poniedziałek, 29 października 2012

Statystycznie

Przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy statystyki po wpisie Ochłapy poszybowały w górę. Nie napisałem nic zabawnego ani nie wziąłem na warsztat żadnej fuszerki (zwykle to wzbudza największe zainteresowanie). W moim tekście nie było nic odkrywczego, przeciwnie, przedstawiłem sytuację znaną każdemu tłumaczowi literatury. Tymczasem wpis pozostawił wszystkie inne daleko w tyle. Zastanawiając się nad jego fenomenem, doszedłem do wniosku, że sytuacja, choć znana, uwiera. I niestety uwierać będzie, bo w komentarzach tylko jedna osoba zadeklarowała, że nie przyjmuje takich uwłaczających propozycji (szacunek!), reszta położyła uszy po sobie i grzecznie mi wytłumaczyła, że generalnie jest okej, tylko ja za wolno pracuję. Innymi słowy, racja, że tłumacz jest dymany, tyle że jak się odpowiednio ułożyć, to dymanie będzie przyjemne.

Bloga zacząłem pisać m.in. po to, żeby promować swoje książki, ale ponieważ jestem promocyjne beztalencie, więc zamiast dbać o ściągnięcie mas, siedzę sobie w grajdołku i opisuję mojej mikropubliczności, co mnie tam wkurza. I naprawdę nie wiem, czy mam się cieszyć, że niektóre wpisy ściągają szerszą publiczność, bo wśród niej znajduje się zawsze jakiś ułomny intelektualnie, który nie rozumie, co piszę, ale go to drażni, więc się sprzeciwia oburzeniem świętym, bo na sformułowanie argumentów synapsy nie stykają. Na pytanie, czy niewykształcone (problem natury medycznej), czy niewyćwiczone (zawiodła polska edukacja), nie umiem odpowiedzieć.

Kiedy przyglądałem się statystyce, przypomniały mi się wpisy z wyszukiwarek, które sobie wynotowuję. Oto garść z nich:

Aleksander Sowa grafoman

Prawidłowe skojarzenie.

Aleksander Sowa pisarz

Nieprawidłowe skojarzenie.

prosze nie wyciagac moich ubran z pralki tlumaczenie po ang

Drobnostka, u mnie na klatce sąsiad powiesił ogłoszenie: „Panie Iksiński, przestań pan pluć na moje pranie!”.

co to znaczy rze talerz sam sie zbił

Rze mąrz kłamie w rzywe oczy.

czy lepsza polityka bez mężczyzn

Są jeszcze tacy, których profesor Środa nie przekonała?

pollak feministki

Cholera, namierzyły mnie!

sławny paweł

Chyba źle przekierowało. Święty, jeden z jego następców, Kukiz, Jasienica.

polen schmetterling pawel hajncel

No proszę, a ten sławny nawet za granicą.

przystojny kleryk

Witamy arcybiskupa Paetza w gronie internautów!

fredzia phi phi + watykan

Kubuś Puchatek zmienił płeć, inkwizytorzy ruszyli.

czy można zaprosić szweda do domu

Raczej nic nie ukradnie…

błąd w tłumaczeniu przysięgłym prokurator

A czemu pobłażać? Nie przed prokuratorem stawiać, tylko przed plutonem egzekucyjnym.

riposta do zdania nie masz co robić to pilnuj rzeczy

Riposta musi być od razu, inaczej jest touche.

kto moze pieknym pismem wpisac dedykacje do ksiazki

Autor bazgroli?

atak minoga morskiego

O Wiechu nie pisałem, ale przy minogu rekin ludojad to jest pikuś.

poniedziałek, 22 października 2012

Wrocławska Mediateka

…przy placu Teatralnym 5 to miejsce mojego kolejnego spotkania autorskiego w najbliższy czwartek, 25 października, o godz. 18. Jak się dowiedziałem ze strony Mediateki, mam mówić o kryminale i Wrocławiu :-) Serdecznie zapraszam.

Staram się nie katować czytelników mojego bloga linkami do recenzji moich książek. Na początku miałem taki zamiar, ale w praniu wyszło inaczej. Po części dlatego, że sam jako czytelnik zacząłem unikać recenzji internetowych przed przeczytaniem książki ze względu na beztroskie ujawnianie kluczowych faktów. O czym jest powieść, lubię się dowiadywać z powieści, a nie z recenzji. Do tego w spoilerach niekoniecznie celują tylko kiepscy blogerzy. Ostatnio przeczytałem pewien beznadziejny polski kryminał. Tytułu nie podam, gdyż jestem zwolennikiem zasady, że pisarz nie powinien być krytykiem, a już na pewno nie na własnym podwórku, poza tym uważam, że polskie kryminały generalnie prezentują wysoki poziom, więc nie ma co się rozwodzić nad jedną czy drugą wpadką. Przeczytawszy, zajrzałem do Internetu, jak to mam teraz w zwyczaju, żeby porównać swoje i cudze wrażenia, i odszukałem recenzję na Portalu Kryminalnym. Muszę powiedzieć, że nieźle bym się wkurzył, gdybym trafił na nią przed lekturą: recenzentka, słusznie krytykując autora za potwornie wydumany motyw zabójstwa, ten motyw ujawnia. Jej się książka nie podobała, to uważa, że może ją dla innych zniszczyć, bo jaki jest sens czytania kryminału, jeśli znamy motyw zabójstwa? Ujawnia też śmierć jednego z bohaterów pod koniec powieści, jedyne naprawdę dramatyczne wydarzenie w tej książce. Normalnie takim krytykom to kazałbym spożyć resztę niesprzedanego przez nich nakładu. Ocena powieści jest rzeczą zawsze subiektywną, negatywna bynajmniej nie oznacza, że powieść nie spodoba się komu innemu, i recenzent musi przecież umożliwić czytelnikowi przeczytanie książki bez znajomości tych faktów, które autor zataił. Wydawałoby się, że to oczywistość, ale jak się okazuje oczywistość, którą trzeba powtarzać nawet recenzentom fachowego portalu.

Dobra, bo mi dygresja wyszła. Chciałem napisać, że nie katuję, a właśnie dzisiaj będę katował, bo znalazłem dwie naprawdę profesjonalne (o książce się pisze, a nie ją opowiada) i rozpływające się w zachwytach recenzje, więc oczywiście odczuwam potrzebę pochwalenia się. Jedna dotyczy Niepełnych, a druga Gdzie mól i rdza.

Jeśli ktoś jednak woli utwory od recenzji, to od jutra udostępniam w Amazonie w trzydniowej promocji za darmo opowiadania kryminalne Czysta arytmetyka i The Plan of the Day oraz humoreskę Propozycja wydawnicza. E-booki powinny być dostępne od ósmej rano, ale różnie z tym bywa, Amazon miewa nawet kilkugodzinne poślizgi. Nie trzeba posiadać Kindle’a, żeby skorzystać z tej promocji, Amazon udostępnia programy, dzięki którym e-booki można przeczytać na praktycznie wszystkich urządzeniach.

Ponieważ dzisiaj taki wpis bardziej linkujący, to zapraszam również do lektury wywiadu dla stowarzyszenia Sztukater.

poniedziałek, 15 października 2012

Zabawa w durnia

Zmagam się ze zjawiskiem, które nie istnieje. Nie chodzi o Pana Boga. Chodzi o opóźnione płatności z sądów za wykonane tłumaczenia. Wedle informacji Ministerstwa Sprawiedliwości „w sądach nie występuje problem nieterminowego regulowania należności na rzecz tłumaczy”. Niestety, zjawiska, które realnie nie istnieją, jak właśnie w przypadku Pana Boga, często mają wielce realny wpływ na rzeczywistość. W przypadku płatności z sądów polega to na tym, że problem wprawdzie nie istnieje, ale pieniędzy ani widu, ani słychu. Tylko proszę nie wyciągać z tego pochopnego wniosku, że ministerstwo jest oderwane od rzeczywistości, diagnozę potwierdzają pracownicy sądowych sekretariatów.

– Czy zrobi pan dla nas tłumaczenie?

Tłumaczenie oczywiście zrobię, bo mam taki obowiązek, ale skoro mnie pytają, czy zrobię, to mogę podyskutować.

– I znowu będę wieki czekał na płatność?

– Nie wiem, jak inni, ale nasz wydział zawsze szybko płaci.

– W każdym wydziale mówią mi, że szybko płacą, a potem pieniędzy nie ma.

– U nas będą.

– Akurat. Za trzy miesiące pani mi powie, że sędzia zwlekał z postanowieniem, akta były przesyłane do innego sądu, pieniądze nie wyszły z księgowości, na którą nie ma pani wpływu.

– Nic z tych rzeczy. Osobiście dopilnuję, żeby szybko dostał pan należność.

Po trzech miesiącach.

– Nie otrzymałem należności za tłumaczenie, sprawa sygnatura akt…

– Już sprawdzam… No tak, trochę trwało, bo sędzia miał inne sprawy, a potem postanowienie musiało się uprawomocnić, ale już poszło do księgowości, proszę tam dzwonić, kiedy zapłacą, bo to już nie my o tym decydujemy.

– Dzwonię do pani, bo pani zapewniała mnie, że wasz wydział szybko płaci i że akurat u państwa nie występują setki obiektywnych przeszkód, przez które tłumacz czeka miesiącami na płatność.

– O co panu chodzi? Ja nie mam wpływu…

– Skoro pani nie ma wpływu, dlaczego gwarantowała mi pani, że osobiście dopilnuje, by za tłumaczenie szybko zapłacono?

– Proszę pana, ja nie mogę odpowiadać za sędziego czy księgowość!

Skoro pieniądze na konto nie wpływają, mimo, podkreślmy, braku problemu, trzeba monitować. Pisemnie mało praktycznie, nadanie listu poleconego jest czasochłonne i kosztuje, a często gęsto jeden nie wystarcza. Dzwonienie niewiele lepsze. Numer telefonu niekoniecznie jest na pismach, bo ten wynalazek jeszcze się w polskim sądownictwie na dobre nie przyjął, więc najpierw trzeba poszukać w Internecie. Potem powisieć na telefonie, bo w wydziale albo jest zajęte, albo nie odbierają. A potem rozmawia się z takimi ograniczonymi panienkami, jak ta powyżej, która nie była w stanie zrozumieć, że nie mam do niej pretensji o brak płatności (bo wiedziałem z góry, że jej nie będzie), tylko o to, że składa nierealne obietnice. Poza tym panienki po monicie telefonicznym potrafią odłożyć akta do szafy, więc na jednym telefonie się nie kończy.

Przy jednej ze spraw sąd był tak oporny, że dotarłem ze skargą aż do ministerstwa. Okazało się, że tu procedura jest najprostsza, wystarczyło wysłać maila. Co więcej, pismo z ministerstwa tak postawiło sąd do pionu, że następnym razem postanowiłem ominąć panienki, przewodniczącego wydziału i prezesa sądu (nigdzie nie było powiedziane, że tę drogę trzeba wyczerpać) i skargę słać od razu do ministerstwa. I to był strzał w dziesiątkę. Teraz mam przygotowany wzorek króciutkiego maila („niniejszym składam skargę w związku z brakiem płatności za tłumaczenie”), w którym zmieniam tylko nazwę sądu i sygnaturę akt, i kiedy nie ma kasy w ciągu trzech miesięcy, wciskam „wyślij”. W ministerstwie siedzi człowieczek, który mojego maila załącza do pisma do sądu z żądaniem „ustosunkowania się do podniesionych zarzutów i udzielenia skarżącemu stosownych wyjaśnień”. Wiem, bo dostaję kopię tego pisma, na papierze, więc podejrzewam, że państwo elektroniczne skończyło się na etapie obywatel-ministerstwo i mój mail jest drukowany. Sąd reaguje i natychmiast płaci. Potem jednak musi „ustosunkować się do zarzutów i udzielić stosownych wyjaśnień”. Akta wędrują więc do przewodniczącego wydziału czy kogo tam, kto nadzoruje tego sędziego, który nie miał czasu zająć się moją płatnością. Teraz będzie musiał znaleźć dodatkowy czas na udzielanie wyjaśnień. To znaczy na ich wymyślanie. Prawdziwym powodem, dla którego sąd nie płaci, jest przekonanie, że to nic pilnego, ale oczywiście tego napisać nie można.

Pismo wyjaśniające zaczyna się zawsze od „uprzejmego poinformowania” mnie, że tego a tego dnia dostałem płatność. Sąd informuje mnie (uprzejmie) o czymś, o czym doskonale wiem, jak rozumiem, w celu osłabienia zarzutu („no i o co te pretensje, może się trochę spóźniliśmy, ale już zapłacone”). Potem przedstawia „stosowne wyjaśnienia”. A to jest nawał spraw, a to pracownik sekretariatu nie dopełnił swoich obowiązków, a to sędzia był na urlopie. Mimo nawału spraw w sądzie mają np. czas, żeby przygotować i wysłać monit, że jeszcze nie dostali tłumaczenia (nadanego w dniu upływu terminu na poczcie, co zgodnie z przepisami jest równoznaczne ze złożeniem w sądzie), oficjalny monit, opieczętowane pismo nadane za potwierdzeniem odbioru, bo przecież głupio byłoby zadzwonić albo wysłać maila, czyli poświęcić minutę na ustalenie, że tłumaczenie jest w drodze. Wydawałoby się, że wobec pracowników niedopełniających swoich obowiązków wyciąga się konsekwencje służbowe, ale kiedy indagowałem w tej kwestii, okazało się, że nie w przypadku takich drobnostek, gdy skutkiem niedopełnienia jest, że tłumacz nie dostał należnych mu pieniędzy. Sędziowie natomiast bywają na urlopach tak często, że nauczyciele niech się schowają.

Niektóre sądy opatrują wyjaśnienie deklaracją, że przewodniczącemu wydziału zwrócono uwagę, że ma usprawnić procedury płatności, bo to rzeczywiście niedopuszczalne, by tłumacze tak długo czekali na honoraria. Przy następnym spóźnieniu tłumacz dowiaduje się, że przewodniczącemu wydziału zwrócono uwagę, że ma usprawnić itd. Ot, taka zabawa w durnia.

Czasami w sądzie wykazują się kreatywnością i wymyślają coś spoza standardowego zestawu. I tak raz dowiedziałem się, że powodem zwłoki było to, że dokumenty wymagały przełożenia na jeszcze inny język i akta przesłano do drugiego tłumacza, przez co sąd „nie miał do nich dostępu”. Inteligent, który wykoncypował to wyjaśnienie, nie pomyślał, że tłumacz przecież doskonale wie, że zlecenie przekładu nigdy nie wiąże się z przesłaniem pełnych akt, a jedynie tych dokumentów, które wymagają przełożenia, czyli kłamstwo było skierowane do złego adresata. Ponieważ ministerstwo każe sobie przesyłać kopię wyjaśnień, czekałem na reakcję stamtąd na to jawnie nieprawdziwe wyjaśnienie. Nie doczekałem się. Pomyślałem sobie, że może człowieczek w ministerstwie nie wie, że do tłumaczenia nie wysyła się całych akt. Napisałem mu to. Człowieczek zareagował tak, jakbym składał skargę na brak płatności. Zażądał od sądu, żeby się ustosunkował i udzielił skarżącemu stosownych wyjaśnień, których kopię ma przesłać do ministerstwa. Dotąd naiwnie myślałem, że ta kopia ma służyć merytorycznej kontroli, ale najwyraźniej służy do tego, by ją wpiąć do akt i mieć podkładkę, że sprawa została załatwiona. I człowieczka w ministerstwie treść wyjaśnień kompletnie nie obchodzi. Jak sąd napisze, że nie zapłacił, bo sędziego porwali Marsjanie i przeprowadzali na nim eksperymenty, co trochę czasu im zajęło, to człowieczek w ministerstwie przyjmie to za dobrą monetę. A jeśli jakiś tłumacz, wykazujący się pokładami naiwności, ośmieli się wskazać, że Marsjan nie ma, a w każdym razie żadnych naukowych dowodów na ich istnienie, to człowieczek poprosi sąd o ustosunkowanie się i udzielenie stosownych wyjaśnień z kopią dla ministerstwa. A sąd na przykład napisze, że już stosownych wyjaśnień udzielił w piśmie z dnia takiego a takiego i nie ma nic więcej do dodania. Albo że się pomylił, bo wcale nie chodziło o Marsjan, tylko o niezidentyfikowanych kosmitów. Ot, taka zabawa w durnia.

Skargi do ministerstwa ślę na adres skargi@ms.gov.pl. I zachęcam do korzystania z tej możliwości. Płatność jest wtedy dosłownie od ręki (albo postanowienie, jeśli go jeszcze nie było), a duża liczba skarg przysporzyłaby sądom tyle roboty, że w końcu decydenci doszliby do wniosku, iż ekonomiczniej będzie tak się zorganizować, żeby tłumaczom nie zalegać z honorariami.

poniedziałek, 8 października 2012

Triathlon

Postanowiłem zmierzyć się z triathlonem. Zanim napiszę, czy to postanowienie udało mi się zrealizować i z jakim rezultatem, najpierw dość długa historia, jak do niego doszło.

Latem zeszłego roku odkryłem, że mam nadwagę. Odkrycie było zaskakujące z trzech powodów: zawsze byłem szczupły czy wręcz chudy, odżywiałem się w miarę zdrowo, mimo że nie musiałem zwracać specjalnej uwagi na dietę, i regularnie uprawiałem sport. Oczywiście widziałem, że przybywam na wadze, z biegiem lat to nieuniknione, ale że wychodziłem od stanu „przeraźliwej chudości”, uznawałem to nawet za zjawisko pożądane. Do czasu, kiedy na rodzinnym ślubie mojej matce na mój widok nie wyrwało się, że jestem gruby. Ponieważ należy ona do rodzicielek wyznających zasadę, że im dziecko grubsze, tym zdrowsze, jak chude, znaczy nie dojada, jej uwaga była nie tyle dzwonkiem, co dzwonem alarmowym. I potwierdziło to wejście na wagę: 82,5 kg, podczas gdy według indeksu BMI powinienem ważyć maksymalnie 79, a przecież nie było tak, że balansowałem przy tej górnej granicy, zawsze miałem do niej ładnych parę kilogramów.

Najpierw zacząłem ustalać, dlaczego tak utyłem, mimo że kilka razy w tygodniu biegałem lub jeździłem na rowerze. Okazało się, że źle biegałem. Szybkim tempem kilometr czy półtora, potem marsz, potem znowu szybki bieg. Tymczasem, chcąc spalać tłuszcz, powinienem biec długo, przynajmniej 40 minut, ale wolno, tak by puls nie przekraczał określonego pułapu. Zmieniłem więc styl biegania, a zarazem rower na basen, gdyż pływanie miało być skuteczniejsze w wyciąganiu nadmiaru tłuszczu.

Klasycznej diety nie planowałem, ani myślałem się głodzić czy rezygnować ze słodyczy, ale przyjrzałem się, co mógłbym poprawić w jadłospisie. I wtedy natrafiłem na zasadę niskiego indeksu glikemicznego i książkę Arthura Agatstona „Dieta South Beach”. Zaproponowany przez niego program odchudzania nie wydawał się szczególnie restrykcyjny, a miał przynieść szybkie efekty, więc postanowiłem go zastosować. W pierwszym etapie trwającym dwa tygodnie należało całkowicie zrezygnować z chleba, owoców, słodyczy i alkoholu. Z owocami i alkoholem nie miałem najmniejszego problemu. Gorzej ze słodkimi rzeczami, kawa bez drożdżówki to dla mnie jak jajecznica bez soli, ale uznałem, że dla dobra sprawy zrezygnuję. Agatston co prawda zapewniał, że po paru dniach nie będę miał ochoty na słodkie, ale mu nie wierzyłem. Brak chleba doskwierał mi ze względów technicznych. Przy śniadaniu czytam gazetę i kiedy zamiast kanapek miałem talerzyk z warzywami, niewygodnie mi się ją trzymało. Mimo że Agatston kazał najadać się do syta i jeść co trzy godziny, byłem głodny i po kilku dniach miałem dosyć. Chciałem zarzucić dietę, zwłaszcza że po sobie nie widziałem żadnych jej efektów. Dla pewności wszedłem na wagę i tu niespodzianka: parę kilo ubyło. To mnie zmobilizowało. Drugi etap był już spokojniejszy, a kiedy po półtora miesiąca okazało się, że ważę 67,5 kg, czyli zrzuciłem całe piętnaście kilo, wtrząchnąłem dużą pizzę. Nie łamiąc bynajmniej zasad diety, bo Agatston powiadał: Masz ochotę na coś, czego ci nie wolno? Pofolguj sobie bez wyrzutów sumienia, bylebyś następnego dnia wrócił do właściwego jadłospisu. Ta zasada, jak i okoliczność, że stosunkowo niewiele musiałem zmieniać, sprawiły, że przestawiłem się na ten sposób żywienia na stałe. Drożdżówkę do kawy zaskakująco łatwo dało się zastąpić orzeszkami, lekki szmerek sprawiam sobie nie kuflem piwa, tylko kieliszkiem wytrawnego czerwonego wina, w miejsce ziemniaków po prostu nakładam na talerz więcej warzyw. A w weekend kupuję sobie czekoladę. Ta niekonsekwencja, dieta od poniedziałku do piątku i ignorowanie jej reguł w weekend, szalenie zresztą bawi jednego z moich kolegów.

Z tym właśnie kolegą przyszło mi oglądać zawody lekkoatletyczne na igrzyskach w Londynie. Musiałem mu służyć wyjaśnieniami, bo na sporcie zna się słabo. Kiedy tłumaczyłem zasady dziesięcioboju, koledze skojarzyło się, że słyszał o czymś takim jak trójbój. Potwierdziłem: triathlon - 3,8 km pływanie, 180 km rower i bieg maratoński. Wszystko jednym ciągiem. Kolega zakwestionował dystanse, twierdząc, że za długo by to trwało. Zacząłem liczyć, wyszło mi, że około dziesięciu godzin. Sprawdziliśmy w Wikipedii i okazało się, że najlepszym zabiera to trochę ponad osiem. Mnie zainteresowało jednak co innego: informacja, że triathlon na dystansie 1,5 km pływanie, 40 km rower i 10 km bieg jest dyscypliną olimpijską. Dotąd byłem przekonany, że klasycznym dystansem jest ten podany przeze mnie, tak zwany Ironman, i oczywiście myśl o tym, by go pokonać, nigdy w mojej głowie nie postała. Bo jeśliby postała, to musiałaby obejmować podłużną drewnianą skrzyneczkę na mecie, oczywiście przy optymistycznym założeniu, że udałoby mi się do tej mety dotrzeć.

Odkrycie, że krótszy triathlon jest uznaną dyscypliną, sprawiło, że zacząłem kombinować. Po roku chodzenia na basen przepływałem co tydzień właśnie tysiąc pięćset metrów. Parę razy w tygodniu uprawiałem jogging. Nie wiedziałem wprawdzie, ile przebiegam, bo biegałem określoną ilość czasu (godzinę), a nie określony dystans, ale jeśli dziesięciu kilometrów nie było, to nie mogło wiele do nich brakować. Tylko na rowerze czterdziestu kilometrów za jednym zamachem nigdy nie przejechałem, ale akurat rower wydawał się najłatwiejszy, bo można przestać poruszać nogami, a do przodu dalej się jedzie, innymi słowy, można trochę odpocząć, nie przestając się przemieszczać.

Wyciągnąłem rower z piwnicy, bo nie używałem go, odkąd przeniosłem się na basen, zakupiłem licznik i najpierw zmierzyłem przebiegany odcinek. Od ośmiu do dziewięciu kilometrów w zależności od formy danego dnia. Dołożenie tysiąca metrów nie było żadnym problemem, co od razu przetestowałem w praktyce. Potem skupiłem się na dojściu do 40 km na rowerze. Po dwóch 20-kilometrowych przejażdżkach, wyruszyłem na pełną trasę. I pokonałem ją. Potem miałem wprawdzie spore kłopoty, żeby pokonać schody (a mieszkam tylko na drugim piętrze), ale wiedziałem, że triathlon jest w zasięgu ręki. Każdy z dystansów z osobna pokonywałem, wystarczyło je tylko połączyć.

„Tylko” okazało się że nie jest „tylko”, kiedy w ramach treningu pierwszy raz połączyłem rower i bieganie na dystansach o połowę krótszych niż docelowe. Po zejściu z roweru przez początkowych pięć minut biegu szukałem mięśni, które mi do tego biegu miały służyć. Ale potem już poszło. Mniej problemów sprawiała jazda na rowerze bezpośrednio po pływaniu.

Trenując intensywnie, zastanawiałem się nad logistyką. O pojechaniu na zawody nie myślałem, odstraszał mnie tłum, konieczność dotarcia do jakiejś innej miejscowości z rowerem, no i koszta, ostatnio mam raczej biednie. Zresztą nie chciałem się ścigać z innymi, tylko ze sobą, zrobić triathlon dla własnej satysfakcji. Pierwszy problem logistyczny stanowiło przejście od pływania do kolarstwa. Teoretycznie najprościej było pojechać na basen rowerem, ale siódme przykazanie nie jest w naszym katolickim kraju szczególnie popularne i obawiałem się (bo tak straciłem poprzedni rower), że po godzinie znajdę tylko przeciętą kłódkę, co poza stratą materialną oznaczałoby koniec triathlonu. Zdecydowałem, że pojadę samochodem. Powrót musiałem wprawdzie wliczyć do czasu, gdyż stopera między poszczególnymi dyscyplinami się nie zatrzymuje, ale po pierwsze były to dosłownie trzy minuty, bo basen mam bliziutko, a po drugie na czasie mi nie zależało, tylko na pokonaniu całego dystansu. Potem musiałem wyznaczyć trasę kolarską. Wrocławska Wielka Wyspa okazała się pod tym względem idealna: bez trudu wytyczyłem prawie siedemnastokilometrową pętlę (głównie nadodrzańskimi wałami), która w żadnym miejscu nie prowadziła ulicą ani jej nie przecinała. Psychicznie łatwiej pokonuje się długą zróżnicowaną trasę niż ten sam dystans na krótkich okrążeniach.

Pozostał do wyboru dzień. Weekend odpadał ze względu na kynoterrorystów, którzy wtedy wylegają tłumnie i mają gdzieś, że są jakieś przepisy dotyczące wyprowadzania psów, straż miejska ma natomiast gdzieś, że oni mają gdzieś. A ja kiedy biegam, psów się boję, na rowerze musiałbym zwalniać i pilnować, czy jakiś pałętający się kundel nie wlezie mi pod koła. Zdecydowałem się na ostatni piątek września.

Zaczęło się nieźle. Porządnie się wyspałem, a pogoda zapowiadała się ładna. Przedobrzyłem jednak ze śniadaniem, chcąc mieć zapas energii na cztery godziny z okładem, które według moich obliczeń winna mi zająć cała impreza, i do basenu wchodziłem lekko ociężały. Pierwsze trzysta metrów udało mi się mimo to pokonać swoim zwykłym tempem, a później nawet przyśpieszyć i w efekcie tysiąc pięćset metrów przepłynąłem znacznie szybciej niż zazwyczaj, w niecałe 45 minut i 30 sekund. Teraz należało sprawnie przesiąść się na rower: przebranie w suche ciuchy, do samochodu, powrót pod dom, wrzucenie rzeczy z basenu do bagażnika, wyjęcie kasku i bidonu, wyciągnięcie roweru z piwnicy. Kiedy naciskałem pedały, stoper pokazywał godzinę i trzydzieści dwie sekundy, zmiana przez kwadrans byłaby dla zawodowych triathlonistów nie do przyjęcia, ale ja się wyrobiłem szybciej niż na treningach.

Około południa w dzień powszedni nad Odrą było pusto. Żadnych staruszków z upodobaniem jeżdżących lewą stroną i niesłyszących dzwonka, żadnych hord młodzieży chodzących ławą i niewidzących nadjeżdżającego z naprzeciwka roweru. Tylko raz na prostym odcinku musiałem mocno zwolnić, kiedy drogę zatarasował mi samochód pracowników zieleni miejskiej, koszących trawę. Nie było też wiatru, który na treningach okazywał się największym hamulcowym (a w drugą stronę nie popychał na tyle, by stratę nadrobić). Jechałem szybciej niż zwykle, fizycznie i psychicznie w doskonałej kondycji: nie czułem w ogóle, że w nogach mam już półtora kilometra pływania, ani razu nie przeszła mi przez głowę myśl „rany boskie, jeszcze tyle do końca”. Subiektywnie tak szybko mi się przejechało dwa pierwsze okrążenia, że rozpocząłem trzecie, zamiast wjechać na krótszą ostatnią pętlę. Musiałem zawrócić w miejscu, a więc praktycznie się zatrzymać i nadrobiłem ponad dwieście metrów, tyle pokazywał licznik, kiedy zatrzymałem się przy samochodzie. Teraz kask i pusty bidon do bagażnika, nowy bidon z bagażnika do biodrówki, rower do piwnicy i z powrotem na dwór, start do biegu.

To była chwila prawdy. Przygotowując się, łączyłem po dwie dyscypliny, nigdy wszystkich trzech. Z początku biegło mi się bardzo dobrze, jednak po kilku minutach nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Musiałem zwolnić do truchtu. Ale się nie przejąłem. Trasę kolarską pokonałem równo w godzinę czterdzieści, zmiana zajęła mi niecałe pięć minut, łączny czas po pływaniu i rowerze wynosił dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Nawet gdybym truchtał do samej mety, schodziłem sporo poniżej czterech godzin, wynik, którego się nie spodziewałem. Ociężałość jednak przeszła i przyśpieszyłem. Połowę dystansu pokonałem w niecałe dwadzieścia osiem minut. Dalej w tak dobrej formie, że ostatnie pięć kilometrów nie walczyłem o dobiegnięcie do mety, tylko o ukończenie triathlonu w dobrym czasie. Poniżej trzy czterdzieści. Niestety, wyglądało na to, że zabraknie mi kilku, kilkunastu sekund. Zacząłem żałować pomyłki popełnionej na rowerze, tam je straciłem. Ale biegłem ostro, nie zawsze da się zawalczyć, ale jak się da, to trzeba próbować. I udało się. Ostateczny czas: 3 godziny 39 minut i 49 sekund.

Po treningach nieźle dawały mi się we znaki nogi, więc byłem święcie przekonany, że po triathlonie ze dwa dni nie będę mógł chodzić. Nic z tych rzeczy, mimo że trenowałem po amatorsku, bez żadnej fachowej podbudowy, najwyraźniej trafiłem z formą, bo czułem się tak, jakbym od razu mógł zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Zacząłem więc myśleć, co by to mogło być. Sto kilometrów na rowerze? Maraton? Half-Ironman? A może jednak triathlon olimpijski na zawodach, żeby „oficjalnie” potwierdzić to osiągnięcie?

poniedziałek, 1 października 2012

Oszuści?

Z niezrozumiałych dla mnie względów „Wyborcza”, generalnie gazeta prezentująca rozsądek i wysoki poziom dziennikarstwa, poruszając swój ulubiony temat, emerytur, spada gdzieś do poziomu „Faktu”.

I tak ostatnio na pierwszej stronie uderzyła na alarm, że oszuści emerytalni wzbogacą się na starość o 200 tysięcy złotych. 200 tysięcy nie w kij dmuchał, więc przekręt niewąski. Państwo też dużo straci („Tylko 5 tys. takich spryciarzy kosztować może budżet miliard”), toteż podatnicy winni się oburzyć. W każdym razie ci, którzy są idiotami albo nie przeczytali artykułu do końca i nie dowiedzieli się, że chodzi o miliard w ciągu dwudziestu lat. Bo „przekręt” polega na tym, że dany „oszust” będzie dostawał przez 20 lat osiemset złotych emerytury, płacąc rolniczą, a więc zaniżoną składkę emerytalną.

Można się domyślić, jakby zareagowała „Gazeta”, gdyby „Fakt” nagle ogłosił: „Skandal! Dziennikarze ‘Wyborczej’ zarabiają po milion złotych!”, a w tekście wyjaśnił, że chodzi mu o zarobki w ciągu dwudziestu lat. Witold Gadomski zrobiłby wykład, że tak liczyć nie można, Dominika Wielowieyska pochyliłaby się z troską nad indolencją kolegów z „Faktu”, a Michał Ogórek by ją wyśmiał.

Dokonujący „przekrętu” opisanego przez „Wyborczą” (zakupu ziemi, by formalnie uzyskać status rolnika) to po części przedsiębiorcy, którzy zamiast ZUS wolą płacić KRUS, po części pracujący na czarno oraz na umowy o dzieło. W przypadku pierwszych państwo nic nie straci, bo i tak będzie im musiało wypłacić po 800 zł emerytury. Tyle że za niższą składkę. Kto tu jest nieuczciwy? Czy przedsiębiorca, który spełnia formalne (choć nie faktyczne, do tego zaraz przejdę) warunki, by płacić niższą składkę, czy państwo, które od jednego obywatela bierze tysiąc złotych składki, a od drugiego sto, by potem obu wypłacić identyczną emeryturę? W przypadku tych, którzy na emeryturę sobie nie odłożą, trudno też mówić o realnych stratach dla budżetu. Przecież ci ludzie na starość pójdą po zasiłek do opieki społecznej (to też pieniądze podatników), a wcale niewykluczona jest taka sytuacja, że będzie to tak potężna grupa, że politycy będą musieli się z nią liczyć i uchwalić jakiś rodzaj świadczenia emerytalnego dla tych, którzy na normalną emeryturę nie odłożyli. Poza tym dlaczego oszustami nazywa się ludzi, którzy nie płacąc żadnych składek, znajdują sobie rozwiązanie, by te składki płacić? W jaki sposób oszukują? Płacenie państwu legalnych składek, żeby dostać przewidziane prawem – w zamian za te składki – świadczenie, jest oszustwem? „Wyborcza” na okrągło woła, że ludzie powinni płacić składki emerytalne, bo inaczej na starość nie będą mieli z czego żyć, a jak niektórzy tymi nawoływaniami się przejęli i bulą, dzięki czemu budżet ma więcej na wypłatę obecnych emerytur, to wtedy nazywa ich oszustami.

Przekrętu „Gazeta” dopatruje się w tym, że ludzie kupują ziemię, ale wcale jej nie uprawiają, chociaż powinni to robić, by mogli płacić składki jako rolnicy. Ale urzędnicy nie sprawdzają, czy ziemia jest uprawiana. „Wyborcza” nie wnika, dlaczego urzędnicy nie wypełniają swoich zadań, nie zastanawia się, ilu rolników, korzystając z tego braku kontroli, zaprzestało upraw, ale z KRUS-u się nie wyrejestrowało, nie, „Wyborczą” boli, że ludzie przestają płacić haracz na ZUS.

O socjalizmie mówiło się, że to taki ustrój, który polega na zwalczaniu swoich własnych patologii. Socjalizm dawno temu upadł, ale tradycja pozostała i w Polsce zajmujemy się zwalczaniem problemów, które by nie istniały, gdyby nie chore rozwiązania. Z jednej strony tworzy się jakąś kastę uprzywilejowanych, która płaci groszowe składki, z drugiej strony narzuca się reszcie społeczeństwa składki przekraczające rozsądny poziom, a potem podnosi się raban, że ludzie starają się znaleźć wśród tych uprzywilejowanych. Żeby ich ścigać, należałoby wydać (czytaj: wyrzucić w błoto) pieniądze na urzędników. Tymczasem rozwiązanie jest banalnie proste, jedna składka i jedna emerytura dla wszystkich rozwiązałaby wszystkie problemy, ale akurat przeciwko temu rozwiązaniu „Wyborcza” gorąco protestuje.