poniedziałek, 24 września 2012

Pan pisarz? Tu tłumacz…

W bardzo ciekawych wywiadach z tłumaczami literatury jedno z częstszych pytań, jakie zadaje Tomasz Kwaśniewski, brzmi, czy tłumacz zna autora i prosi go o pomoc w wyjaśnianiu wątpliwych fragmentów. Carlos Marrodán Casas, przekładający literaturę hispanojęzyczną, powiedział, że nie widzi takiej potrzeby: tekst jest wystarczającym przekazem i autor w procesie tłumaczenia udziału brać nie musi. Niewątpliwie prawda, inne założenie powodowałoby niemożność przekładania pisarzy nieżyjących. Niemniej jednak, jeśli tłumacz ma jakieś wątpliwości, to bez dwóch zdań instancją najbardziej kompetentną do ich rozstrzygnięcia jest sam autor i warto się z nim skontaktować, jeśli istnieje taka możliwość. Bo nie zawsze istnieje. Pisarze sławni nie udostępniają swoich prywatnych adresów mailowych – ci wszyscy, którzy ciągną do sław jak muchy do miodu, pozapychaliby im skrzynki – a jeśli udostępniają, to na ogół sami tych maili nie czytają i list tłumacza może zostać bez odpowiedzi. Na pracowników wydawnictwa też nie ma co liczyć, zwykle prośbę o załatwienie kontaktu z autorem uważają za fanaberię tłumacza, a jej spełnienie wymaga od nich wysiłku, gdyż sami mają do niego dostęp jedynie za pośrednictwem agenta. Inną przeszkodą jest czasami postawa samego pisarza, który uważa, że tłumacz powinien samodzielnie poradzić sobie z tekstem, a jeśli ma z tym kłopoty, znaczy, że trafił do złego zawodu. Uspokoję jednak tych, którzy myślą o przekładaniu literatury, że takie podejście jest niesłychanie rzadkie, pisarze na ogół chętnie pomagają tłumaczom, również tłumaczom takich egzotycznych języków jak polski. Dla autora, jeśli tylko nie jest zblazowany, przekład na dowolny język to nobilitacja i dotarcie do kolejnej grupy czytelników.

Jak to wyglądało w moim przypadku? Na początku nie próbowałem kontaktować się z pisarzami. Jestem osobą nieśmiałą i ciężko było mi się przemóc. Na to nakładała się postawa pewnie typowa dla wielu: co ja, skromny, początkujący tłumacz, będę zawracał głowę uznanemu autorowi. Zmieniło się to, kiedy zacząłem tłumaczyć Johannę Nilsson. Ponieważ żadne wydawnictwo nie było zainteresowane Rebeliantką o zmarzniętych stopach i zdecydowałem się tę książkę opublikować samodzielnie, musiałem nawiązać kontakt z pisarką jako wydawca. Wywiązała się z tego bardzo miła korespondencja, Johanna szalenie się ucieszyła, że chcę ją tłumaczyć (polski był trzecim obcym językiem, w jakim miały ukazać się jej książki, wcześniej przekładano je na niemiecki i niderlandzki). I bardzo chętnie pomagała, kiedy miałem jakiekolwiek pytania do tekstu. Wtedy też zorientowałem się, że kontakt z autorem jest cenny nie tylko ze względu na językowe wątpliwości. Można również przedyskutować, co zrobić z pomyłkami, których nie wyłapał (choć powinien) redaktor. Pisałem o tym w tekście Pisarskie omyłki, jednym z pierwszych na tym blogu.

Ponieważ seanse spirytystyczne uważam za humbug, nie miałem niestety możliwości poznania Hjalmara Söderberga. Czego żałuję nie tylko z tego względu, że nie mogłem zapytać o różne rzeczy w trakcie tłumaczenia. Ten brak, myślę, zrekompensowałem jakoś, czytając wszystko, co on napisał, i większość tego, co napisano o nim. Bardziej chciałbym go poznać jako człowieka. Bure Holmbäck przyznaje się, że swojej biografii Söderberga nadał roboczy podtytuł „Portret przyjaciela” (skończyło się na „Życie pisarza”), choć nigdy autora Niebłahych igraszek nie spotkał (teoretycznie miał taką możliwość, w chwili śmierci Söderberga miał 18 lat). Żywię takie samo poczucie: że minęliśmy się w czasie, choć powinniśmy się spotkać.

Bardzo ciekawym doświadczeniem, na ile pisarz może być pomocny w tłumaczeniu, było dla mnie zlecenie przekładu moich własnych opowiadań na angielski (The Crime Quintet). Kolacjonowanie (porównanie przekładu z oryginałem) wykonałem sam. I spostrzegłem, że nieraz przyczyną błędu bywa minimalna dwuznaczność w oryginale, niezamierzona przez autora, wynikająca np. z odcieni znaczeniowych słowa, a tłumacz, który musi na jeden z tych odcieni się zdecydować (bo poszczególne odpowiedniki nie wszystkie je zawierają), dobiera niewłaściwy, przy czym trudno zarzucać mu błąd. Albo interpretacja, której tłumacz dokonuje i której dokonywać musi, by przekład nie był dosłowny, ciut za daleko odchodzi od intencji oryginału, niby na pozór wszystko jest w porządku, redaktor tego nie wyłapie, ale jednak nie do końca to samo, co autor miał na myśli. Wniosek wypływający z tego doświadczenia nie był zbyt pocieszający: gwarancją zgodności przekładu z oryginałem jest kolacjonowanie wykonane przez autora. W praktyce rzecz nie do przeprowadzenia, gdyż pisarz, nawet jeśli chciałoby mu się ślęczeć nad przekładami (zamiast w tym czasie tworzyć), musiałby znać poszczególne języki, a odsetek poliglotów wśród pisarzy jest taki sam jak w całym społeczeństwie, czyli niewielki (skandaliczną okoliczność, że w polskich wydawnictwach kolacjonowania w ogóle nie uznaje się za niezbędny element redakcji i nie widzieliby uzasadnienia, by za to płacić, pomijam). Ze swej strony mogę jednak zapewnić potencjalnych tłumaczy moich książek na angielski, niemiecki i szwedzki, że chętnie sprawdzę ich przekłady :-)

poniedziałek, 17 września 2012

Iura novit curia?

Zadzwonił do mnie pracownik szczecińskiego sądu, czy nie przetłumaczyłbym im dokumentów w sprawie. Dla tych, którzy się nie orientują: mieszkam we Wrocławiu. Dla tych, którzy się nie orientują: Wrocław to nie miejscowość pod Szczecinem. I w samym Szczecinie, i po drodze jest kilku innych przysięgłych szwedzkiego, ale mało kto chce jeszcze pracować za ustalone ponad siedem i pół roku temu stawki i czekać kilka miesięcy do roku na wynagrodzenie. Zostali tacy frajerzy jak ja, którzy uważają, że prawo ich obowiązuje. Prawo nakazuje tłumaczowi przysięgłemu wykonać tłumaczenie na zlecenie sądu. Nie można odmówić bez ważnej przyczyny. Tłumacze odmawiają z tej przyczyny, że praca za psie pieniądze ich nie interesuje. Czasami podają jakiś pretekst, częściej nie. Nie muszą podawać, bo sądy nie egzekwują prawa. Sądy nieegzekwujące prawa to jest polska ciekawostka przyrodnicza. Zamiast słać tłumaczom papiery do przełożenia, powołując się na stosowny artykuł ustawy, a wobec opornych wyciągać konsekwencje w tejże ustawie przewidziane, pracownicy sądów wydzwaniają po prośbie i szukają tłumacza frajera, który zechce wziąć tłumaczenie.

W piśmie przewodnim ze szczecińskiego sądu, podpisanym nie przez jakiegoś kancelistę, tylko przez sędziego, przeczytałem, że rachunek mam złożyć wraz z tłumaczeniem, bo jeśli zrobię to później, spowoduje to „utratę prawa do wynagrodzenia zgodnie z art. 14 ust. 1 i 2 dekretu z 26 października 1950 r. o należnościach świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym”. Równie dobrze sąd mógłby mi grozić odebraniem wynagrodzenia np. na podstawie ustawy o należnościach dla inżynierów za ekspertyzy budowlane albo dla żołnierzy za udział w misjach bojowych. Bo świadkiem, stroną czy biegłym tłumacz jest w takim samym stopniu jak żołnierzem czy inżynierem. Oczywiście wiem, skąd to się wzięło. Powszechnie nazywa się tłumaczy przysięgłych biegłymi tłumaczami, ale sędzia nie powinien chyba nabierać się na potoczne określenia, tylko winien znać prawo i wiedzieć, że biegły i tłumacz przysięgły to dwa odrębne byty. Których funkcjonowanie (w tym procedury płatności) określają inne przepisy. I że dekretu o biegłych wobec tłumacza przysięgłego stosować nie można.

Procesowałem się z wydawnictwem z Bydgoszczy. Dla tych, którzy się nie orientują: z Wrocławia do Bydgoszczy jest kawałek drogi. Ten kawałek musiałem pokonać, gdyż reprezentowałem się sam. Dla tych, którzy się nie orientują: paliwo jest prawie po sześć złotych za litr. W związku z tym wystąpiłem o zwrot kosztów dojazdu i utraconych zarobków, bo zamiast pracować, tłukłem się planowaną na XXIII wiek autostradą między Wrocławiem a Bydgoszczą. Sędzia odmówiła, informując mnie, że pieniądze by mi się należały, gdybym był świadkiem, a nie stroną. Jest to nieprawda, ale niestety nie przygotowałem się na sytuację, że sędzia nie będzie znała przepisów. Kodeksu postępowania cywilnego ze sobą nie miałem, numeru stosownego artykułu na pamięć nie znam. Ponieważ wyrok zapadał zaocznie (wydawnictwo nie stawiło się na rozprawę), miałem do wyboru: odpuścić te koszty i mieć od ręki korzystny wyrok zasądzający pełne odszkodowanie, albo grać na zwłokę, co przeciągnęłoby sprawę najmarniej o parę miesięcy. Odpuściłem.

Pointa? Ten znaczek zapytania w tytule. Bo sama sentencja głosi: „Sąd zna prawo”.

poniedziałek, 10 września 2012

Operacja „Podział”

Polacy, jak chyba żaden inny naród w Europie, są głęboko podzieleni. Między zwolenników nowoczesnego, neutralnego światopoglądowo państwa i tych, którzy najchętniej widzieliby sojusz tronu z ołtarzem. Jeśli posłużyć się etykietkami, strony tego sporu można by określić mianem Europejczyków i katolików. W ramach poprawności politycznej sugeruje się albo twierdzi wprost, że oba stanowiska są równouprawnione, bo każdy ma prawo w życiu politycznym do wyrażania swoich poglądów i do forsowania rozwiązań z tych poglądów wynikających. Tyle że spór nie toczy się o to, czy, jako naród, mamy kupić bmw czy audi, lecz o to, czy pojedziemy dalej samochodem czy furmanką. Z faktu, że nawet spora część uważa, że furmanka będzie lepsza, bo jazda nią jest bardziej moralna (nie zanieczyszcza środowiska, a wypadki furmanek są mniej groźne niż zderzenia samochodów), sprawiedliwsza społecznie (nie każdego stać na zakup auta) i zgodna z tradycją (Polacy przez setki lat jeździli furmankami i było dobrze, dlaczego nagle to zmieniać?), nie wynika jeszcze, że szybciej i wygodniej dotrzemy nią do celu. Porzucając porównania: ideologiczne zacięcie nie pozwala rozwiązywać problemów. Przykładowo. Mamy problem: przemoc w rodzinie. Jeśli nie ma ideologicznego zacięcia, szuka się przyczyny problemu, a poznawszy przyczynę, środków, które ją skutecznie wyeliminują. Ale kiedy się mówi, że rodzina jest święta, i żeby tej świętości nie szargać, zamyka się oczy na prawdziwą przyczynę, skutecznych środków zaradczych zastosować się nie da. A państwo, które nie zwalcza realnych problemów, tylko pilnuje, by na pokaz wszystko było zgodne z normami jakiejś religii, nie będzie zapewniało swoim obywatelom coraz lepszych warunków bytowania.

Trudno też za równoważne uznać postępowanie obu stronnictw. Europejczycy nie ingerują instytucjonalnie w poglądy katolików, nie zabraniają ich wyznawać, nie domagają się od katolików postępowania sprzecznego z ich zasadami (jeśli już, to domagają się, by katolicy respektowali swoje własne przykazania). Katolicy dla odmiany usiłują narzucać Europejczykom swoje normy moralne i wynikające z nich przepisy prawne. I nie jest to bynajmniej kwestia nadgorliwości albo mimowolnego przekroczenia pewnej granicy. Polski fundamentalista zwyczajnie nie przyjmuje do wiadomości, że inni Polacy mają prawo nie podzielać jego wiary. Dla niego jest to równoznaczne z wyrzeczeniem się polskości i zamachem na tę wiarę. Pełna akceptacja, że może sobie wierzyć w co tylko chce, nawet w krasnoludki, nie jest dla niego żadną akceptacją, dopóki niewierzący nie pada przed krasnoludkiem na kolana. Nie wolno śmiać się z krasnoludków, bo to nie jest polemika z przesądami, tylko obrażanie uczuć wierzących. A sprzeciw przeciwko ustawie, że każdy byłby zobowiązany wystawić codziennie krasnoludkom miseczkę mleka, sprzeciw z uzasadnieniem, że jeśli ktoś nie wierzy w krasnoludki, to niespecjalnie ma powód, by je dokarmiał, i trudno go obciążać dodatkowymi wydatkami (zaś brak ustawy bynajmniej nie przeszkadza wierzącym wystawiać tyle miseczek, ile zechcą), fundamentalista odrzuca, tłumacząc, że nie jest istotne, czy ktoś wierzy, czy nie, bo tu chodzi o życie, niedokarmiany krasnoludek padnie z głodu, a to będzie morderstwo, gdyż krasnoludek też człowiek, tyle że miniaturowy.

Katolicy albo nie rozumieją zasady neutralności światopoglądowej państwa (każdy buduje sobie taki kościół, jaki chce, ale prezydent do żadnego nie chodzi), zasady, która w Polsce pozostaje tylko na papierze (bo prezydent ma kaplicę i publicznie uczestniczy w katolickich mszach), albo dostrzegają, że religia w współczesnym świecie przestaje być atrakcyjnym sposobem na życie (wyłączywszy księży) i jeśli się nie będzie do niej przymuszać, szeregi wyznawców będą topnieć. Tak czy tak, szans na to, by tę zasadę zaczęli respektować, nie ma. W związku z tym proponuję: rozejdźmy się. Niech każdy zadeklaruje, która opcja jest mu bliższa, i proporcjonalnie do wyników podzielmy nasze terytorium. Katolicy wezmą tereny północno-wschodnie, by mogli wystąpić z Unii Europejskiej i odseparować się od cywilizacji śmierci, a jednocześnie swobodnie prowadzić wojny z Rosją. Nazwą swój kraj PP – Prawdziwa Polska. Będzie to monarchia, a nie republika, królem zostanie obwołany Jezus Chrystus, regentem zaś Jarosław Kaczyński. Na ministra ds. obowiązującego wyznania powoła się Tadeusza Rydzyka, prokuratorem generalnym będzie Marek Jurek, a Jarosław Gowin zostanie specjalnym pełnomocnikiem rządu odpowiedzialnym za dostosowanie ustawodawstwa PP do zasad Ewangelii. Stanowisko rzecznika rządu przypadnie Tomaszowi Terlikowskiemu, którego powieść Operacja „Chusta” będzie lekturą obowiązkową w szkołach.

W Prawdziwej Polsce za mordowanie ludzi przywróci się karę śmierci, przy czym zgodnie z głoszonym poglądem, że człowiekiem jest również zarodek i płód, karę śmierci będzie orzekało się także za in vitro i aborcję. Eutanazja zostanie zakazana, też pod karą śmierci, i, konsekwentnie, nielegalne będą również inne formy samobójstwa. Samobójcy, powiedzmy: skuteczni, będą za karę chowani pod płotem cmentarza, a nieskuteczni posyłani na stryczek (a potem pod płot).

Zdelegalizuje się homoseksualizm, nie ma żadnego powodu, by pozwalać na zboczenia. Pedałów – nazywajmy rzeczy po imieniu – ześle się na Sybir (w tej kwestii bez problemu uda się z Rosją porozumieć, tam też pedałów nie lubią). Żeby jednak nie trzeba było zsyłać arcybiskupa Paetza, naukowcy z PP dojdą do wniosku, że homoseksualizm i pedofilia z natury wśród księży nie występują, gdyż celibat pochodzi od Boga, a skoro tak, to nie istnieje fizyczna możliwość, by został złamany. Dzieci kłamiące, że jakiś ksiądz się do nich dobierał, będą poddawane próbie gorącej wody: jeśli bez oparzeń wyjdą z wrzątku, znaczy, że nie kłamały. A skoro jesteśmy przy nauce, głoszenie teorii ewolucji, tzw. kłamstwo ewolucyjne, będzie zakazane, człowieka stworzył Bóg w dzisiejszej postaci, jest to jasno napisane w Biblii i nie ma powodu, by ten fakt historyczny podawać w wątpliwość. Bluźniące piosenkarki opowiadające dyrdymały o dinozaurach nie będą mogły liczyć na łagodne traktowanie w postaci pięciotysięcznych grzywien, skoro to dla nich grosze. Worek pokutny i na kolanach do Watykanu błagać o wybaczenie!

À propos piosenkarek, występów Madonny zakaże się przez cały rok. Każdy dzień ma swojego świętego, a występując, Madonna go znieważa. Zresztą co to za pomysł, że piosenkarki muszą przyjeżdżać z Ameryki? W Iranie czy Arabii Saudyjskiej znajdą się z pewnością nie gorsze, za to stosowniej ubrane. A Madonna jest zwyczajnie kiepską artystką, skoro nie potrafi wywrzeć wrażenia na swoich słuchaczach, nie rozebrawszy się niemal do naga. Czy ktoś widział, by w Telewizji Trwam lała się krew, a mózgi rozbryzgiwały na ścianach? Nie. A przecież każdy powie, że horror w czystej postaci. Kwestia umiejętnej ekspresji. Telewizja Trwam w Prawdziwej Polsce nie tylko dostanie koncesję, ale puści się ją na okrągło we wszystkich domach. Skojarzenia z Orwellem proszę sobie od razu podarować, tym, którym Telewizja Trwam nie będzie odpowiadać, zapewni się wolność wyboru: zamiast telewizji będą mogli włączyć sobie Radio Maryja.

A kiedy w Prawdziwej Polsce zapanuje powszechna szczęśliwość, wynikająca ze świadomości, że zbawienie jest gwarantowane, i z dobrobytu, który zapewni geniusz ekonomiczny Jarosława Kaczyńskiego, postawi się mur, by przeszkodzić obywatelom niemoralnej Rzeczypospolitej w dostaniu się do tego raju szczęśliwości. Taki sam, jaki Niemcom z Berlina Zachodniego uniemożliwiał ucieczkę do NRD.

poniedziałek, 3 września 2012

Fuszeriada

Pamiętają państwo jeszcze ekspertów od tłumaczeń? Postanowili dać mi odpór i wysmażyli polemikę, którą zatytułowali Nieukontentowany.

Na początku stwierdzają, że mój tekst jest za długi i że łatwo skróciłby go nawet „średnio uzdolniony redaktor”. Ciekawe, skąd to wiedzą, bo jeśli wnioskować z ich artykułu w „Bluszczu”, żadnego takiego nie znają. To już drugi raz, kiedy dyletant reaguje zarzutem, że moja krytyka jest za długa (oczywiście nawet nie próbując wskazać rzekomo zbędnych fragmentów), więc trochę sobie to poanalizowałem. Motywacja jest jasna: jeśli się nie potrafi odpowiedzieć merytorycznie, trzeba jakoś zdyskredytować sam tekst. Ale – skoro nie jest w sam raz – dlaczego zawsze za długi, a nie za krótki? Czy nie dlatego, że zbytnia krótkość mogłaby sugerować, że autor jakieś błędy pozostawił nieomówione?

Dowiedziałem się również, że ów hipotetyczny redaktor „wyrzuciłby kilka wulgaryzmów”. Przyjrzałem się swojemu tekstowi krytycznie, zmartwiony, że przesadziłem w rzucaniu mięsem, i rzeczywiście jedną „kurwę” znalazłem. Ale drugiej nie, żadnej cholery, gówna czy choćby dupy. Przeczytałem więc jeszcze raz, co napisałem, bo żeby wyrzucić kilka wulgaryzmów, w tekście muszą być przynajmniej dwa. I znalazłem!: delikatne uszka Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka uraziło ohydne słowo „kupa”. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przeprosić, że naraziłem ich na takie bluzgi. Naprawdę nie miałem świadomości, że są absolwentami szkółki niedzielnej. Skąd miałem wiedzieć? Absolwenci szkółki niedzielnej zazwyczaj znają Biblię na wyrywki.

Szumer i Wieczorek informują, że lubię „wziąć na tapetę cudzą pracę, rozłożyć ją na kawałki, by walić w nią młotkiem”. Słowo „pracę” zastąpiłbym słowem „fuszerkę”, ale generalnie się zgadzam. Sformułowanie „walić w nią młotkiem” wskazuje jednak, że wytykanie błędów państwo dziennikarstwo uznają za coś nagannego. Najpierw pomyślałem więc, że zapomnieli, co napisali we własnym artykule. To byłoby jednak dziwne, skoro dobra pamięć jest w dziennikarskim zawodzie niezbędna. Drugie wyjaśnienie, że złożyli w ten sposób głęboką samokrytykę, też odrzuciłem. Z dalszej części wynika jasno, że samokrytyką nigdy by się nie splamili. Było więc oczywiste, że jakieś różnice powodują, że państwo Szumer i Wieczorek do krytykowania innych są uprawnieni, a ja nie. I szybko je znalazłem. Ja jestem niekonsekwentny. Raptem tydzień przed recenzją ich artykułu wychwalałem pod niebiosa za doskonale wykonaną pracę Bartosza Marca, autora biografii Bronisława Zielińskiego. Poszukałem, czy Szumer i Wieczorek napisali choć jeden artykuł chwalący znakomitą robotę, jaką wykonują setki tłumaczy literackich, czy wzięli na warsztat jakiś kongenialny przekład (których przecież nie brakuje) i omówili go punkt po punkcie, by docenić czyjś wysiłek. Nie znalazłem. Nic dziwnego, to byłaby rażąca niekonsekwencja, a jak wiadomo brak konsekwencji jest godzien potępienia. Drugi trop wskazali mi sami Szumer i Wieczorek, pisząc, że jestem zadufany. No tak, w Polsce, jak się na czymś znasz i masz czelność się swoją znajomością tematu wykazywać, bez odpowiednich przeprosin, że się znasz, bez podkreślania, że twoje umiejętności tak właściwie funta kłaków warte, jesteś zadufany. Co innego, kiedy kora mózgowa żadną wiedzą niepofałdowana, wtedy masz kwalifikacje na krytyka.

Najcięższe armaty czekały mnie jednak w środku tekstu, otóż Szumer i Wieczorek postanowili zdyskredytować mnie jako pisarza. Moje pisarstwo niespecjalnie ma tu coś do rzeczy, wystąpiłem z krytyką jako tłumacz, ale najwyraźniej nie znaleźli dostatecznie negatywnej opinii o moich tłumaczeniach, by mogli ją do swojego ataku wykorzystać. Znaleźli taką o mojej powieści. Opinię napisał z zemsty inny fuszer, po którym się przejechałem, co Szumer i Wieczorek bez trudu by ustalili, gdyby posiedli umiejętność ustalania faktów. No ale dziennikarze Szumer i Wieczorek tej umiejętności nie posiedli, więc opinię wzięli i krzyknęli światu: patrzcie, czepia się nas grafoman i gryzipiórek, pismak, co sam nie potrafi dobrze zrobić tego, za co się bierze, ale nam wytyka, pisarczyk z Bożej łaski.

Dowiadując się, jaka to ze mnie pisarska miernota, byłem jednak pełen podziwu dla ich kunsztu dyskredytowania ludzi, wręcz talentu, bo tego nie można się nauczyć, to trzeba mieć we krwi. Aż przykro, że kariera zawodowa Szumer i Wieczorka przypadła na niewłaściwe czasy i muszą zajmować się tym, czego nie potrafią. W dziale propagandy KC PZPR zrobiliby błyskotliwą karierę, umiejętnie zohydzając dysydentów i opozycjonistów. Bo formalnie jest wszystko pico bello, mucha nie siada, Szumer i Wieczorek jedynie pokazali metodę, jaką rzekomo zastosowałem wobec ich tekstu, metodę wybiórczego cytowania. No to zobaczmy.

Szumer i Wieczorek twierdzą, że jeśli chodzi o tłumaczenia Szekspira, oni przytoczyli tylko opinie Stanisława Barańczaka i wskazane przez niego cytaty, a ja, nie mając odwagi polemizować z Barańczakiem, napadłem na nich. Jedno z dwojga: Szumer i Wieczorek albo nie wiedzą, co piszą, albo nie rozumieją, co czytają. Bo „złotą myśl”, że jedynym, co łączy przekłady „Hamleta”, jest imię bohatera, sformułowali sami. Frazę na poparcie tej tezy wybrali rzeczywiście z cytatów podanych przez Barańczaka. Tyle że Barańczak cytuje cały szesnastowersowy fragment i przeprowadza skomplikowaną analizę, na ile każdy z tłumaczy spełnił wymóg wierności, zrozumiałości, poetyckości i sceniczności tekstu. Z tego fragmentu Szumer i Wieczorek wyciągnęli pół linijki, do której Barańczak zresztą akurat wcale się nie odnosi, i nią uzasadniają wygłoszony przez siebie nonsens.

To, w jaki dyletancki sposób Szumer i Wieczorek referują książkę Barańczaka „Ocalone w tłumaczeniu”, jest tematem na osobny artykuł i w ogóle się tym nie zajmowałem. Ale proszę. „Tłumacz (…) liryków George’a Herberta nie sprawdził – piszą Szumer i Wieczorek (przypomnę, że chodzi o artykuł „Tłumaczenie tłumaczy” z „Bluszczu” z kwietnia 2012 – może nie każdemu chciało się spojrzeć na mój poprzedni wpis) – że w dawnej angielszczyźnie słowo ‘sweets’ znaczyło ‘perfumy’ i popełnił wiersz o… cukierkach”. Barańczak rzeczywiście zarzuca Jerzemu S. Sicie złe przetłumaczenie słowa, ale konkluzja, że Sito w miejsce wiersza o perfumach napisał wiersz o cukierkach, jest wyłącznie autorstwa naszych dyletantów. Rzeczona strofa liryku „Cnota” (Vertue) brzmi (podkreślenia moje): „Wiosno dni słodkich, pełna róż płonących, / W szkatule twojej słodycz ułożona; / Muzyka moja dla ginących / Jest przeznaczona”. W przekładzie Barańczaka: „Wiosno, pogody i róż poro słodka, / Jak puzdro perfum twój czas się otwiera, / Lecz ma kadencję swą, jak pieśni zwrotka; / Bo cały świat umiera”. Głównym punktem krytyki Barańczaka nie jest jednak pomylenie tego słowa (które dla wiersza jako całości nie ma większego znaczenia), tylko niezachowanie przez Sitę pointy wiersza, opozycji, że wszystko umiera, a cnotliwa dusza jest nieśmiertelna, opozycji dobitnie wyrażonej końcowymi wersami strof, brzmiącymi po angielsku następująco: „For thou must die”, „And thou must die”, „And all must die”, „Then chiefly lives”. Barańczak zwraca uwagę na jednolitą treść i rym w trzech pierwszych strofach i na przeciwstawienie im czwartej, co w swoim przekładzie oddaje tak: „Bo każdy dzień umiera”, „Kwiat każdy też umiera”, „Bo cały świat umiera”, „Ona żyje na pewno”. W wersji Sity zakończenia te brzmią następująco: „Bo musisz zgasnąć”, „Przyjmij śmierć oną”, „Jest przeznaczona”, „Ma w nim osłonę”. Nie wiadomo, czy Szumer i Wieczorek nie potrafią wyłapać istoty czyjegoś wywodu, czy nie potrafią tego streszczać.

Barańczak krytykuje użycie przez Sitę zwrotu „za jaje” (na nic, mieć coś za nic), kiedy mowa o śmierci. Krytykuje ze względów stylistycznych i wskazuje, że Kochanowski użył go w pogodnej fraszce, a nie w „Trenach”. W kolejnym wydaniu częściowo się z tej krytyki wycofał, zamieszczając stosowny przypis, gdyż zorientował się, że jednak również w „Trenach”: „A póki wełny skąpej prządce staje, / Śmierć nam za jaje”. Szumer i Wieczorek korzystają z tego nowego wydania (cytują teksty, których w pierwszej edycji nie było), ale z wywodu Barańczaka dotarło do nich tyle: „Gdyby w jajach chodziło o śniadanie, można by się domyślać kontekstu, jednak w zwrocie ‘śmierć za jaje’ nawet Kochanowski, który sam użył kiedyś tego sformułowania we fraszce erotycznej, nie wiedziałby, o co chodzi”.

Albo taki cytat z artykułu Szumer i Wieczorka: „Tylko patrzeć – ironizuje Barańczak – jak zwykłe jajko sadzone tłumacz uczyni ‘białkiem podejrzanej białości’, a pierwszeństwo przejazdu ‘prawicą drogi’”. Podane przykłady pochodzą z rozdziału „’Wiatr porywisty na wysokości pupy’, albo: Jak zarżnąć tępym nożem poezję amerykańską (Poradnik praktyczny w sześciu punktach)”. Szumer i Wieczorek potraktowali ten tytuł serio, samego rozdziału już nie czytali, przerzuciwszy strony, wybrali jedynie na chybił trafił dwa przykłady do swojego artykułu i nie zorientowali się, że Barańczak nie pisze o możliwych, hipotetycznych błędach, tylko krytykuje opublikowaną z tymi właśnie błędami antologię poezji amerykańskiej w tłumaczeniu Grzegorza Musiała.

„[Barańczak] prosi, by tłumacze darowali sobie przekład, jeśli chcą skrócić lub wydłużyć sonet (14 wersów: dwa czterowiersze i dwa dwuwiersze, rymy: abba, abba)”. Już na pierwszy rzut oka widać, że uwaga w nawiasie nie pochodzi od Barańczaka. „Antoni Słonimski opowiada gdzieś, jak to po wydaniu jego debiutanckich Sonetów pewien recenzent napisał: ‘Sonet na stronie 18 jest szczególnie ładny, szkoda tylko, że taki krótki!’ Sonet w wykonaniu [tłumaczeniu] Mierzejewskiego jest również całkiem ładny, szkoda tylko, że taki długi". Przytaczając anegdotkę i formułując krytykę, Barańczak nie widzi potrzeby objaśniania, dlaczego sonet nie może być za krótki albo za długi, pewnie w ogóle nie przyszło mu do głowy, że będą czytać go ignoranci, którzy tego nie wiedzą. Szumer i Wieczorek są takimi ignorantami, przy czym najwyraźniej uważają, że ich ignorancja jest reprezentatywna, zaglądają więc do Wikipedii i wyjaśniają swoim czytelnikom rzeczy oczywiste. A skąd wiem, że do Wikipedii? Bo tam w pierwszym akapicie nie jest podany układ rymów w tercynach, więc Szumer i Wieczorek, którzy „przygotowują kontent od ręki” i nie mają czasu na czytanie całych artykułów, nie wiedzą, że tercyny również są rymowane. Barańczak, chociaż humanista, potrafi też dodawać i mnożyć w przedziale do dwudziestu. Szumer i Wieczorek nie zdołali tej trudnej sztuki opanować, więc według nich dwa razy cztery plus dwa razy dwa jest czternaście.

Szumer i Wieczorek nie przyznają się również, że postulat, by tłumaczony tekst biblijny miał dokładnie taką samą długość jak oryginał, jest ich, i twierdzą, że wyczytali to u Barańczaka. Jeśli tak, to stanowią ciężki przypadek wtórnego analfabetyzmu. Barańczak nie stawia nigdzie takiego warunku („fragment monologu Klaudiusza, mający w oryginale 16 linijek, u niemal każdego tłumacza polskiego (…) wydłuża się co najmniej o 2 wersy. Jest to skądinąd zjawiskiem dość normalnym”, podkreślenie moje), nie mówiąc już o tym, by uzasadniał go w tak głupawy sposób jak Szumer i Wieczorek. Barańczak pisze o ekwiwalentności formy, owszem są takie, które muszą być identyczne (sonet w tłumaczeniu też musi mieć czternaście wersów), ale jest to wyjątek i dotyczy poezji. Biblia, szanowni państwo erudyci, nie została napisana wierszem. Ta, którą znacie, to jest wersja dla dzieci.

À propos Biblii, państwo dziennikarstwo twierdzą, że zgadzają się ze mną, że „jest to święta księga dwóch narodów”. Stanowisko, że Biblia tak naprawdę jest świętą księgą tylko Polaków i Żydów, bo to narody wybrane, a reszta podczepiła się psim swędem, mogłoby zostać poddane krytyce. Szumer i Wieczorek krytykę pewnie by odrzucili, pisząc, że pretensje nie do nich, bo oni tylko cytują pana Pollaka. Pan Pollak pisał akurat o świętej księdze dwóch religii, ale tego, że wszystko mylą i przekręcają, nasi mistrzowie pióra najwyraźniej nie są świadomi.

Pozostańmy jeszcze na chwilę przy biblijnej tematyce. Cudowny jest sposób, w jaki Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek tłumaczą się z nieznajomości elementarnych kodów kulturowych. Po prostu stwierdzają fakt, że jest inaczej, niż napisali: „przytoczone zdanie z Biblii nie jest jej zdaniem pierwszym. Jest trzecim wersem pierwszego rozdziału”. Aha. Słoń nie fruwa, jak twierdziliśmy. Jest ssakiem. Nawet ciężkim. Napoleon nie był Chińczykiem. To Francuz. Adam Mickiewicz nie napisał „Kordiana”. Okazuje się, że był taki gość jak Słowacki i on to machnął. Ale poza tym uważamy, że ten nasz artykuł o „Kordianie” był świetny.

Wróćmy jednak do moich „przemilczeń”: otóż dopuściłem się niemal zbrodni, nie informując, że w przypadku wierszy Zellera „co poeta miał na myśli”, Szumer i Wieczorek wiedzą od Autorytetu Najwyższego, czyli od samego Poety. Szumer i Wieczorek nie zrozumieli (generalnie mało rozumieją z tego, co czytają), że ani przez moment nie kwestionowałem, że ich diagnoza, co poeta miał na myśli, może być trafna, tylko że to nie ma znaczenia, gdyż istotne jest, co poeta napisał. I polski czytelnik musi wywieść taką interpretację z tego samego tekstu, co oryginalny, a nie dostać ją zreferowaną. Skoro nie kwestionowałem interpretacji, nie było istotne, kto ją sformułował.

A opisywanie spotkania z Zellerem wymagałoby dodatkowego akapitu, gdyż jest to niezły cyrk. No ale skoro Szumer i Wieczorek się domagają… „Właśnie skończyłam mu czytać przekłady wierszy (…). Przekłady na polski, dlatego tłumaczenia musiałam objaśniać poecie po angielsku. (…) Niestety, nie było wśród nich [tłumaczy] znawcy poezji, o czym świadczyła mina Michaela. / – Łaaaadne – powiedział bez przekonania. / – Ładne, ale nie to poeta miał na myśli. / Odpowiedział mi uśmiechem pomieszanym z ulgą”. Jak widzimy, Szumer tłumaczy wiersze ad hoc na język obcy, czego nie potrafiłby nawet Stanisław Barańczak, a Marcelina Szumer jako żywo Barańczakiem nie jest. Potem, nie wiadomo dlaczego przekonana, że ta zabawa w głuchy telefon dała Zellerowi pojęcie, jak brzmią polskie przekłady jego wierszy, interpretuje sobie miny autora tak, jak jej pasuje. Ja bym tam utrzymywał, że autor odczuł ulgę, że nie musi dalej wysłuchiwać translatorskich popisów Szumer i udawać, że rozpoznaje w nich swoją poezję. A zanim szanowni państwo znowu podniesiecie wrzask, że coś pominąłem: widzę i informuję czytelników, że przestudiowaliście te wiersze z Zellerem ze słownikami w ręku. I dokładnie nic to nie zmienia: „Blick” nie można tłumaczyć jako „świat”.

„Nadal uważamy – piszą Szumer i Wieczorek – że oryginał [„Kubusia Puchatka”] jest znacznie bardziej dowcipny niż tłumaczenie Adamczyk”. Ponieważ w swoim artykule uważali, że od tłumaczenia Adamczyk znacznie bardziej dowcipne jest tłumaczenie Tuwim, trzeba przyjąć, że nie wiedzą, iż przysłówek „nadal” oznacza kontynuację. „Czytaliśmy bowiem i tłumaczenie, i oryginał – o czym również napisaliśmy w tekście, co autor (…) przemilczał”. No cóż, z faktu, że państwo piszecie o jakiejś książce, naprawdę trudno wyciągać wniosek, że ją przeczytaliście.

Skoro jesteśmy przy tłumaczeniu Ireny Tuwim: Szumer i Wieczorek stosowaną przez siebie odmianę (tłumaczenie Tuwima) wyjaśniają literówką. Takoż nazwisko Chwalewnik (zamiast Chwalewik). Potwornie złośliwy ten chochlik drukarski, który uwziął się na Szumer i Wieczorka, bo nie dość, że dodał albo pogubił im literki tylko tam, gdzie powodowało to błąd rzeczowy czy gramatyczny, to jeszcze te „literówki” z niesłychaną konsekwencją powtarzał.

Nie tłumaczą za to literówką tytułu „Po Wieży Babel”, w ogóle go nie tłumaczą, tylko wypominają mi, że to zauważyłem, bo „niewiele osób dostrzegłoby przecież różnicę” między błędną a poprawną wersją. Nie wiem, skąd u Szumer i Wieczorka przekonanie, że ludziom wykształconym nie rzucają się w oczy błędy ortograficzne, ale pretensje są zaiste znamienne: Szumer i Wieczorek nie chcą, żeby uważnie czytać ich teksty. Nie należy wnikać w to, co napisali, bo oni tworzą sieczkę, sorry, kontent, żeby zapełnić miejsce przy reklamach, a nie, żeby ją omawiano. I są bardzo zniesmaczeni faktem, że ktoś tego nie rozumie. Skrobnęli parę bzdetów, wzięli kasę i miało być git, a tu jakiś dziwny facet się czepia.

A na koniec coś pozornie z zupełnie innej beczki. Czytam sobie artykuł w „Tygodniku Powszechnym” (nr 34 z 19 sierpnia) pt. „Igrzyska na huśtawce”: „To kosztuje –mówi Henryk Szynal, prezes i trener Tarpana Mrocza – macierzystego klubu Sebastiana Zielińskiego, złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów”; „– Kto jedzie, ma walczyć o medal – mówi twardo trener Adriana Zielińskiego”; „gdy szkoły fundują stypendia uzdolnionym sportowo dzieciakom, to potem są efekty w postaci medali – potwierdza trener Adama Zielińskiego”. Trochę się zdziwiłem, że posłaliśmy na igrzyska taką silną ekipę braci Zielińskich, którzy zdobyli trzy złote medale w sztandze, bo do mnie dotarła informacja że Polacy wrócili tylko z dwoma, z czego jeden miał zdobyć kulomiot Tomasz Majewski. Za dokładnie jednak igrzysk nie śledziłem, więc już chciałem sprawdzać, kiedy mój wzrok padł na nazwiska autorów artykułu. Myślę, że z odgadnięciem, jak brzmiały, nikt nie będzie miał problemu.