezes TEPIS-u, Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych. Kierzkowska jest prezesem od samego początku, czyli od 1990 r., a zatem dwadzieścia dwa lata. Putin przy niej to amator. Zwłaszcza że Władimir Władimirowicz ma swoim obywatelom do zaoferowania kasę za ropę i gaz. Kierzkowska tłumaczom nie ma nic do zaoferowania, ale na stołku się utrzymuje, siłą przyrośnięcia, bo normalnie szef organizacji, który nie potrafi swoim członkom nic załatwić, przepada w wyborach. A w TEPIS-ie podobno jakieś wybory są.

Mały rys historyczny. Tłumacze przysięgli w gospodarkę wolnorynkową wchodzili ze stawkami urzędowymi. Dla wszystkich zleceniodawców. Przychodził do tłumacza gość, który dzięki nowym warunkom rozkręcał interesy i bogacił się na całego, i kiedy słyszał, jakie grosze ma zapłacić za tłumaczenie, wybuchał mimowolnie śmiechem. Jeśli tłumacz był mądry, dopisywał sobie do działalności „usługi rozrywkowe” i w momencie wręczania rachunku występował w roli komika. TEPIS od razu przeciwko tej paranoi zaprotestował, wskazując, że nie ma żadnego powodu, by na wolnym rynku obowiązywały regulowane ceny, te powinny być ograniczone do zleceniodawców państwowych. I w tym miejscu TEPIS-owi należą się brawa, gdyż protestował z żelazną konsekwencją przez następnych piętnaście lat, zupełnie się nie przejmując, że TEPIS-owskie pisma Ministerstwo Sprawiedliwości miało w głębokim poważaniu. TEPIS-owi się wydawało, że jak Ministerstwo im odpisuje, to znaczy, że są ważni. Tymczasem Ministerstwo odpisuje każdemu obywatelowi, bo musi. Mnie też odpisuje i nic z tego odpisywania nie wynika, tyle że ja nie biorę składek od innych za to, że wysyłam pisma, które na ministerialnych urzędnikach nie robią wrażenia. Jeśli jakaś metoda jest nieskuteczna, to trzeba zmienić strategię, ale pani prezes i akolici, którzy ją przez te piętnaście lat wybierali, głów nie używają do myślenia, tylko do walenia nimi w mur. Jak głowa odpowiednio betonowa, to mur w końcu skruszeje. I rzeczywiście. Po piętnastu latach sukces – zmiana ustawy: stawki dla zleceniodawców prywatnych zostają uwolnione. Jednocześnie stawki urzędowe – wcześniej regularnie waloryzowane – zostają określone kwotowo, a ich podniesienie będzie wymagało zmiany rozporządzenia przez ministerstwo. Ktokolwiek odrobinę przytomny wie, że oznacza to ich zamrożenie na lata. TEPIS nie jest jednak w stanie się temu przeciwstawić. Ale oczywiście gorąco protestuje. I domaga się zmiany zasad naliczania stawek. Ponieważ minęło już prawie osiem lat, odkąd ustalono te stawki, a Minister Sprawiedliwości nie ma najmniejszego zamiaru ich podnieść, z dużymi szansami można u bukmacherów obstawiać, że tłumacze przysięgli pierwszej waloryzacji doczekają się po latach piętnastu. Pani Kierzkowskiej, która pierwsze swoje tłumaczenia robiła na tabliczkach klinowych, może się wydawać, że to krótkie interwały, ale większość chyba nie doczeka w zawodzie nawet dwóch zmian na lepsze.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Niezbędnik katolika

Przeczytałem zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Piotra Szumlewicza z osobami publicznie deklarującymi ateizm, w tym m.in. z Barbarą Stanosz, Romanem Kurkiewiczem (byłym dominikaninem), Agnieszką Graff, nieżyjącym już Krzysztofem Teodorem Toeplitzem, Ludwikiem Stommą i Dorotą Nieznalską. Książkę wydała Czarna Owca w 2010 r. pod tytułem „Niezbędnik ateisty”.

Czytając te wywiady, doszedłem do wniosku, że książka powinna być lekturą obowiązkową dla katolików i stąd tytuł mojego wpisu. Nie chodzi bynajmniej o udowadnianie wierzącym, że Boga nie ma (jak mówi B. Stanosz: „nie można dowieść nieistnienia jakiegokolwiek bytu (…). Nie można więc dowieść, że nie ma i nie było żelaznego wilka ani złotej rybki spełniającej trzy życzenia, (…) Hamleta ani Otella, bogów starożytnych Greków i Rzymian ani Boga chrześcijan”, str. 215-216). Polskim katolikom ateiści nie mogą nic udowadniać, bo – na co skarży się m.in. Agnieszka Graff – w ogóle do rozmowy nie dochodzi. Nie może być wymiany poglądów, bo polski katolik nie wierzy w ateistów. Nie wierzy, że ktoś może nie wierzyć. Jeszcze do niego nie dotarło, że było oświecenie, Woltera nie czytał, słyszał wprawdzie, że Szwedzi i Czesi to nacje ateistyczne, ale uważa, że takie zboczenia zdrowego polskiego narodu nie dotyczą ani dotyczyć nie mogą. A ta książka pokazuje właśnie, że dotyczą. I może gdyby katolicy musieli ją przeczytać, dostrzegliby, że takie osoby żyją obok nich i faktycznie w Boga nie wierzą. I nie jest to dziwactwo, fanaberia, która przejdzie im najpóźniej na łożu śmierci, nie jest to brak zainteresowania tematem ani reakcja na panoszenie się Kościoła, tylko najczęściej konkluzja wynikająca z przemyśleń.

W tym kontekście zadałem sobie pytanie, ilu jest w Polsce ateistów. W książce pojawia się informacja, że z różnych badań wychodzi liczba dwóch milionów, ale nie jest podane, z jakich badań. W Internecie też trudno znaleźć jednoznaczną statystykę, choć zwykle podawane są większe liczby. Dwa miliony w Polsce to procentowo niewiele (choć niejedna partia nie jest w stanie uzyskać takiego poparcia), ale przecież to potężna rzesza ludzi. Wywiad z Kurkiewiczem nasunął mi refleksję, że część ateistów musi znajdować się wśród księży. Że nie każdy, który stracił wiarę, miał siłę i chęci, by rozpocząć nowe życie. Znaleźć pracę, kiedy człowiek nawykł, że inni go utrzymują, nie jest takie proste.

Co bardziej otwartych katolików książka może skłoniłaby też do refleksji przez to, że obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej krytykują nie politycy, tylko np. aktorzy i artyści. U mnie w dzielnicy są dwa kościoły. Niech będzie nawet pięć, jeśli księża postawią je za własne (czytaj: wiernych) pieniądze. Ale po co wtedy krzyż na poczcie i na pływalni? Czy nadając list albo skacząc do wody katolicy przeżywają jakieś uniesienia duchowe? Czy brak krzyża w tych miejscach ograniczałby w jakiś sposób ich prawo do wyznawania własnej religii? Wiadomo, że nie. Powieszono go tam wyłącznie po to, by pokazać, że w tym kraju rządzą Rydzyk z Terlikowskim.

Moje doświadczenia i odczucia jako ateisty w większości pokrywają się z doświadczeniami i odczuciami przepytywanych osób. Jednym z bardziej przykrych jest przekonanie katolików, że ateista to człowiek z definicji pozbawiony zasad etycznych. Że poza dekalogiem nie ma moralności. Co z tego, że ci katolicy sami tego dekalogu nie przestrzegają, nie zauważają, że jest on niewystarczający (mało kto planuje zabić bliźniego, ale z podłożeniem mu świni nie ma większych oporów, bo dekalog nie zakazuje), co z tego, że kapłani gonią za kasą, biorą sobie kochanki, rozbijają się pijani na drzewach, gwałcą dzieci, wszyscy oni stawiają się wyżej od „bezbożników”. Największa menda, jaką w życiu spotkałem, chodziła regularnie co niedzielę do kościoła i dziwiła się mojej niewierze, bo „gdyby nie było Boga, to ludzie nie przestrzegaliby żadnych zasad”. Później przekonałem się, że ci, którzy potrzebują Boga do tego, by być dobrym człowiekiem, bardzo szybko o tym Bogu zapominają, gdy kierowanie się jego przykazaniami stoi w sprzeczności z ich interesami.

Pewnym odkryciem było dla mnie wskazanie, jak bardzo terminologia religijna zdominowała nasz język. Nawet o swoim ateizmie mówimy w ten sposób, bo stwierdzenie „nie wierzę w Boga” jest deklaracją o religijnej proweniencji. Tymczasem ateizm to nie jest niewiara w Boga. To jest wiedza, że brak naukowych dowodów na istnienie Boga, a wszystkie okoliczności wskazują na to, że jest on ludzkim konstruktem myślowym.

Nie ze wszystkimi opiniami w książce się zgadzam. Na przykład pada stwierdzenie, że ateizm wymaga otwartego umysłu, zadawania sobie pytań, refleksji. Owszem, ale tylko tu i teraz. Większość w Polsce wychowywana jest w wierze katolickiej, w tej chwili, co skandaliczne, także przez państwo, a więc zerwanie z nią rzeczywiście wymaga intelektualnego wysiłku. Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby większość była wychowywana bezreligijnie, wtedy refleksji wymagałoby nawrócenie się na jakieś wyznanie. Jak słusznie zauważa Ludwik Stomma (str. 315), najpowszechniejszą postawą nie jest teizm ani ateizm, tylko indyferentyzm.

Zachęcam katolików do sięgnięcia po tę książkę. Dla zdobycia wiedzy, że światopogląd ateistyczny istnieje, ma prawo bytu i nie da się z nim polemizować stwierdzeniem „w coś trzeba wierzyć”.