poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Stachanowcom do sztambucha

Swoim zeszłotygodniowym wpisem wywołałem kontrowersję, uznając tempo czterech arkuszy miesięcznie za bardzo napięte i twierdząc, że zadowalająca jest stawka 800-1000 zł za arkusz. Padły kąśliwe komentarze, że skoro tak wolno pracuję, nic dziwnego, że tak dużo się domagam. Komentarze pokazujące, jak tłumacze literatury sami się ograniczają, jak nie cenią swojej pracy, jak dali sobie wmówić, że ich praca jest g… warta. Przyjmijmy, że ktoś pracuje dużo szybciej, sześć, osiem arkuszy miesięcznie. Czy wynagrodzenie sześć, osiem tysięcy miesięcznie za wykonanie przekładu, który stoi najwyżej w translatorskiej hierarchii, to jakieś przesadzone pieniądze? Gołe sześć, osiem tysięcy, czyli bez zapłaconej składki zdrowotnej, emerytalnej, bez prawa do urlopu. Poza tym tę górną stawkę, a nawet wyższą, wydawnictwa płacą: kiedy im na tłumaczu zależy i książka jest z tych schodzących w nakładzie przynajmniej kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Do tej dolnej granicy też da się zbliżyć: propozycja, którą dostałem przed tą opisaną, opiewała na 670 złotych, bez problemu wynegocjowałem 750, a to nawet nie był kryminał.

Jeśli chodzi o wskazane tempo, to nie opierałem się tylko na własnym doświadczeniu, które zresztą jest niemiarodajne, bo nigdy nie miałem możliwości skupienia się wyłącznie na tłumaczeniu książki: jestem przysięgłym i zawsze jakąś część czasu muszę poświęcić na tłumaczenie dokumentów, a oczywiście nie prowadzę buchalterii, jaki procent czasu zajęła mi literatura, a jaki tłumaczenia uwierzytelnione. Nie mając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć”, sięgnąłem po doświadczenia innych tłumaczy, a te brzmiały, że arkusz tygodniowo to jest sporo i właściwie maks. Miesiąc to wprawdzie trochę więcej niż cztery tygodnie, ale czy rzeczywiście, o tym poniżej. Jest jeszcze inny dowód, że cztery arkusze stanowią maksimum: tyle wołają wydawnictwa. Wydawnictwa, którym zawsze się śpieszy, w których tłumaczenia muszą być zawsze na wczoraj, bo praktycznie tylko tłumacz jest przeszkodą uniemożliwiającą im szybkie wydanie książki. Gdyby powszechną normą było sześć czy osiem arkuszy w miesiącu, wydawnictwa domagałyby się takich terminów. Wierzę oczywiście, że są stachanowcy, którzy tyle robią. Przeczytałem nawet, że jeden pan bez problemu tłumaczy dwanaście arkuszy, bynajmniej nie zarywając nocy. I od dzisiaj zamierzam tłumaczenia tego pana omijać szerokim łukiem, bo jestem święcie przekonany, że wśród jego przekładów dobrych nie ma, są tylko nieskrytykowane.

Tłumaczenie literatury to nie układanie cegieł na akord, jak wydaje się komentującemu, który napisał, że wolne tempo nie najlepiej o mnie świadczy. Jeśli sam się tym para, powinien czym prędzej przekwalifikować się na kierowcę karetki. Tam rzeczywiście pośpiech jest wskazany. Nie ma zbyt wolnego tempa w tłumaczeniu literatury. Może być za szybkie, ale nigdy za wolne. Zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy.

Domyślam się, że ci tłumaczący sześć czy osiem arkuszy (na te dwanaście spuśćmy litościwie zasłonę milczenia) pracują nad tekstem literackim jak nad instrukcją obsługi magnetowidu. Jest odpowiednik danego słowa (broń Boże z papierowego słownika, co nie przybrało formy elektronicznej, nie istnieje), czytelnik rozumie, jedziemy dalej z koksem. Szukanie lepszych synonimów to strata czasu, termin wisi, honorarium nędzne, nie wyjdzie się na swoje. A ja szukam. Nie dużo lepszych. Odrobinę lepszych, ciut lepiej oddających sens, intencję, melodię oryginału. Nie w jednym słowniku, nie w dwóch, jeśli trzeba w dziesięciu, jeśli tych dziesięć zawiedzie, na przykład w literaturze danego okresu. O efektach można sobie przeczytać choćby w tej recenzji „Zabłąkań” Hjalmara Söderberga.

A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne. Nieraz trzeba się nagimnastykować, żeby tekst idealnie oddawał oryginał, a jednocześnie brzmiał tak, jakby od początku został napisany po polsku. Gimnastyka zabiera czas. Ale teraz rozumiem, dlaczego czytując przekłady, widzę w tle angielski. Albo dlaczego odkrywam, że książka, którą czytam w oryginale, nie jest tą, którą czytałem w przekładzie.

Tłumacząc „Młodość Martina Bircka” Söderberga, niektórym stronom ostatni szlif nadawałem przez parę godzin, o żadnych czterech arkuszach w miesiącu nie było mowy, a nie mam bynajmniej poczucia, że poświęciłem tej powieści choćby pół minuty za dużo. Przeciwnie, za mało. Bo wyłożyłem się na opisie mostu. Przekopałem się przez źródła, poprosiłem o konsultację Andersa Bodegårda, a mimo to opisałem most, którego Söderberg nie opisał. Ja zwykły, Söderberg pontonowy. Rozwiązanie było w zasięgu ręku, bo w „Zabłąkaniach” jest to niemal wprost powiedziane, ale akurat po „Zabłąkania” w trakcie tłumaczenia „Młodości” nie sięgnąłem. Moja wina. Bo tłumacząc, trzeba czytać. Powieść to pułapka. Tekst fachowy skupia się na jednej dziedzinie, tłumacz wie na jakiej, wystarczy przestudiować specjalistyczną terminologię. W powieści autor sobie hula: a to przypomni mu się coś z jego wyjazdu na Islandię, zrobi aluzję do średniowiecznych filozofów, nawiąże do innej swojej powieści, skomentuje jakieś przelotne polityczne wydarzenie i tak dalej. Owszem, można tego nie odczytywać, bo wnikliwe studiowanie utworu jest czasochłonne, a przecież cztery arkusze w miesiącu nie najlepiej świadczą o tłumaczu. Można gnać, wyrabiając stachanowską normę, i pozostawać w błogiej nieświadomości, że weszło się na parę min. Które zresztą niekoniecznie wybuchną, w wielu przypadkach się trafi, tłumacząc gołą słowną warstwę, a jeśli nawet się nie trafi, to przecież czytelnik niekoniecznie się zorientuje, nie przyplącze się żaden krytyk erudyta (duża szansa: rzadkość w przyrodzie), i tłumacz stachanowiec utrzyma swoje dobre mniemanie o sobie. „Młodość Martina Bircka” można spokojnie przetłumaczyć, w ogóle nie zauważając, że tam jest jakiś problem z mostem. Mojej wpadki też nikt nie spostrzegł.

Ale ja tu o Söderbergu, najtrudniejszym pisarzu szwedzkojęzycznym do przekładania na polski, a przecież miałem jedynie – cytuję za jednym z komentarzy – machnąć kryminalik. No więc ja nie macham kryminalików. Tłumaczę powieści kryminalne. Machającym polecam ustawienie się na skrzyżowaniu i kierowanie ruchem, tam będą na właściwym miejscu. To, że tłumaczenie kryminału jest zazwyczaj prostsze niż tzw. ambitnej literatury, nie oznacza, że jest łatwe. Nie ma łatwych tekstów literackich do przełożenia. Jeśli jakiś tłumacz uważa, że miał do czynienia z łatwym tekstem, to znaczy, że nawet nie zorientował się, na czym polegała trudność. Też tak można. A nie widzę żadnego powodu, bym do tłumaczenia kryminału mniej się przykładał – jeśli się podejmuję, to elementarny szacunek dla autora i czytelnika nakazuje mi dążyć do tego, by wykonać je perfekcyjnie.

Krytykom umknęło, że zestawiam zarobki redaktora i tłumacza. Dwóch osób, którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma. Przyjrzyjmy się więc temu dokładniej. Redaktor ma etat. Etat oznacza osiem godzin pracy dziennie, bez sobót, niedziel i dni świątecznych, do tego urlop. Policzmy: dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu razy osiem godzin daje ich 176. Średnio w miesiącu jest jeden dzień świąteczny, odejmijmy więc osiem godzin, zostaje 168. Urlop to dwadzieścia sześć dni, przyjmijmy dla równego rachunku dwadzieścia cztery i odejmijmy kolejne szesnaście godzin. Wychodzi 152 i tyle tłumacz powinien brać pod uwagę, jeśli chce obliczać tempo swojej pracy i swoje zarobki. Jeśli ktoś chce pracować więcej, jego broszka, jeśli zamierza pracować trzy miesiące bez dnia przerwy, jego wybór, ale wydawnictwo nie może tego od niego oczekiwać, a jeśli oczekuje to za ekstra stawkę, a nie w ramach normalnego honorarium. Pan redaktor nie wyłącza się z życia na trzy miesiące, dlatego że wydawnictwu śpieszy się z książką. Pan redaktor wychodzi o szesnastej z wydawnictwa i uważa (słusznie), że do ósmej rano następnego dnia to nie jego biznes. Nie wiadomo natomiast, dlaczego (niesłusznie) uważa, że tłumacz ma tej książce poświęcić cały swój czas, wyłączywszy sen. Pokazałem to w tekście „W roli angielskiej królowej”, który zamieściłem w swoim poradniku. Wydawnictwu super się śpieszy, daje tłumaczowi 50 dni na tłumaczenie (nie roboczych, zakłada, że w weekendy też będzie pracował), ale negocjacje (w ramach tego czasu) ciągle są przerywane, bo albo święto, albo pan redaktor wziął sobie dzień czy dwa urlopu. Pytanie teraz, dlaczego wydawnictwo na niegłodową pensję pana redaktora pieniądze bez większego trudu potrafi wygospodarować i jednocześnie szanuje, że redaktor ma na przykład życie rodzinne, a równoważnych dla tłumacza nie, przy czym uważa, że tłumacz to jest jakiś cyborg, który ma zapierniczać piątek i świątek. A przecież to tłumacz tworzy produkt, z którego wydawnictwo żyje, on nie powinien się prosić, że chciałby zarabiać tyle co redaktor, on bez łaski winien zarabiać więcej! Rzekomo książki są mało dochodowe i wydawnictw nie stać, żeby tłumaczom płacić więcej. Ciekawe więc, że z tych niedochodowych książek jakoś sporo firm całkiem nieźle się utrzymuje.

Jeśli podzielić sto pięćdziesiąt dwie godziny na cztery arkusze wychodzi, że na jedną stronę tłumacz ma godzinę i czterdzieści pięć minut. Właściwie mniej, bo nie ma w tym korekty autorskiej, a my już tak się daliśmy zwariować, że sporej części pracy wykonanej dla wydawnictwa w ogóle nie postrzegamy jako pracy. Jeśli zmniejszymy ten czas o połowę wedle twierdzeń niektórych, że osiem arkuszy to pestka, wychodzi pięćdziesiąt minut na stronę. Na jej „przepisanie”, na research, na sczytanie. Da się wykonać? Pewnie, że się da. Wszystko się da. W parafii mojej babci był ksiądz, który mszę odprawiał w pół godziny. Wpadał wiernym w słowo, śpiewał szybciej niż organista grał, ale w pół godziny się mieścił, nie gubiąc ani jednej formułki. Ci, dla których msza była przykrym obowiązkiem, walili do niego tłumnie, inni, jak moja babcia, dla której udział w mszy był autentycznym duchowym przeżyciem, uznawali go za pseudoksiędza. Bo ze spotkania z Bogiem zrobił ceremonię do odbębnienia. A my z tłumaczenia literatury, z artystycznego zajęcia, zrobiliśmy przeklepywanie tekstów. Zagubiliśmy świadomość, że artysta w ogóle nie patrzy na zegarek, pracuje nad swoim dziełem tak długo, aż uzna je za doskonałe. Z artystycznej duszy pozostała mentalność przodownika pracy.

Jesteśmy elitą tego zawodu. Wielu marzyło o tłumaczeniu literatury, ale przekonało się, że nie ma talentu, ci, którzy przełożyli jedną czy dwie powieści i zrezygnowali ze względów finansowych, z dumą je demonstrują jako swoje największe osiągnięcie, niejeden, przetłumaczywszy ledwie poradnik czy książkę popularnonaukową, już się nazywa tłumaczem literackim, choć na to miano jeszcze nie zasłużył, ale przecież tłumacz literacki to brzmi dumnie. Ciesząc się największym prestiżem, finansowo jesteśmy na samym dnie. W dużej mierze na własne życzenie, bo się nie szanujemy, nie negocjujemy. Daliśmy sobie wmówić, że wydawnictw nie stać, by nam dobrze płacić. Lekarze, którzy byli w podobnej do nas sytuacji (na tę zbieżność wskazałem w artykule „Tłumacz literatury” zamieszczonym na tej stronie) – też mało zarabiali, też było ich stosunkowo dużo, też nie mieli gdzie pójść, bo jak tłumacz jest uzależniony od wydawnictwa, tak lekarz od szpitala – upomnieli się o swoje, uznając, że za szanowane umiejętności należą się duże pieniądze, i dziś jest to jeden z najbardziej dochodowych zawodów. A tłumacze godzą się na ochłapy, bo jak dużo zrobią, to nominalnie uzbiera się przyzwoita sumka. No to wszystko przed wami, drodzy (czy raczej należałoby napisać: tani) państwo tłumacze. Aleksiej Stachanow wyrobił prawie tysiąc pięćset procent normy, bierzcie więc z niego przykład. Co to jest dwanaście arkuszy w miesiącu, zróbcie trzydzieści. Potem policzcie sobie, że trzydzieści po pięćset za arkusz daje piętnaście tysięcy, a to jest wręcz nieprzyzwoite, by tłumacz tyle zarabiał, wystąpcie więc do wydawnictwa, by wam obniżyło stawkę. Myślę, że z uzyskaniem zgody nie będziecie mieli problemu.

19 komentarzy:

  1. Cóż, każdy ma swój styl pracy. Nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że im więcej czasu poświęcę na stronę, tym będzie ona lepsza. Może w wypadku niektórych tłumaczy to się sprawdza, u mnie nie. Jest pewien docelowy poziom jakości tekstu, do którego dążę, i czasem jego osiągnięcie wymaga godziny pracy nad stroną, czasem wystarczy 30 minut. Dłuższe ślęczenie nad gotowym tekstem nic tu nie da. Powiem brutalnie - albo się to potrafi robić, albo trzeba orać na ugorze. Oczywiście nie sugeruję, że Pana przekładom czegokolwiek brakuje, podejrzewam, że są bardzo wysokiej jakości, jednak nie ukrywam lekkiego rozdrażnienia z powodu Pańskiego lekceważącego stosunku do tłumaczy, którzy mają duże tempo pracy.

    Sam od pięciu lat przekładam literaturę - głównie sensacyjną i fantastykę - z języka angielskiego i normalnym (naturalnym) tempem jest dla mnie ok. 10 arkuszy miesięcznie. Nie uważam, żeby wpływało to negatywnie na jakość moich przekładów, które spotykały się raczej z przychylnymi opiniami recenzentów. Nie widzę także w sobie stachanowca, poświęcam na pracę ok. 6 godzin dziennie.

    Myślę, że najlepiej będzie, jeśli uznamy prostą prawdę, że warsztat każdego z nas ma swoją specyfikę i generalizacje niczemu wartościowemu nie służą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ta plaga dotyka nie tylko tłumaczy literatury. Również tak zwani specjalistyczni słyszą, że co to za robota, zastąpić każde kolejne słowo w tekście odpowiednikiem w innym języku, a jak się odpowiednika nie zna, to przeca są słowniki. Co ciekawe, takie poglądy głoszą również osobnicy uważający się za tłumaczy. Co jeszcze ciekawsze, moje prośby o przetłumaczenie na polski prostych pojęć w rodzaju "filter rod", "topping", "casing", "tircel", "papier vergé" czy "papier strié" jakoś nigdy nie przyniosły efektu innego niż wystękane: "yyy, filter to filtr, rod to chyba... yyy... pręt, to będzie chyba filtrowy pręt". Jeden inteligent błyskotliwie przetłumaczył "casing" jako "pakowanie w skrzynie". No bo przecież "case" to skrzynia, a końcówka "-ing" oznacza czynność, co nie? Żeby nie było - oferowałam chłopskim filozofom dostęp do mojej bogatej w słowniki biblioteki. Przy okazji nie zgodzę się z poglądem, jakoby "wystarczyło przestudiować specjalistyczną terminologię". Nie wystarczy, trzeba jeszcze znać wzajemne powiązania między obiektami kryjącymi się pod "specjalistyczną terminologią". W przeciwnym wypadku będziemy produkować teksty, w których kapitał zapasowy i kapitał rezerwowy, dzierżawa i najem oraz mózg z móżdżkiem są pozamieniane miejscami albo wręcz używane wymiennie (a konsekwencje - zwłaszcza w ostatnim przypadku - mogą być tragiczne). Co do kwestii: dlaczego wydawnictwo uważa, że tłumacz powinien pracować dzień i noc, to chyba znam odpowiedź. Mianowicie dlatego, że tłumacz pracuje w domu, a w domu to - zdaniem tych samych chłopskich filozofów - nie praca. Bo co to za praca, skoro nie trzeba podpisywać listy obecności, nie odbiera się pensji i szef człowiekiem nie pomiata? Pogląd ten wynika z tych samych prymitywnych wyobrażeń o świecie co przytoczone wyżej pojęcie o procesie tłumaczenia. Wyznawcy jednego i drugiego uważają, że jedyne trudne i wymagające wysiłku zajęcie to to, które oni uprawiają (o ile jakieś uprawiają). A lekarzom udało się wymusić wyższe płace dlatego, że a) jest to zawód zamknięty, a przynależność do rządzącej tym środowiskiem organizacji jest obowiązkowa, b) lekarze nie pracują w rozproszeniu, dzięki czemu łatwiej im się porozumieć i wzajemnie kontrolować. Pracujących we własnej alkowie tłumaczy nikt nie jest w stanie zmusić do środowiskowej solidarności i mówienia jednym głosem. A szkoda.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Przy okazji nie zgodzę się z poglądem, jakoby 'wystarczyło przestudiować specjalistyczną terminologię'. Nie wystarczy, trzeba jeszcze znać wzajemne powiązania między obiektami"

      Jasne, to był skrót myślowy. Chodzi o to, że tłumacz specjalistyczny porusza się w ramach jednej dziedziny i wie jakiej. W tekście medycznym nie znajdzie się nagle na przykład niewyodrębniony cytat z Woltera.

      Usuń
    2. Owszem, ale w tekście prawniczym może nagle wyskoczyć zza krzaka termin techniczny lub medyczny. Pół biedy, kiedy należy do dziedziny naszej specjalizacji.

      Usuń
    3. Może, ale się nie kamufluje jako termin prawniczy

      Usuń
  3. Święte słowa... i dlatego nie wykonuję zawodu marzeń niestety:(
    A dobór słownictwa w "Zabłąkaniach" mnie zauroczył:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja już od dawna myślę o założeniu Stowarzyszenia Odrzucających Propozycje Tłumaczeń Literatury. Gdyż tym, na skutek warunków oferowanych przez wydawnictwa (BTW: dla Górnosaksońskiego;) wykonałam pięć pozycji) się ostatnio głównie zajmuję i również chciałabym szerzyć tę szlachetną antydziałalność. Tak że podpisuję się pod Pańskim zdaniem wszystkimi rękami itd.
    Entert i Ament

    OdpowiedzUsuń
  5. "Niemając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć” (...)". "Gimnastyka zabiera czasu". Czyżby jeszcze powakacyjne rozleniwienie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, normalne błędy językowe, które robię, kiedy nie mam odpowiednio dużo czasu na napisanie tekstu. A nawet kiedy mam dużo. Zwyczajnie mało zdolny jestem. Zaczynam naprawdę zazdrościć tym, którzy robią trzy razy tyle co ja i oddają tak dopracowane tłumaczenia, że redaktor nie ma nic do roboty.

      Usuń
  6. Cztery arkusze miesięcznie? Szanowny Autor raczy żartować. Ja robię maksymalnie dwa, a i to tylko wtedy, kiedy się bardzo śpieszę. Kto tłumaczy miesięcznie więcej niż trzy, ten równie dobrze mógłby wrzucać wszystko do Google Translate. No, ale jak się człowiek godzi na żałosne stawki rzędu 800-1000 zł, to sam jest sobie winien.

    OdpowiedzUsuń
  7. Czytelnik słabo zorientowany w temacie uwierzy bez mrugnięcia okiem, że przekład literacki rzeczywiście systemowo (a nie incydentalnie) polega na szukaniu słów w dziesięciu słownikach oraz literaturze epoki, ale praktyk wie, że to jednak naciąganie rzeczywistości. Nie znam Söderberga, wierzę (bez mrugnięcia okiem), że faktycznie jest autorem piekielnie trudnym do przełożenia, i nie mam wątpliwości, że Autor wykonał naprawdę fenomenalną pracę. Skoro jednak operujemy na uogólnieniach, przybliżeniach, na abstrakcji ("przeciętny tłumacz", "przeciętna książka", "przeciętna stawka", "przeciętne tempo pracy"), to musimy mieć na względzie, że tak wymagające pozycje stanowią mniejszość, a nie większość.

    Owszem, nie ma książek łatwych - jeśli rozumieć to w sensie absolutnym, czyli: "każdy umiałby to przełożyć". No bo nie, to oczywiste, że tłumacz bez wprawy, doświadczenia oraz - zapewne przede wszystkim - talentu wyłoży się nawet na nieskomplikowanej sensacji. Niemniej z subiektywnego punktu widzenia są książki, które nie stanowią wielkiego wyzwania. Książki, w których konieczność przekopania się przez dziesięć słowników zdarza się raz na wiele stron, a nie raz na akapit. Jest takich książek dużo, a często nawet większość. Taka właśnie literatura środka (lub też nieco w dół od środka) pozwala wprawnemu tłumaczowi na pracę ze sporą swobodą i w sporym tempie. I nie musi to świadczyć o nim źle, a wręcz przeciwnie - bardzo dobrze, o ile efekt końcowy stoi na wysokim poziomie.

    Oczywiście teza, że można tłumaczyć dobrze i szybko, choć prawdziwa, jest niebezpieczna - bo nigdy nie wiadomo, kto nas czyta. Jeśli tłumacz początkujący, nieświadom tego, czym przekład dobry różni się od słabego, i nieumiejący ocenić własnej pracy, pomyśli on: "O, doświadczony tłumacz mówi, że szybkie tłumaczenie to nie grzech, czyli wszystko robię dobrze". Zatem bezpieczniej jest takiego początkującego tłumacza edukować i uczulać na pułapki. Co nie znaczy jednak, że tłumaczom z większym doświadczeniem należy wmawiać, że szybka praca jest oznaką fuszerki. Nie jest, a przynajmniej nie musi być. Mówię to nie dlatego, że taki jestem zadowolony z siebie, ale dlatego, że mam przyjemność stykać się z pozytywnymi opiniami redaktorów i czytelników (a w jednym przypadku także z wyróżnieniem przełożonej przeze mnie książki na targach wydawniczych), co pozwala mi wierzyć, że moja praca do czegoś się nadaje.

    Nie mogę się zgodzić z tezą, że "zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy". Mówimy o przekładzie, drogi Autorze, tu w ogóle nie ma prostych zależności. Jeśli nad książką posadzisz słabego tłumacza, nie zdoła wycisnąć nie zbyt wiele, choćby poświęcił na nią bardzo dużo czasu. Bo brakuje mu wyczucia, warsztatu, słownictwa, swobody operowania językiem, umiejętności korzystania ze źródeł, zdolności rozszyfrowania oryginału, wreszcie - zdolności krytycznej oceny własnej pracy. Z kolei tłumacz posiadający te cechy będzie umiał ocenić, który fragment wymaga dłuższej pracy, a który jest "przezroczysty", nadający się do przetłumaczenia a vista. Będzie umiał dostrzec, które słowo ma bezpośredni odpowiednik, a które - odpowiednika nie ma w ogóle. Oceni, za którym znaczeniem należy gonić do skutku, a które poświęcić na ołtarzu klarowności. Wszystkie te umiejętności mogą mu pozwolić pracować w większym tempie niż właśnie tłumaczowi początkującemu, który dopiero to wszystko odkrywa, dla którego każdy krok jest zagadką. Owszem, rutyna również może zgubić, ale rzecz w tym, aby umieć zachować odpowiednią równowagę.

    Zamiast ciskać gromy w "stachanowców", należałoby raczej pomyśleć, jak każdy z nas może pracować szybciej, nie gubiąc jakości. Owszem, przekład literacki to nie wyścig, ale z drugiej strony w naszym zawodzie zarobek ostatecznie zależy nie tylko od stawki, ale i od tego, ile czasu zajmuje nam tłumaczenie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Na UG w 2009 roku została obroniona praca magisterska pod tytułem: "Analiza błędów tłumaczeniowych w polskim przekładzie powieści Hjalmara Söderberga „Młodość Martina Bircka” więc może tę wpadkę ktoś jednak zauważył :P

    OdpowiedzUsuń
  9. Język to materia giętka. Używany do opisywania emocji jest pusty i niewystarczający. Trzeba pychy i absolutnego samozadowolenia, żeby twierdzić, iż tłumaczenie wykonane przez siebie samego jest wystarczające dobre dla przeciętnego czytelnika. A co jeśli czytelnik emocje odbiera w inny sposób, w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie? Jest Pan przekonany, że czas dwóch godzin (potrzebny na przetłumaczenie strony tekstu) to czas wystarczający na kompromis między Pańskim wyobrażeniem o jakości a potrzebami finansowymi. A ja pytam, dlaczego nie pięć, sześć? Dlaczego wręcz w oparciu o swoją wyobraźnię i swoje poczucie estetyki nie poprawić i nie 'usprawnić' samego autora, przecież mógł mieć gorszy dzień a Pan akurat jest w formie? Tak lekceważąco traktuje Pan tłumaczy, którzy zajmują się bardziej przyziemnymi tłumaczeniami. Pogardliwie. To ja Panu powiem, że tłumacz instrukcji kombajnu często 'odpowiada' za życie i zdrowie operatora. A Pan za co odpowiada? Że komuś po południu przy książce nieco mniej zasmakuje kawa?
    -----
    http://tlumaczangielskiego.blogspot.com/2012/09/ile-angielskiego-jest-w-jezyku.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trzeba pychy i absolutnego samozadowolenia, żeby twierdzić, iż tłumaczenie wykonane przez siebie samego jest wystarczające dobre dla przeciętnego czytelnika.
      Ale ja się nie opieram na własnej ocenie, bo jak większość tłumaczy literackich mam uszkodzony mózg i mimo doświadczenia nie jestem w stanie ocenić, czy swoją pracę wykonałem dobrze, czy źle. Posiłkowałem się opinią Szwedzkiego Funduszu Pisarskiego, od którego chciałem kasę. Szwedzi kasy na piękne oczy nie dają, więc wysłali moje tłumaczenie ekspertom do oceny, a ci uznali, że warto mi kasę dać.

      A co jeśli czytelnik emocje odbiera w inny sposób, w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie?
      Inaczej niż kto? Niż pisarz? No to nic, książka do niego nie trafi.

      Jest Pan przekonany, że czas dwóch godzin (potrzebny na przetłumaczenie strony tekstu) to czas wystarczający na kompromis między Pańskim wyobrażeniem o jakości a potrzebami finansowymi. A ja pytam, dlaczego nie pięć, sześć?
      I co z tego pytania wynika? Że nie da się ustalić wartości, przy której tekst jest przełożony jak należy, tłumacz ma godziwy zarobek, a wydawnictwo dochód ten zarobek pokrywający i dający zysk?

      Dlaczego wręcz w oparciu o swoją wyobraźnię i swoje poczucie estetyki nie poprawić i nie 'usprawnić' samego autora, przecież mógł mieć gorszy dzień a Pan akurat jest w formie?
      Jakby Pan łaskawie przestał dointerpretowywać sobie do mojego tekstu, co się Panu żywnie podoba, to byłoby miło.

      Tak lekceważąco traktuje Pan tłumaczy, którzy zajmują się bardziej przyziemnymi tłumaczeniami. Pogardliwie.
      Również zajmuję się przyziemnymi tłumaczeniami, więc byłbym pierwszym w historii człowiekiem, który sam na siebie patrzy z góry. Byłbym, gdyby Pańskie kalumnie miały swoje źródło w moim tekście.

      To ja Panu powiem, że tłumacz instrukcji kombajnu często 'odpowiada' za życie i zdrowie operatora. A Pan za co odpowiada? Że komuś po południu przy książce nieco mniej zasmakuje kawa?
      No i pan Madej wyjaśnił nam, pięknoduchom, gdzie miejsce literatury i jej tłumaczy.

      Usuń
  10. A co jeśli czytelnik emocje odbiera w inny sposób, w innym wymiarze, na innej płaszczyźnie?

    „Inaczej niż kto? Niż pisarz? No to nic, książka do niego nie trafi."
    Paweł Pollak

    Pańska odpowiedź jest przygnębiająca. Okazuje się, że najmniej względem pracy tłumacza literatury do powiedzenia ma sam czytelnik. W każdym bądź razie wspomina Pan opinie szwedzkich ekspertów, o czytelnikach nie wspominając w tym temacie ani słowem. Wspomina Pan także potrzebę sztuki w naszym życiu, perfekcji, tchnienia w dzieło nowego życia w nowym języku. Wszystkie te zapewnienia na nic, jeżeli uważa Pan, że sytuacja, w której to dzieło nie trafia do czytelnika to nic istotnego. Jeśli nie interesuje Pana trafienie w emocje i odczucia odbiorcy, to nie uprawia Pan żadnej sztuki tylko maluje Pan ściany bez zacieków. A że jest Pan mało wprawny, to i czasu Panu ciągle mało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okazuje się, że najmniej względem pracy tłumacza literatury do powiedzenia ma sam czytelnik. W każdym bądź razie wspomina Pan opinie szwedzkich ekspertów, o czytelnikach nie wspominając w tym temacie ani słowem.
      W każdym bądź razie w tym temacie nie mam bladego pojęcia, co powiadać ma czytelnik względem tłumacza literatury. Czy mógłby pan to wyjaśnić, jeśli już nie precyzyjnie, to chociaż mniej bełkotliwie?

      zapewnienia na nic, jeżeli uważa Pan, że sytuacja, w której to dzieło nie trafia do czytelnika to nic istotnego.
      Jedno dzieło trafia do jednego czytelnika, drugie do innego, najnaturalniejsza rzecz pod słońcem.

      Jeśli nie interesuje Pana trafienie w emocje i odczucia odbiorcy, to nie uprawia Pan żadnej sztuki
      Role tłumacza i pisarza panu się pomyliły.

      Usuń
  11. Doprawdy wybornie się z Panem dyskutuje. A to nie mam pojęcia o zamyśle autora, a to pisze bełkotliwie, a to zaś role pisarza i tłumacza mi się mylą. Jeśli tyle szacunku okazuje Pan swoim czytelnikom, nic dziwnego, że Pańskich 'dzieł' nie mogłem kupić w weekend w żadnej z trzech dużych sieci księgarskich z empikiem włącznie. Oczywiście mam na myśli, że niechybnie się wyprzedały.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.