poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Ochłapy

Odkąd przekonałem się, że w zasadzie nie ma takiej nieuczciwości czy nieprzyzwoitości, przed którą cofnęliby się polscy wydawcy, myślałem, że z ich strony nic mnie już nie zaskoczy. Myliłem się.

W połowie lipca zgłosiło się do mnie Wydawnictwo Górnosaksońskie (jesteśmy w Polsce, więc nazwa fikcyjna) z pytaniem, czy byłbym zainteresowany przekładem szwedzkiego kryminału. Odpisałem, że wstępnie byłbym zainteresowany, proszę o przedstawienie warunków. Szczerze powiedziawszy, nie liczyłem, że coś z tego wyjdzie. Kryminał nie jest ani translatorskim wyzwaniem, ani znaczącą pozycją w dorobku, rzecz to dobra dla początkujących, więc jedyna motywacja, jaka mogła skłaniać mnie do podjęcia się tej pracy, była natury finansowej. A skoro tak, to wynagrodzenie musiało być odpowiednio wysokie, rzędu 800-1000 zł za arkusz (arkusz to 40 000 znaków), by jako tako mogło konkurować ze zleceniami czysto użytkowymi. Szkopuł w tym, że wydawnictwa takich stawek raczej nie oferują. Nie odrzuciłem jednak propozycji w ciemno, gdyż, co tu dużo mówić, zdecydowanie bardziej wolę tłumaczyć literaturę niż oferty handlowe jajek, choć rozsądek nakazywałby brać tylko te drugie. Ale nie jestem nastawiony na robienie majątku, wolę zarobić mniej, wykonując pracę, którą bardziej lubię. Tłumaczenie literatury pozostaje jednak moją pracą, więc nieprzekraczalną granicą było takie honorarium, które pozwalało mi zapłacić rachunki i kupić sobie coś do jedzenia. Tu zresztą perspektywy przedstawiały się nie najgorzej, gdyż Górnosaksońskie należy do większych i lepiej prosperujących wydawnictw, a szwedzkie kryminały schodzą teraz jak ciepłe bułeczki. Nawet jeśli za sam arkusz byłoby mało, to może jakiś procent od sprzedaży podniósłby tę stawkę, może wyjściowa propozycja okazałaby się na tyle przyzwoita, że w negocjacjach dałoby się ją podnieść do akceptowalnego poziomu.

Chociaż nie miałem złudzeń, nie oczekiwałem, że wydawnictwo napisze, że renomowanemu tłumaczowi oferuje tysiąc złotych za arkusz i na tłumaczenie daje dużo czasu, bo chce mieć tekst wysokiej jakości, a rozumie, że przekład trzeba doszlifować, to w propozycję, którą dostałem, najpierw nie mogłem uwierzyć, a potem przez dwa dni na myśl o niej skakało mi ciśnienie.

Opiewała ona ni mniej, ni więcej, tylko na gołe 470 zł za arkusz bez żadnego procentu od sprzedaży. Honorarium miało być płatne – uwaga! – bez żadnej zaliczki, w całości dwa i pół miesiąca po oddaniu przekładu. Na tłumaczenie wydawnictwo dawało mi trzy i pół miesiąca, co oznaczało, że pieniądze wpłynęłyby na moje konto pół roku po podpisaniu umowy. A przez okres tłumaczenia miałem żywić się trawą, bo objętość książki wynosiła aż 14 arkuszy, czyli żeby zmieścić się w wyznaczonym terminie, nie mógłbym nawet pół minuty poświęcić na inną zarobkową pracę.

Ale to był dopiero początek hucpy. Okazało się, że te 470 zł jest za bezterminowe przekazanie praw do tłumaczenia, co oznaczało, że za kolejne wydania nie dostanę już ani złotówki. Normą na rynku jest w tej chwili licencja na 5-7 lat, za wznowienia po tym czasie tłumacz dostaje dodatkowe honorarium (ale nie 100% pierwszego), co częściowo rekompensuje mu niską stawkę (częściowo, bo większość książek nie jest wznawianych). Górnosaksońskie uznało jednak, że nie ma powodu, by do zapłaconych tłumaczowi psich pieniędzy coś dokładać, jeśli książka okaże się sukcesem, lepiej zyski zachować w całości dla siebie. Te 470 zł było też za „wszystkie znane w chwili zawarcia Umowy pola eksploatacji”. To oznaczało, że np. za sprzedaż wersji elektronicznej żadnej dodatkowej złotówki też nie dostanę. Trzeba jednak oddać Górnosaksońskiemu sprawiedliwość: faktu, że tłumacza zamierza wydymać, nie próbowało bynajmniej ukrywać i tym, którzy zapisów o przekazywaniu praw i polach eksploatacji nie rozumieją (a takich jest rzesza), wyjaśniało wprost: „Strony ustalają, że wynagrodzenie dla Tłumacza z wszystkich tytułów (świadczeń) określonych w niniejszej umowie będzie jednorazowe i łączne, w wysokości 470 zł (słownie: czterysta siedemdziesiąt złotych) brutto za arkusz autorski przekładu złożony przez Tłumacza”.

Wydawnictwo Górnosaksońskie sięgnęło jednak nie tylko po wzorce wyzysku z początków kapitalizmu, ale również po znakomicie sprawdzony i nie wiadomo dlaczego zarzucony system niewolniczy i zobowiązywało tłumacza do nieodpłatnego przełożenia do dziesięciu stron tekstów reklamowych o książce i autorze. Dziesięć stron to jest prawie pół arkusza, czyli tłumacz miał podarować Górnosaksońskiemu ponad dwieście złotych, licząc tylko według zaniżonej wyceny wartości jego pracy dokonanej przez wydawnictwo.

A może Wydawnictwo Górnosaksońskie nie przejmowało się jakością tłumaczenia, uznając, że może wcisnąć czytelnikom dowolny tłumaczeniowy chłam. Że większość i tak nie zorientuje się, że wydana powieść ma niewiele wspólnego z oryginałem, a ci, którzy się zorientują, nic nie zrobią, bo nie praktykuje się zwracania pieniędzy za tłumaczeniowe buble. Może przyjęło strategię „tanie mięso psy jedzą”, płacimy grosze, bo godzimy się na produkt tłumaczeniopodobny. Za taką interpretacją przemawiałby też termin wykonania przekładu: trzy i pół miesiąca na czternaście arkuszy. Termin wykonalny pod warunkiem zarywania nocy albo robienia przekładu na kolanie; proszę zgadnąć, co większość tłumaczy wybiera. Część świadomie zawala takie terminy, chcąc dopracować przekład, pozwala im na to częsty w umowach zapis, nakazujący wydawnictwu wyznaczenie dodatkowego terminu na dokończenie pracy, jeśli tłumacz się nie wyrobi. Ale Górnosaksońskie się przed tym zabezpieczyło, za spóźnienie dowalało karę finansową („za zwłokę w wykonaniu Utworu Tłumacz zapłaci Wydawcy karę umowną w kwocie odpowiadającej odsetkom ustawowym liczonym od wynagrodzenia”), a żeby tłumacz nie miał wątpliwości, że zamierza ją wyegzekwować, dodawało informację (bo trudno uznać to za jakąkolwiek prawną klauzulę): „Tłumacz przyjmuje do wiadomości, iż termin określony w § 1 ma dla Wydawcy szczególne znaczenie ze względu na przyjęte plany wydawnicze, ściśle powiązane z sytuacją rynkową”. I kiedy już doszedłem do wniosku, że Górnosaksońskie oczekuje ode mnie wykonania tłumaczenia według powszechnie stosowanej w polskich wydawnictwach zasady potrójnego byle (byle jak, byle szybko, byle tanio), natknąłem się na zapis, że „Tłumacz zobowiązuje się dostarczyć Utwór dobrej jakości literackiej, wykonany wiernie, bez dokonywania skrótów i zmian w tekście”. Innymi słowy, wydawnictwo chciało kupić mercedesa, płacąc za malucha.

Ktoś mógłby powiedzieć, nie ma co się oburzać, propozycja nie dla tłumacza z doświadczeniem, tylko dla debiutanta, który chce zaistnieć na rynku. Pomijając pytanie, po co pakować się na rynek, na którym dostaje się mniej niż sprzątaczka, debiutant, który nie przeczytałby proponowanej umowy – a debiutanci nie czytają – obudziłby się z ręką w nocniku. Bo wydawnictwo zastrzegało sobie, że książki wydać wcale nie musi. I ktoś pracujący praktycznie za darmo, by ujrzeć swoje nazwisko na stronie tytułowej, mógłby go nigdy nie zobaczyć. Jeśli wydawnictwo zobowiąże się do wydania zakontraktowanego przekładu, a to nie nastąpi, tłumaczowi należy się odszkodowanie. Górnosaksońskie postanowiło się przed tym zabezpieczyć, owszem, wolno mu, co nie zmienia faktu, że z takim chamskim zapisem zetknąłem się po raz pierwszy.

Przy tym wszystkim szczegółem jest fakt, że tłumaczenie miałem wykonać „z materiału własnego”. Czyli książkę, tłumaczoną na zlecenie wydawnictwa, musiałbym jeszcze sam sobie sprowadzić. Tłumaczę książki od piętnastu lat. Nigdy, przenigdy nawet najpodrzędniejsza firma krzak nie wpadła na pomysł, że może zlecić przekład i nie udostępnić tłumaczowi tekstu powieści. Co gorsza, tę książkę musiałbym kupić. Wiadomo, że jak napiszę do wydawnictwa szwedzkiego, dostanę ją za darmo. Ale co miałbym napisać? Że proszę o książkę, bo potrzebna mi jest do wykonania pracy zleconej przez polskiego wydawcę? Pomyśleliby sobie, że zwraca się do nich gość z jakiegoś bantustanu, będącego krajem europejskim tylko z nazwy. Wiem, oczywiście, że tak jest w rzeczywistości, ale akurat niespecjalnie odczuwam potrzebę chwalenia się tym przed obcymi.

Propozycję odrzuciłem, bynajmniej nie zatajając, co o niej myślę. Wywołało to oburzenie przedstawicielki wydawnictwa, która najwyraźniej uważała, że propozycja nie jest może najszczodrzejsza, ale mieści się w normie. Zapytałem więc przedstawicielkę, czy Wydawnictwo Górnosaksońskie jej pracę wycenia na 730 zł miesięcznie, bo wyliczyłem, że tyle wyjdzie mi po opłaceniu ZUS-u. Z nadgodzinami, bo jak pisałem wyżej, żeby przełożyć cztery arkusze w miesiącu, nie można pracować tylko w dni powszednie od ósmej do szesnastej. Przedstawicielka uznała oczywiście pytanie za retoryczne i nie odpowiedziała.

Przepraszam, że przeklinam, ale kurestwo ludzi prowadzących wydawnictwa jest wprost niepojęte. Szwedzkie kryminały to w tej chwili najbardziej lukratywna część beletrystyki. Górnosaksońskie nie wydaje tego kryminału, żeby promować kulturę i literaturę szwedzką, tylko żeby zarobić. Kulturę i literaturę szwedzką Górnosaksońskie ma zwyczajnie w dupie, przez lata nie opublikowało żadnej powieści szwedzkiego pisarza, konsekwentnie odrzucało wszystkie moje propozycje wydania różnych szwedzkich utworów, w tym kryminałów, kiedy jeszcze nie były popularne. Owszem, w chęci zarobienia nie ma nic zdrożnego, tylko dlaczego Górnosaksońskie, działając wyłącznie z pobudek komercyjnych, uważa, że tłumacz będzie działał dla idei? Z jakiego tytułu? Jeśli Górnosaksońskie zaproponuje mi wydanie Hjalmara Söderberga, to przetłumaczę go chętnie za pół darmo, bo wiem, że to nie jest dochodowy autor, ale gotów jestem poświęcić swój czas, by udostępnić twórczość tego wybitnego pisarza polskim czytelnikom. Ba, dołożyłem własne pieniądze, żeby utwory Söderberga ukazały się po polsku. Ale dlaczego Górnosaksońskie oczekuje, że tłumacz będzie harował za grosze, tworząc dla wydawnictwa produkt, na którym ono dobrze zarobi? Te pytania zadałem wydawnictwu, ale odpowiedzi też nie dostałem. No to zadaję je publicznie.

47 komentarzy:

  1. Witamy w realnym polskim światku. Też tłumaczę i też straciłam właśnie 3 pseudokontrakty przez (jak to określono..pazerność...) bo nie chciałam po cenach dumpingowych tłumaczyć, czyli praktycznie za uścisk ręki i gożdzika od prezesa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też literaturę? Jaki język i jakie stawki Pani oferowano?

      Usuń
    2. Nie, dokumenty i tłumaczenia w na wyjeżdzie dla grupy pseudomądrali z różnych firm, a zaoferowano mi za 4 dni tłumaczenia...2000zł. brutto po ok. 6-7 godz. dziennie...śmiech na sali.Z niemieckiego lub greckiego tłumaczę.

      Usuń
    3. A jedna z firemek, którym podałam moja cenę, nawet nie próbowała negocjować. Po moim telefonie z zapytaniem, dostałam odpowiedź, że już nie są zainteresowani, bo znaleźli kogoś tańszego i bardziej...elastycznego.

      Usuń
    4. ha, a ja od pewnego wydawnictwa do dzisiaj nie otrzymałam nawet umowy na książkę, którą -- po znajomości -- im przetłumaczyłam w tempie ekspresowym. Szczęśliwie coś mnie tknęło i im przekładu nie wysłałam. Z kolei w innym wydawnictwie mój przekład przeleżał ponad rok u redaktora naukowego, po czym rozwiązano ze mną umowę ze względu na rzekomą niską jakość tłumaczenia, choć nieoficjalnie od redakcji wiedziałam, że im się po prostu skończyły prawa do książki... Niestety, z upływem lat tłumaczy i tłumaczki traktuje się coraz gorzej. Po ośmiu latach w zawodzie, który kocham, i w którym odnoszę pewne sukcesy, zaczynam rozważać przekwalifikowanie się... może na kanadyjską florystkę albo hm, drwalkę:P?

      Usuń
    5. Ja też planuję się przekwalifikowac, w obecnych czasach w tym zawodzie trudno jest wyżyć. Załamałam się, jak usłyszałam od znajomego taką historię: pewne wydawnictwo rozesłało do tłumaczy próbki (bezpłatne oczywiście) objętości... 40 stron. Znaleźli się tacy, co to zrobili, licząc na późniejszą współpracę. Potem wydawnictwo złożyło próbki do kupy i wydało książkę. Przy następnym "projekcie" poszuka kolejnych jeleni. I tak biznes się kręci

      Usuń
    6. Anna Kowalcze-Pawlik: Tak, proszę się przekwalifikować, i to jak najprędzej, gdyż przez takich właśnie tłumaczy jak Pani wydawnictwa jeżdżą na nas jak na łysej kobyle. Tłumaczka z kilkuletnim doświadczeniem przekładająca książkę bez umowy? Potulnie zgadzająca się, że wydawnictwo bezprawnie rozwiązuje sobie umowę (po ponad roku nie można rozwiązać umowy z powodu nieprzyjęcia tłumaczenia)? Pani wybaczy, ale jak Pani nie zna swoich praw, nie interesuje się nimi, nie egzekwuje ich, podpisuje przysłane gotowce po skończeniu tłumaczenia, to niech Pani nie narzeka.

      Anonimowy: Te historie z próbkami to są bujdy, niby jaki tytuł został w ten sposób opublikowany?

      Usuń
    7. @ Paweł Pollak: historie te są kuriozalne, ale też mają swój określony kontekst i wyciąganie na ich podstawie wniosków dotyczących mojej znajomości prawa jest nieco pochopne. Równie dobrze mogłabym popaść w analogiczną manierę i napisać, że w tym kraju źle się uprawia zawód tłumacza również przez kąśliwe a ironiczne nastawienie tłumaczy do kolegów i koleżanek, bo świadczy ono o przejawiającym się na różne sposoby braku solidarności zawodowej. Jedna historia rzeczywiście miała miejsce z początku mojej kariery, kiedy byłam w żałobie po śmierci brata i nie myślałam o życiu, a o wlokącym się miesiącami, a później latami nieudolnym dochodzeniu i koniec końców uznałam, że jedna sprawa sądowa per capita jest aż nadto; druga wydarzyła się niedawno, a broni nie złożyłam. Zlecenie na książkę bez umowy pisemnej przyjęłam wyłącznie dlatego, że się dobrze znamy z redaktorem, a warunki umowy uzgodniliśmy ustnie: jak widać nie świadczy to o niczym i rzeczywiście, jest to pewna nauka. Podsumowując, proszę nie jeździć po mnie jak po łysej kobyle, bo chyba Pana tekst nie był wstępem wyłącznie do wymiany wewnątrzśrodowiskowych kuksańców, a raczej zachętą do konstruktywnej dyskusji.

      Usuń
  2. Problem jest w tym, że znajdzie się ktoś zaraz po studiach albo naprawdę przyciśnięty przez potrzebę zaistnienia, który przetłumaczy to za "dziękuję". Gdyby wszyscy podali wysokie stawki, wydawnictwo nie miałoby wyboru i zapłacili normalne stawki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepraszam, ale muszę to napisać. Minął już rok odkąd skończyłam studia. Po roku desperackich prób nawiązania współpracy a jakimkolwiek biurem tłumaczeń musiałam dać ceny dumpingowe. Innego wyjścia nie ma. Wszystko przez pazerność. Jedno biuro zaproponowało mi 12zł brutto za 1800 zn. Jak my-młodziaki mamy szansę zaistnieć? No proszę odpowiedzcie mi? Ceny dumpingowe to akt desperacji! Jak tylko obniżyłam stawki od razu posypały się zlecenia. Jeśli ktoś ma jakiś lepszy pomysł na 'rozkręcenie się' na rynku to bardzo proszę. Miliardy wysłanych maili, konto na Proz, TC, Globtra, goldenline i masie innych portali. CV osobiście rozniesione do wielu biur, instytucji, firm. I co? I nic. Obniżyłam stawki - od razu się znalazły zlecenia. I teraz tylko mówią: "och, jak Pani dobrze tłumaczy". ŻAL I TYLE.

      Usuń
  3. Ktoś "zaraz po studiach" będzie potrzebował jeszcze więcej czasu na tłumaczenie niż doświadczony tłumacz (przez brak praktyki - sama jeszcze pamiętam swoje początki). Tak że to nawet dobrze, jeśli weźmie to jakiś świeżak - odeśle wydawnictwu chłam, zawali termin, a Górnośląskie dostanie swoją lekcję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żadnej lekcji nie dostanie, tylko się jeszcze ucieszy, bo za opóźnienie dowali tłumaczowi karę umowną, a chłam i tak wyda. Wystarczy zajrzeć do książek, które się teraz ukazują, żeby się przekonać, że nieliczne wydawnictwa trzymają jakikolwiek poziom. Pomijam, że kiedyś istniało coś takiego jak errata - teraz nikt się już nie przejmuje jakimiś drobnymi potknięciami jak brak przecinak, skoro przepuszcza się masę byków i skandalicznych wręcz błędów. I co? I nic, kogo to obchodzi.

      Usuń
  4. Typowe na tym rynku, co mnie jednak zawsze najbardziej oburza, to traktowanie ludzi jak kompletnych idiotów, zdesperowanych debili, naiwnych frajerów, którzy będą zasuwać za darmo i jeszcze merdać ogonkiem i łasić się do Pana-Wydawcy, że łaskawie pozowlił mi tyrać za jakieś marne grosze. Nie traktuje się zleceniobiorców jak partnerów, a przynajmniej jak białych ludzi, ktorym też należy się jakieś minimum praw i minimum wynagrodzenia. Siedzi sobie taki Wydawca, rozdziela swe łaski i pewnie oburzony, że chołota jeszcze się domaga jakiejś ludzkiej stawki i praw gwarantowanych prawem autorskim. Słusznie Pan pisze, nie liczy się żadna literatura, żaden wspólny cel, tylko kasa, kasa, kasa... I ta wszechobecna pogarda do wszystkich dookoła. Zresztą czy w innych branżach jest lepiej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak "białych ludzi"?? Czyli "czarnym ludziom" nie należy się minimum praw i wynagrodzenia? :/

      Usuń
    2. Przepraszam najmocniej, Anonimowy z 21 sierpnia 21:32, sugeruje Pani/Pan, że tylko "białym ludziom" należy się "minimum praw i minimum wynagrodzenia"? Ciekawe, że osoba posługująca się szpetnym językowym rasizmem wytyka innym "wszechobecną pogardę do wszystkich dookoła"...

      Usuń
  5. To przerażające, co wśród wydawnictw stało się normą... Pewne warszawskie wydawnictwo o honorowym podejściu do cztelnika i współpracownika, jak mówią o sobie na własnej stronie internetowej, nie tylko od stycznia nie zapłaciło mi pełnego honorarium w terminie (czyli zgodnie z umową w ciągu 60 dni od zaakceptowania przekładu - bez zaliczki, ma się rozumieć, jak śmiesz się w ogóle dopominać), ale także zgrabnie unikało wszelkiej komunikacji po otrzymaniu gotowego przekładu, a gdy wreszcie przyciśnięte wezwaniem do zapłaty, podzieliło się ze mną żartobliwym niejako poglądem, że już Maria Dąbrowska musiała czekać na zapłatę za swoją pracę, i ogólnie, że się awanturuję nie wiadomo o co... Bezczelność i bezkarność. A ja z żalem literaturę zamieniam na katalogi koparek...

    OdpowiedzUsuń
  6. Potrzebuje Pan 3,5 miesiąca na przetłumaczenie 14 arkuszy kryminału?? Zarywając noce?? To chyba na maszynie do pisania, poprawiając korektorem w pędzelku błędy, z papierowym słownikiem pod ręką i przesyłając to gołębiami pocztowymi do redakcji po stronie... W tym czasie dałoby się to spokojnie przetłumaczyć na dwa języki, z całym szacunkiem... Wcale im się nie dziwię, że się zdziwili... 470 to rzeczywiście trochę mało, 650 byłoby znacznie bardziej na miejscu, ale rozpaczanie nad tym, że 3,5 miesiąca to za mało na 14 arkuszy kryminału, nie będącego ponoć wyzwaniem, i nie pozostawia już ani minuty na jakąkolwiek inną działalność, nie świadczy o Panu najlepiej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Proszę nie zapominać,że chodzi o język szwedzki a nie np angielski - czyli język z II grupy. Stawki powinny być jednak sporo wyższe. Co do tempa tłumaczenia, to każdy ma swoje i trudno się tu wypowiadać. Oczywiście można i 2 ksiązki miesięcznie tłumaczyć, ale to jest jednak literatura, a nie instrukacja obsugi pralki i wypadałoby mieć trochę czasu na dokładne i bez pośpiechu sczytanie wszystkiego, dopracowanie szczegółów, zastanowienie się nad pojedynczymi słowami. W końcu to wszystko tworzy klimat książki i nie da się tego zrobić na kolanie. Oczywiście niektórzy robią i efekt widzimy w księgarniach - "dzieła", których nie da się czytać, bo dosłownie zęby bolą. Ale wszyscy daliśmy się zwariować - tyramy za nędzne ochłapy, i tylko ciągle wszystko za mało i za wolno. Czy to chodzi o tlumaczenia, czy o sprzedaż telefonów komórkowych albo wtykanie "produktów bankowych" przez zdesperowanych "doradców", którzy muszą wyrobić plany. Ale jednak tłumaczenie literatury to działalność artystyczna, a nie komiwojażerka

      Usuń
    2. Ale przecież autor bloga jest tłumaczem ze szwedzkiego, więc dla niego to nic trudnego - chyba że chodziło tu o zapłatę.

      Cóż, i mnie zdziwiło, że autor planuje w tym czasie zająć się tylko jednym przekładem. Rozumiem, że przekład literacki wymaga jednak czasu i, nazwijmy to, "rozmyślań", ale nie przesadzajmy - w 3,5 miesiąca można z łatwością machnąć dwa takie - prościutkie wszak zdaniem autora - kryminaliki.

      Co do uwag odnośnie stanowiska wydawnictwa - przyłączam się do ogólnego lamentu, choć w tej dziedzinie akurat mam całkiem sporo szczęścia i w zasadzie tylko raz trafił mi się nierzetelny wydawca. Ale stawki chciałoby się nieco większe, przyznaję.

      Usuń
    3. "Ale przecież autor bloga jest tłumaczem ze szwedzkiego, więc dla niego to nic trudnego".
      Ale przecież dla Chopina komponowanie utworów to było małe piwo przed śniadaniem, więc - gdyby żył w dzisiejszych czasach - tez powinien pracować za stawkę dla zamiatacza ulic... Ręce opadają, szanowny Panie, jak się czyta takie argumenty, nie chodzi o to, że coś jest dla kogoś łatwe czy nie, ale na ile jego umiejętności są unikalne. Typowy punkt widzenia pracodawców w tym dzikim kraju, też się spotkałam z podejściem "pani to się tak jakby samo napisało". to znaczy że mam pracować na darmo, bo mi to łatwo przychodzi?

      Usuń
    4. Ręce opadają, kiedy ktoś nie czyta ze zrozumieniem - napisAŁAM przecież, Szanowna Pani, i to dość wyraźnie, że nie chodzi o zapłatę, a czas - Pani zdaniem np. rusycystom powinno przysługiwać z zasady więcej czasu niż np. germanistom?

      Mam nadzieję, że teksty, które Pani tłumaczy, czyta Pani jednak z większym zrozumieniem.

      Usuń
    5. Przyłączam się do zdziwienia. 14 arkuszy to ja jestem w stanie zrobić w dwa miesiące z palcem w dupie, a nie ryjąc po nocach. Rozumiem coś wyjątkowo wymagającego, ale przeciętny kryminał? Inne zapisy z umowy faktycznie żenujące, ale i autor walnął parę żałosnych stwierdzeń. A może autor nie zna po prostu szwedzkiego i musi za dużo w słownikach siedzieć?

      Usuń
  7. Prawdę mówiąc, ja bym nawet za takie marne pieniądze poszła tłumaczyć. Chciałabym to robić (aczkolwiek, tylko z języka angielskiego), ale mam zero doświadczenia i jak na pierwsze tłumaczenie... no cóż byłoby chyba nieźle. Przy okazji, może ktoś z Państwa wie, czy nie potrzeba gdzieś tłumacza do powieści? Albo korektora? ;) Tak pytam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani Ario, proszę jeszcze nauczyć się interpunkcji przed zaczynaniem pracy w tym zawodzie. Błagam.

      Usuń
    2. Nie napisałam, że zaczynam pracę w tym zawodzie. Napisałam, że chciałabym, a to wielka różnica, więc proszę się nauczyć czytać ze zrozumieniem. A robienie błędów w postach (postach, na miłość boską, które się pisze szybko i bez większego pomyślunku) jeszcze o niczym nie świadczy. Wielkie dzięki.

      Usuń
    3. Przepraszam, ale jak Pan kogoś poprawia i pisze "przed zaczynaniem" to ręce opadają...

      Usuń
  8. Nie jestem zaskoczona, też tłumaczę od kilkunastu lat - i spotykałam się już z wieloma podobnymi ofertami od "poważnych", znanych wydawnictw.
    Żeby finansować sobie to moje hobby w postaci tłumaczenia książek, robię po prostu jeszcze parę innych rzeczy, bo inaczej ciężko byłoby związać koniec z końcem.

    OdpowiedzUsuń
  9. Spotkałam się z tak śmiesznymi stawkami za tłumaczenia literackie (duński), że wolę tłumaczyć rzeczy mało ambitne, czasami umilając sobie nisko płatnymi audiowizualkami. Wydawnictwa to niestety są instytucje, które nie szanują tłumaczy.

    OdpowiedzUsuń
  10. Stawka jest rzeczywiście haniebnie niska, odradzałbym przyjęcie jej nawet debiutantowi. Za to termin wydaje mi się niezwykle długi. Dla mnie osobiście standardem jest termin sześciotygodniowy na powieści o objętości w granicach 20 arkuszy. Nie jest to, przyznaję, literatura najwyższych lotów. Dodatkowo tłumaczę z angielskiego i mam po prostu szybkie tempo pracy. Wydawnictwo płaci mi 500 złotych za arkusz, a raczej twierdzi, ze płaci - bo zalega ze spłatą kolejnych należności. I to jest dla mnie główny problem. Nie przeszkadza mi fakt, że pracuję intensywnie przez 6 tygodni, a potem mam tydzień wolnego. Stawki też akceptuję, innym płacą gorzej. Natomiast gigantyczne opóźnienia w płatnościach zmuszają mnie do kombinowania i brania drobnych zleceń "na boku".
    OK, pożaliłem się, ale prawda jest taka, że bardzo lubię swoją pracę, prawie tak bardzo, jak tłumaczenia konferencyjne. Wkurza mnie jedynie fakt, że nie mam żadnej płynności finansowej.

    OdpowiedzUsuń
  11. Wydawcy bywają różni. Czasem można dobrze trafić, czasem nie bardzo. Niektórzy płacą godziwe pieniądze i nie faszerują umów nieuczciwymi zapisami. Ale są też tacy (niestety dość liczni), którzy kombinują, jak by tu w ogóle nie zapłacić. Na przykład jeden z największych wydawców w Polsce zapłacił mi za tłumaczenie dopiero po roku - i to tylko dlatego, że uczepiłam się sprawy zębami i pazurami. Spotkałam się też ze stwierdzeniem, że tłumaczenie to nie jest praca twórcza, tylko "opracowanie na podstawie tekstu przez nas dostarczonego", a na mojego maila z tekstem Ustawy o prawie autorskim dostałam odpowiedź: "Ale nasza księgowość interpretuje to inaczej". No cóż, pani Halinka wie lepiej... - AZ

    OdpowiedzUsuń
  12. Takie obyczaje obowiązują nie tylko wśród wydawnictw, ale i na rynku tłumaczeń zwanych specjalistycznymi, zrujnowanym przez partaczy z gatunku "czypińdziesiunt za stronę udzielamy rabatów". Osobnicy ci "tłumaczeniami" zarabiają zazwyczaj na piwo lub szminki (zależnie od płci), bo albo mieszkają u rodziców i żyją na ich koszt, albo są nauczycielami/"studentami", w związku z czym nie muszą płacić haraczu ZUS-owi, a na rachunki zarabiają gdzie indziej, albo utrzymuje ich (a właściwie je) mąż. Zdarzają się też różne kombinacje powyższych przypadków. Ta skandaliczna sytuacja wynika głównie z tego, że zawód tłumacza nie jest reglamentowany. Każdy może się za takowego podawać, co doprowadziło do powszechnego przekonania, że a) do tłumaczenia wystarczy tak zwane łumienie jenzyka, którą to kwalifikację nabywa się, oglądając filmy "w oryginale" (czyli po angielsku, bo innego języka skolonizowani kulturowo nie znają), oraz - ewentualnie - wyjeżdżając w któreś wakacje na obóz językowy, b) tłumaczenie na skali złożoności leży gdzieś między niańczeniem dzieci a sprzątaniem. Ot, taka półodruchowa czynność, idealna, żeby "sobie dorobić". Nic dziwnego, że więcej niż rzeczone czypińdziesiunt nikt nie chce płacić. Kto nie wierzy, niech się zastanowi, czy słyszał kiedykolwiek o usiłowaniu wymuszenia na lekarzu, adwokacie albo notariuszu obniżki honorarium pod groźbą rezygnacji z jego usług. Wszystko to doprowadziło mnie do postanowienia zmiany zawodu (po 20 latach wykonywania go) i wyjazdu z tego kraju raz na zawsze. Mam tylko nadzieję, że wśród tych, którzy tu umrą pod respiratorami, których instrukcje obsługi tłumaczą "chcący zaistnieć" za rzeczone czypińdziesiunt, nie będzie nikogo z moich bliskich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słusznie, jedź kobieto, jeżeli jedynym rozwiązaniem jakie dostrzegasz, jest 'reglamentacja' zawodu.

      Usuń
    2. 1. Nie przypominam sobie, abyśmy pili bruderszaft. Per "kobieto" proszę się odzywać do mamusi (własnej) i narzeczonych. Ja sobie nie życzę.
      2. Nie Pan podejmuje decyzje mnie dotyczące.
      3. Jest Pan najlepszym dowodem prawdziwości mojej tezy, że "pragnący zaistnieć" zniszczyli nasz zawód nie tylko przez to, że doprowadzili stawki do poziomu obelżywego, ale również przez swój skandaliczny poziom fachowy, umysłowy i kulturalny.
      4. Proszę więcej nie fatygować się z odpowiedziami na moje komentarze. Nie zareaguję, bo nie mam ochoty uczestniczyć w zmianie blogu pana Pawła, którego bardzo cenię, w szambo.

      Usuń
    3. @baba_potwór
      Trudno się z Panią nie zgodzić, niestety. a skandaliczny poziom fachowy, umysłowy i kulturalny, o którym Pani pisze, jest niestety jak woda na młyn pseudo-wydawców bądź przedsiąbiorczych właścicieli różnych "european translation centers", które namnożyły się niczym grzyby po deszczu. Pewnie dlatego, że sami reprezentują pzopm wcale nie lepszy.

      Usuń
    4. Przecież może Pan otworzyć fachowe, kulturalne, entuzjastycznie nastawione do najwyższej jakości wydawnictwo, cechujące się wyjątkową estymą dla tłumaczy. Może Pan zaistnieć, wybić się poziomem, pokazać tym niedouczonym troglodytom, jak prowadzi się biznes. Chętnie poobserwuję, jak teoria i mierzy się z rzeczywistością.

      Usuń
    5. Tu ma Pan całkowitą rację. Kierunek jest niewątpliwie słuszny. Proszę poobserwować choćby swój własny przykład. Najpierw zwraca się Pan do nieznanej Panu osoby per ty i w lekceważący sposób, po zwróceniu Panu uwagi na niestosowność takiego zachowania wyraźnie zmienia Pan ton i już ładniej zwraca się per "Pan/Pani" nie tylko do baby_potwór, ale i do innych uczestników dyskusji. Czyli jednak to działa. Pozdrawiam Pana serdecznie!

      Usuń
    6. Panie 'Anonimowy', jak to jest, że nie pasuje Panu moje zwrócenie się per 'Ty' do jednej z uczestniczek dyskusji, a jednocześnie nie przeszkadza Panu, że ta sama uczestniczka opisuje innych ludzi w wulgarny sposób?

      -----
      http://tlumaczangielskiego.blogspot.com/

      Usuń
  13. Opisywane przeze pana wydawnictwo to największy syf wydawniczy, o jakim słyszałem, a miałem informacje z dobrego źródła. Co tam się dzieje, to przechodzi ludzkie pojęcie. Powiem tylko, że te 470 złotych, to i tak chyba więcej niż zwykle płacą, bo podobno są ludzie, którzy tłumaczą dla nich za 350 złotych!
    Inna sprawa, że pozostałe warunki wcale nie są taką rzadkością na rynku: tzn. przekazywanie praw majątkowych na wieczność, brak zaliczki itd. Niemniej jednak takie zapisy w umowach należy uznać za nieuczciwe.

    OdpowiedzUsuń
  14. Czy to nie to samo wydawnictwo wydało nie tak dawno temu biografię Johnny'ego Casha? Tłumaczenie jest bardzo niskiej jakości, zawiera błędy stylistyczne. Książkę po prostu źle się czyta (ale za to ładne wygląda na półce...).

    OdpowiedzUsuń
  15. To wszystko jest niezmiernie ciekawe. A mnie ciekawi czy te wszystkie osoby pomstujące na debiutantów, niskie stawki i ceniące jakość, same pojadą do autoryzowanej stacji obsługi ze swoim autem, czy do znajomego mechanika, robiącego to samo za 1/3 ceny i z pomocą części-podróbek? No ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, prawda?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli znajomy mechanik jest partaczem i za jedną trzecią ceny robi jedna trzecią przeglądu i jedną trzecią napraw (a w 99 przypadkach na 100 tak właśnie jest), a w dodatku mechanikiem jest od paru miesięcy i "chce zaistnieć", to na pewno z jego usług korzystać nie będę, bo mój iloraz inteligencji wystarczy, aby wyobrazić sobie konsekwencje.

      Usuń
    2. Panie Dominiku, pan, zdaje się, ma problemy z celnością myśli i z wyborem odpowiednich porównań. Albo w branży motoryzacyjnej jesteś pan noga biała.

      Usuń
  16. I ten sam 'iloraz inteligencji' podpowiada Ci, że można konkurować tylko ceną?

    OdpowiedzUsuń
  17. Mój iloraz inteligencji pisze się bez cudzysłowu. Nie wiem natomiast, co sądzić o IQ człowieka, który po zapoznaniu się (?) z moim komentarzem twierdzi, jakobym utrzymywała, że "konkurować można tylko ceną". Bo, widzi Pan, jestem ZAGORZAŁĄ PRZECIWNICZKĄ wojen cenowych (nie tylko w branży translatorskiej), co z mojej wypowiedzi, na którą Pan odpowiada, wynika jednoznacznie. Proponuję przeczytanie jej jeszcze raz, uważnie. W ogóle, warto czytać teksty, które się komentuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cytuję więc: na rynku tłumaczeń zwanych specjalistycznymi, zrujnowanym przez partaczy z gatunku "czypińdziesiunt za stronę udzielamy rabatów". Osobnicy ci "tłumaczeniami" zarabiają zazwyczaj na piwo lub szminki (zależnie od płci), bo albo mieszkają u rodziców i żyją na ich koszt, albo są nauczycielami/"studentami", w związku z czym nie muszą płacić haraczu ZUS-owi, a na rachunki zarabiają gdzie indziej, albo utrzymuje ich (a właściwie je) mąż.
      Ewidentnie gryzą Panią tłumacze, którzy potrafią zrobić coś za niższą cenę. Do tego stopnia, że miesza ich Pani z błotem i podważa ich samodzielność. Cytuję ponownie: Wszystko to doprowadziło mnie do postanowienia zmiany zawodu (po 20 latach wykonywania go) i wyjazdu z tego kraju raz na zawsze.
      Skoro tłumacze oferujący niższe ceny na rynku zmuszają Panią do wyjazdu z tego kraju jak inaczej rozumieć Pani intencje?

      Usuń
  18. Przerażające to wszystko. Proponuję przekwalifikowanie się, ale na tłumaczenia nieliterackie. Od jakiegoś czasu zajmuję się tłumaczeniami specjalistycznymi i do głowy by mi nie przyszło pracować za 730 zł za miesiąc. Z niedowierzaniem patrzę też na oferty zamieszczane na niektórych portalach dla freelancerów typu 10 zł za stronę. Co prawda widać też stopniowy spadek wynagrodzeń, ale nie ma tragedii. Co więcej, tutaj można nieco poszaleć i zdarzają się zlecenia i projekty z ogromną liczbą powtórzeń. Ostatnio np. zdarzyło mi się takie zlecenie, kiedy to udało mi się bez problemu przełożyć 20 stron w jeden dzień. Z racji tego, że był to ekspres, stawka była wyższa o 50%. Kilka takich dni w miesiącu i można spać spokojnie.
    Z drugiej jednak strony, ostatnio często dostaję do tłumaczenia (chociaż dostaję, nie muszę ich kupować:)) teksty niskiej jakości, pisane przez nierodowitych użytkowników języka. Katorga...
    Pozdrawiam
    Marcin
    MK Translation Studio

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.