sobota, 30 czerwca 2012

Przerwa wakacyjna

Piszę regularnie na bloga od dwóch lat i się zmęczyłem. Czas odpocząć. Na lipiec się wyłączam i zapraszam ponownie w pierwszy poniedziałek sierpnia.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Euro 2012

Piłką nożną fascynowałem się do czasów studenckich, potem mi przeszło. Stało mi się obojętne, czy nasi przegrywają, czy wygrywają, bo żadnego wpływu na moje życie to nie ma, a piłka nożna obserwowana na chłodno jest grą zwyczajnie nudną (dziewięćdziesiąt minut gapienia się, żeby często nie zobaczyć nawet jednej bramki). Zdecydowanie wolę popatrzeć na bardziej strategiczny curling czy dynamiczniejszy futbol amerykański.

Piłka nożna odgrywa jednak taką rolę we współczesnym świecie, że tylko feministki mogły wpaść na pomysł, by protestować przeciwko organizacji Euro i oburzać się, że pieniądze pójdą na stadiony, a kibice na dziwki. Na stadionie można zorganizować też koncert, a większość prostytutek pracuje dobrowolnie, więc feministki powinny się raczej cieszyć, że kobiety będą miały okazję zarobić.

Mając świadomość, że na Euro będziemy musieli przygotować infrastrukturę, składającą się nie tylko ze stadionów, byłem zadowolony, że przypadła nam organizacja tej imprezy. Nie obawiałem się też kompromitacji, zakładałem, że wyrobimy się tradycyjnie po polsku, to znaczy na wariackich papierach, w kompletnym chaosie i bałaganie, ale na koniec wszystko w miarę sprawnie zagra. I nie pomyliłem się, zresztą ciężko było się pomylić, skoro zawsze tak się to odbywa, i na małą, i na dużą skalę. Nie jest to oczywiście żaden powód do dumy, jak większość wydaje się uważać. To, że oddajemy kluczowy kawałek autostrady dwa dni przed terminem, kiedy na jego zbudowanie mieliśmy parę lat, świadczy nie o zaradności, tylko o nieumiejętności planowania i organizowania. I proszę zauważyć, że była to jedyna przeszkoda, standardowa – brak pieniędzy – tutaj nie występowała. Skandaliczne jest też, że chlubimy się stadionami, lotniskami, drogami i dworcami, kiedy firmy, które je zbudowały albo odnowiły, bankrutują, bo wskutek idiotycznej zasady, że przetarg wygrywa najtańszy oferent, zasady, o której od dawna wiemy, że się nie sprawdza, a mimo to ją stosujemy, nie otrzymały należności za swoją pracę. Przypominamy gospodarza, który na przyjęcie gości wysprzątał salon, ale śmieci nie wyniósł, tylko zdążył je zagarnąć do drugiego pokoju i kolanem przyciska drzwi, żeby goście nie zobaczyli brudów.

Skoro już Euro było rozgrywane w Polsce, postanowiłem odświeżyć swoją dawną fascynację i trochę na te mecze popatrzeć, zresztą bywam takim niedzielnym kibicem i jak jest finał mistrzostw świata, to oglądam. Ciekawostką był dla mnie skład polskiej reprezentacji, w której znaleźli się piłkarze mówiący, że „jest dobra atmosfera w grupa”, a potem przechodzący na francuski. Może w kadrze, której trener również nie mówi po polsku, nie powinno to dziwić, no ale akurat trener ma prawo porozumiewać się z zespołem za pośrednictwem tłumacza, poza tym każdy się zgodzi, że Smuda nie mówi po polsku najczystszą polszczyzną. Rację ma Jan Tomaszewski, wściekając się, że nie potrafimy wystawić rodzimej jedenastki. Można zrozumieć, że kłopoty miałoby z tym Tuvalu, ale 38-milionowy kraj? Słuchaczka dzwoniąca do Trójki powiedziała, że nie jest istotne, czy zawodnik zna polski, grunt żeby strzelał bramki. Otóż jeśli zabawa polega na tym, że jedne narody grają przeciwko drugim, to jest to bardzo istotne, inaczej zabawa w ogóle nie ma sensu. Bo dlaczego nie rozwinąć wtedy twórczo zastosowanej przez nas metody, nie wziąć jakiegoś drugoligowego zespołu brazylijskiego, nie nadać mu hurtem polskiego obywatelstwa i nie wystawić do rozgrywek? Na pewno wypadłby lepiej niż nasza kadra. Bo co, Obraniak ma jednak polskie korzenie? Aha. No to po tym, jak nic nie zaprezentował na mistrzostwach, trzeba się rozejrzeć na wschodzie. Nasi wojacy pod hetmanem Żółkiewskim z pewnością trochę pogwałcili, więc kilku dobrych piłkarzy z polskimi korzeniami powinniśmy tam znaleźć.

Występ naszej reprezentacji mnie nie rozczarował, bo byłem przekonany, że Polska z grupy nie wyjdzie. Owszem, przed ostatnim meczem – kiedy Polacy psim swędem, nie wygrywając dwóch wygranych meczy, zachowali szanse na awans i zależał on tylko od nich, a nie od szczęśliwego układu w grupie – to przekonanie zaczęło się chwiać, ale nasi (i nie nasi) niezawodni piłkarze nie omieszkali mnie w nim umocnić. Jak objaśnił mi komentator, zabrakło im kondycji i sił do gry na pełnych obrotach przez dziewięćdziesiąt minut. I to mnie dobiło. Rozumiem, że można mecz przegrać. To jest sport, raz się wygrywa, raz się przegrywa (malkontentów twierdzących, że nasi zawsze przegrywają, nie słuchajmy). Kwestia, w jakim stylu. Czy ktoś może mieć pretensje do Ukrainy o porażkę z Anglią? Ale jeśli dwudziestoparoletni chłopak nie daje rady biegać przez 45 minut, a po kwadransie odpoczynku drugie tyle, to coś chyba nie działa. Ludzie biegają supermaratony, uprawiają triathlon, a on się męczy po godzinie? I przecież to jest jego praca, za którą bierze niewyobrażalne dla zwykłego obywatela pieniądze. On powinien być tak zaprogramowany, żeby paść nieżywy w 91. minucie po rajdzie przez pół boiska i zdobyciu bramki w 90.

Mecze okazały się interesujące, do ostatniego ćwierćfinału żadnych bezbramkowych remisów, ale naprawdę nie rozumiem, jak komuś może podobać się uprawiany za każdym razem pod koniec spektakl pod hasłem „dowieźmy to zwycięstwo”: celebrowanie wolnych i wrzutów z autu, dokonywanie zmian na minutę czy dwie przed gwizdkiem sędziego. Dlaczego nie można liczyć efektywnego czasu gry jak w innych dyscyplinach? Dwa razy po 35 minut i już. Słyszałem argumenty, że ze względu na relacje telewizyjne. Ale przecież koszykówkę, hokej, futbol amerykański pokazuje się w telewizji i nie ma z tym żadnego problemu. Ta nadwyżka ponad efektywny czas gry jest zawsze mniej więcej taka sama, więc bez trudu można zaplanować transmisję.

Kiedyś się mówiło o sporcie, że służy wychowaniu młodzieży, wpajając jej m.in. zasady fair play. Niestety, w tej chwili można zaobserwować, że podobnie jak w życiu fair play w sporcie też już nie ma czego szukać. Liczy się wyłącznie zwycięstwo, nieważne jak osiągnięte. Czerwona kartka dla Greka była błędem sędziego, bo polski zawodnik tylko się pośliznął. Dlaczego nie mógł się uczciwie przyznać? Czy to naprawdę jest jakaś satysfakcja wygrać dzięki pomyłkom sędziego? A tu uczciwość jeszcze by popłaciła. Bo po wyrzuceniu greckiego zawodnika z boiska Polacy uznali, że mecz mają wygrany, co omal nie skończyło się kompromitacją. A tak może nie osiedliby na laurach. Może, bo tej mentalności co Niemcy nie mają. Ci, kiedy strzelili Grekom gola, nie starali się dociągnąć z jednobramkową przewagą do końca, tylko natychmiast ruszyli strzelać dalsze bramki. No owszem, Grecy ich skontrowali, ale potem Niemcy zdobyli jeszcze trzy. Nic dziwnego, że z takim nastawieniem wygrywają. A Polacy na mecz, który muszą wygrać, wychodzą w obronnym ustawieniu, żeby przede wszystkim nie stracić gola. Jaki to ma sens, kiedy remis jest równoznaczny z porażką? Przecież trzeba zaryzykować, nastawić się na wynik trzy-dwa, a nie jeden do zera.

Chociaż może Smuda obawiał się, że wtedy skończyłoby się porażką jeden do pięciu i wolał mecz zremisować albo minimalnie przegrać, bo za pięć straconych bramek to by go zlinczowano. Trener jest zawsze odpowiedzialny, choć to nie on biega po boisku. Pewnie dlatego, że trenera można wylać, piłkarzy nie bardzo. Ale co ma zrobić trener, kiedy piłkarze w najlepszym razie średniej klasy? Smudzie trudno odmówić fachowości, facet zna się na tym, co robi (co w Polsce nie jest bynajmniej regułą). Mimo to jest winny, bo w spotkaniu z Grecją nie dokonał zmian. Nie wiem dlaczego, ale kibice są zawsze przekonani, że trener ma na ławce rezerwowych jakąś Wunderwaffe, która zmieniłaby losy meczu, ale najwyraźniej im na złość nie chce z niej skorzystać.

Ponieważ skupiłem się na pustej części szklanki, można pewnie odnieść wrażenie, że jestem bardzo krytyczny wobec Euro i występu naszych piłkarzy. Przeciwnie, dostrzegam, że ta szklanka jest w połowie pełna: organizacyjnie bardzo udana impreza, wspaniała atmosfera, infrastruktura zostanie. Sportowo wyjście z grupy też niewiele by zmieniło, bo to raczej byłoby wygramolenie się, nie te czasy, kiedy kadra Górskiego rzeczywiście zwycięsko remisowała z Anglią na Wembley, a na mistrzostwach świata wychodziła z grupy z kompletem punktów, pokonując Włochy i Argentynę. To, że teraz nie przegraliśmy wszystkich trzech meczy, a trzeci nie był o pietruszkę, i tak trzeba uznać za sukces, bo to najlepszy wynik od ćwierćwiecza.

Euro nie ominęło również świata literackiego i w majowym numerze „Magazynu Literackiego Książki” (nie mylić z tym wydawanym przez „Wyborczą”) ukazał się artykuł pt. „Pióro piłką się toczy” autorstwa Tomasza Zbigniewa Zaperta i Krzysztofa Masłonia, poświęcony futbolowi w literaturze. Nie wymieniono w nim jednak jednej z najlepszych książek o tej tematyce, a mianowicie „90 minut” węgierskiego pisarza Antala Végha. Powieść wydana w 1979 r., w Polsce ukazała się cztery lata później w przekładzie Tadeusza Olszańskiego. Narratorem jest obrońca drugoligowej drużyny, który w trakcie meczu decydującego o awansie do ekstraklasy opowiada o zdarzeniach na boisku i klubowej rzeczywistości. Rewelacyjna satyra na piłkarzy więcej myślących o pieniądzach niż o strzelaniu bramek i na korupcyjne, realnosocjalistyczne układy.

PS. Szukałem w sieci, ale nie znalazłem. Wie ktoś może, czy istnieje możliwość zobaczenia meczu Anglia – Polska z Wembley z 1973 roku w całości? Czy TVP wypuściła to na jakimś DVD?

czwartek, 21 czerwca 2012

Świdnica, Legnica

W najbliższą sobotę, 23 czerwca, będę miał dwa spotkania autorskie, w Świdnicy o godz. 11.00 i w Legnicy o godz. 16.00. Oba w księgarniach Matrasu, serdecznie zapraszam.

Dopisek 22.06: Właśnie otrzymałem telefon od organizatora, że spotkania wypadły, będą w tych miejscowościach w późniejszym terminie.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

O narządów używaniu

Przerzucając kanały, natrafiłem na „Kropkę nad i” z udziałem Kazimiery Szczuki i Tomasza Terlikowskiego. Moniki Olejnik nie oglądam, odkąd spostrzegłem, że nie słucha albo nie rozumie, co odpowiada jej rozmówca, tylko atakuje go wcześniej przygotowanymi pytaniami, często w świetle poprzedniej wypowiedzi nie bardzo mającymi już sens (proszę porównać, jak bez agresji, za to celnie punktuje polityków Konrad Piasecki). Tym razem jednak się zatrzymałem, gdyż starcie skrajnej feministki z religijnym fundamentalistą mogło być interesujące. Akurat rozmawiali o homoseksualizmie, dyskusję zdecydowanie wygrywał Terlikowski, bo choć prezentował poglądy rodem ze średniowiecza, opakowane tylko w polityczną poprawność, to Szczuka nie potrafiła ich obalić. Nawet tak błyskotliwej myśli, że homoseksualiści używają narządów płciowych „nie do tego, do czego są przeznaczone” (cytuję z pamięci).

Jak mniemam, zdaniem Terlikowskiego narządy płciowe przeznaczone są do robienia dzieci. I dlatego antykoncepcja jest zła, bo parka hetero, stosując antykoncepcję, też nie używa swoich narządów zgodnie z ich – boskim – przeznaczeniem. W takim razie nie trzyma się kupy, że Kościół dopuszcza kalendarzyk, bo przecież, kiedy redaktor Terlikowski sypia ze swoją małżonką w dni niepłodne, to też nie używa jej ani swoich narządów zgodnie z ich przeznaczeniem. Ba, można powiedzieć, że używa ich w sposób równie heretycki (nie heterycki) jak homosie. Dla przyjemności albo dla okazania miłości.

Teza, że należy używać narządów zgodnie z boskim zamysłem, jest niewątpliwie godna uwagi. Na przykład żołądek służy nam do tego, by napełniać go pokarmem. Jak wiadomo, żeby przeżyć, musimy jeść. Ale nie wszystko. Takie ciasteczko niekoniecznie, bo nie tylko zbędne, lecz także niezdrowe. Cukier grozi cukrzycą, tłuszcz otyłością. Obfita twarz redaktora Terlikowskiego, wyraźnie anoreksją niezagrożonego, powiedziała mi jednak, że redaktor nierzadko lubi po ciasteczko sięgnąć. Dla czystej przyjemności. Ale jak rozumiem, rozgrzesza go, że owo ciasteczko to zwykle – ortodoksyjnie – papieska kremówka.

Interesująca jest funkcja wątroby. Otóż, jak wiadomo, wątroba służy do zatrzymywania trucizn. Oczyszcza organizm po zatruciu, np. alkoholem. A skoro Bóg nas w ten narząd wyposażył i alkohol powstaje w naturalnym procesie fermentacji, niewylewanie za kołnierz jest zgodne z boskim zamysłem. To by wyjaśniało, dlaczego papież Marcin IV wołał „Ergo bibamus!”, a tylu księży idzie za jego wezwaniem.

Podążając za myślą podaną przez redaktora Terlikowskiego, warto się zastanowić, do czego zostały stworzone ręce. Na pewno do pracy i do modlitwy, a nie do podszczypywania dziewcząt czy dłubania w nosie. Tu jednak ktoś mógłby słusznie zapytać, dlaczego w takim razie palce tak idealnie pasują do dziurek. Do tych w nosie i u dziewcząt.

Albo takie nogi. Niewątpliwie służą do chodzenia. Nie do latania. Jakby Pan Bóg chciał, żeby człowiek latał, wyposażyłby go w skrzydła. Technicznie rzecz wykonalna, skrzydła mają przecież anioły. Ale nie wyposażył. Nie stworzył też pegaza, a żaden latający ptak nie jest na tyle duży, by go dosiąść. Wniosek: Pan Bóg nie chciał, żeby człowiek latał. A jednak redaktor Terlikowski wsiada do samolotu i nie krzyczy, że latanie to grzech.

Pytanie teraz, dlaczego rzecz niestworzoną przez Boga – mimo że nienaturalna – Terlikowski akceptuje, a homoseksualizm odrzuca z argumentem, że nienaturalny, choć to właśnie Pan Bóg stworzył homoseksualistów. Podobnie jak i redaktora Terlikowskiego. A przecież to, że akurat miał wtedy gorszy dzień (każdemu się zdarza), wcale nie uprawnia homoseksualistów do żądania, by redaktor Terlikowski zachowywał się tak, jak oni uważają, że powinien się zachowywać.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Apostazja

Janusz Palikot dokonał publicznego aktu apostazji, co spotkało się z dość powszechną krytyką. Bo to sprawa prywatna, a nie publiczna, bo happening, a nie poważna polityka. Dziennikarzy stawiających ten ostatni zarzut merytoryczne debaty nie interesują, lecą tam, gdzie cyrk i fajerwerki, a potem się oburzają, najwyraźniej o to, że cyrkowiec podstawia im pod nos lustro, w którym mogą obejrzeć własną hipokryzję. Pytanie też, dlaczego protest przeciwko czynieniu z religii sprawy publicznej miałby się odbywać w zaciszu kościelnej kruchty. Żeby Kościół mógł go zignorować i nadal narzucać katolickie poglądy tym, którzy ich nie podzielają?

Nad Palikotem współczująco pochylił się niezawodny Tomasz Terlikowski, przestrzegając go przed piekłem, które „nie jest śmiesznym miejscem, nie jest mitem ogłupionych katolików. Jest straszną, bo wieczną rzeczywistością”. Na istnienie owej rzeczywistości Terlikowski poza Biblią, Dantem i własnym wpojonym mu w dzieciństwie przekonaniem nie ma cienia empirycznego dowodu, więc ja będę jednak utrzymywał, że to mit. „Nie wiem, czy wierzy Pan w Jezusa Chrystusa – pisze dalej Terlikowski do Palikota – (...), ale wiem (…), że Bóg istnieje, że Jezus jest Synem Bożym, który umarł i zmartwychwstał, by nas zbawić. I wiem, że to nie jest tylko opinia, narracja religijna, ale najważniejszy fakt historii”. Jak widać, wiara i przekonania redaktora Terlikowskiego tworzą byty boskie i historię świata. Ciekawe, skąd on to wszystko wie, bo zapewnienia danego człowieka, że jest Synem Bożym, zrelacjonowane jeszcze z drugiej ręki, są raczej mało wiarygodnym dowodem. I co wskazuje, że Jahwe jest bogiem prawdziwym, a Zeus wymyślonym? Bo ja nie widzę różnicy i jak dotąd żadnego przekonującego wyjaśnienia nie usłyszałem.

Palikot, jako człowiek wychowany w katolickim kraju i katolickiej wierze, doskonale zdaje sobie sprawę, jakie sankcje przewiduje miłosierny Bóg za kwestionowanie jego boskości. I Terlikowski jest przecież świadom, że nie napisał Palikotowi nic, o czym ten by wcześniej nie wiedział. Publicysta „Frondy” jako rasowy fundamentalista nie akceptuje po prostu zasady, że wolny człowiek, nie oglądając się na religię wyznawaną przez fundamentalistę, może podejmować w swoim życiu takie decyzje, jakie mu odpowiadają, w tym decyzje dla siebie niekorzystne. Zresztą, czy wylądowanie w piekle rzeczywiście jest takim złym rozwiązaniem? Chyba nikt nie ma wątpliwości – a najmniejszych sam pan redaktor – że Terlikowski pójdzie do nieba. Nie wiem, jak się na to zapatruje Janusz Palikot, ale osobiście, jeśli miałbym wybierać między spędzeniem wieczności w towarzystwie redaktora Terlikowskiego a ogniem piekielnym, zdecydowanie wolę to drugie. I tak uważam, że Pan Bóg ciężko mnie pokarał, każąc mi żyć w kraju, w którym spora część ludzi ma poglądy i umysłowość à la Tomasz Terlikowski, i nie sądzę, by w piekle mogło być dużo gorzej.

Prawdziwie ciężkie działa przeciwko Palikotowi wytoczyli jednak teolodzy: otóż może on sobie ogłaszać tyle aktów apostazji, ile mu się żywnie podoba, został ochrzczony, więc w Kościele zostanie na wieki wieków. Semel catholicus, semper catholicus. Palikot chciał zwrócić uwagę, że polski Kościół w sposób bezprawny utrudnia ludziom występowanie z katolickiej wspólnoty, a wyszła przy tym rzecz znacznie poważniejszego kalibru. No bo jeśli rzeczywiście chrzest wiąże człowieka z Kościołem na zawsze, to oznacza, że przy procedurze regulującej apostazję nie mamy do czynienia z wadliwą instrukcją, sprzeczną z ustawą zasadniczą wskutek błędu czy nadmiernej chęci przeforsowania korzystnych dla siebie rozwiązań. Kościół katolicki po prostu odmawia respektowania zasady, że „każdemu zapewnia się wolność sumienia i religii”. A organizacja, która neguje porządek konstytucyjny danego kraju, jeśli nie reaguje na wezwania, by zaczęła go respektować, powinna zostać zdelegalizowana.

Też jestem ochrzczony, ale w wieku piętnastu lat doszedłem do przekonania, że nie Bóg stworzył ludzi na swój obraz i podobieństwo, tylko odwrotnie. Od tego czasu jestem ateistą. Ateistą, jak się okazuje, cały czas zaliczanym w poczet wiernych, tworzących ową 95-procentową katolicką większość. Zwłaszcza że żadnego oficjalnego aktu apostazji nie dokonałem. Nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby, sprawy formalne mało mnie interesują (nie zapisałem się np. do Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i nie zamierzam). Zresztą z początku nawet nie wiedziałem, że jest taka możliwość. Kiedy o niej usłyszałem, sprawdziłem sobie nawet, co trzeba zrobić, ale gdy okazało się, że mam przedstawić akt chrztu, a moja rodzicielka nie pamięta, w jakiej parafii ta ceremonia się odbyła, bez żalu przed tą przeszkodą się cofnąłem.

Chrzest w dzieciństwie i przymuszanie ludzi, by ponosili konsekwencje decyzji, której nie podjęli, są kolejnym dowodem na to, jak w rzeczywistości słaby jest Kościół. Na dobrowolnie przystępujących w dorosłym życiu nie ma co liczyć, bo ledwie garstka z tych, którzy dopiero wtedy usłyszeliby o Adamie i Ewie, wężu, jabłku, przemianie wody w wino, chodzeniu po wodzie i wskrzeszaniu zmarłych, nie potraktowałaby tych opowieści jako bajd. A skoro tak, to trzeba wciskać je maluchom, póki jeszcze nie potrafią krytycznie myśleć i rozróżniać między rzeczywistością a zmyśleniem. A tym łatwiej się nabiorą, że ten dorosły też w te bajki wierzy, bo wpojono mu je w dzieciństwie. I tak to się kręci przez pokolenia. Ale ostatnio Kościół traci grunt, bo ludzie się kształcą, czytają, coraz częściej potrafią krytycznie myśleć i jak wezmą pod lupę swoje religijne przekonania, to często źle się to kończy. Źle dla Kościoła oczywiście. A skoro nie można przekonać, zachęcić, to siłą. Nic nowego, metoda stosowana przez Kościół katolicki od wieków. Tymczasem w demokratycznym państwie, którego konstytucja gwarantuje obywatelom prawo wyboru wyznania albo niewyznawania w ogóle żadnej religii, Kościół nie tylko nie ma prawa mnożyć przeszkód przed tymi, którzy chcą się z niego wypisać, lecz sam się powinien pofatygować do każdego, kto osiągnie pełnoletność, i zapytać, czy podtrzymuje decyzję podjętą za niego przez rodziców. A jeśli nie, to grzecznie go wykreślić. Bo rodzice to mogą zadecydować, do jakiego przedszkola zapisać dziecko, ale nie, do jakiego Kościoła będzie należało w dorosłym życiu.

Ponieważ jednak Kościół oczywiście tego nie zrobi, oświadczam niniejszym, że w Boga nie wierzę, wiary chrześcijańskiej nie podzielam, członkiem katolickiej wspólnoty się nie czuję, jednym słowem dokonuję aktu apostazji. A kościelne procedury w tym względzie mnie nie interesują, bo nigdy dobrowolnie do tej organizacji nie przystąpiłem.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Artysta (nie)dofinansowany

Swego czasu na blogu Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk przeczytałem wpis pod tytułem Czy artysta to zawód?. Przypomniały mi go teraz dwie informacje, na które natknąłem się w prasie: o zamknięciu na jeden dzień muzeów w ramach protestu artystów, że nie mają ubezpieczenia społecznego, oraz o zarobkach urzędników Ministerstwa Kultury (mających ubezpieczenie społeczne), które wynoszą, bagatela, siedem tysięcy miesięcznie.

Autorka „Cukierni Pod Amorem” dochodzi do wniosku, że uprawianie sztuki może być jedynie pasją, chyba że artysta trafia w gusta dużej rzeszy odbiorców, wtedy może się z tego utrzymywać. Jeśli nie, powinien obrać sobie inny zawód albo pogodzić się z tym, że będzie klepał biedę, bo to jest „a priori wpisane w nasz los”. Prawdziwemu artyście powinien wystarczać sam akt twórczy.

Wygłaszanie takich koncepcji na początku XXI wieku w europejskim kraju jest dosyć zaskakujące. Bo w tej części świata ludzie dość dawno doszli do wniosku, że rozwój kultury i sztuki sprzyja rozwojowi społeczeństwa, co więcej, niekoniecznie tej kultury, którą większość owego społeczeństwa chce konsumować. I z tego względu summa summarum opłaca się wspierać artystów, jeśli na wolnym rynku nie dają sobie rady. Jednak jako liberał i członek tej mniejszości, która trzyma się swoich poglądów nie tylko w niedzielę, z postulatem, że twórca ma dawać sobie radę sam, jestem skłonny całkowicie się zgodzić. I piszę to jako autor, który ze swojej twórczości nie jest w stanie się utrzymać. Decyduje rynek, nie umiesz swoich utworów czy dzieł sprzedać albo z definicji są one niesprzedawalne, zarób najpierw w McDonaldzie na obiady i rachunki. Akceptuję taki układ. Tylko jeśli wolny rynek i kapitalizm, to dla wszystkich. Wtedy nie może być tak, że artysta ze swojej pensji w McDonaldzie ma opłacać wcześniejszą sowitą emeryturę policjanta i górnika, pensje urzędników w Ministerstwie Kultury oraz dotacje dla rolnictwa i Kościoła katolickiego. A kiedy już naharuje się, biorąc nadgodziny, żeby na to wszystko starczyło i zostało mu jeszcze na własne wydatki, to w nocy nikt mu nie broni malować obrazu czy pisać książki. A jeśli nie ma już siły czy chęci, to znaczy, że nie jest prawdziwym twórcą. Swoją drogą takie postrzeganie artysty, że to człowiek, który zawsze zaciśnie zęby i bez względu na wszystko będzie się twórczo realizował, nie uwzględnia tych mimoz, które potrzebują cieplarnianych warunków i zwyczajnie nie dają rady. Talent niekoniecznie musi iść w parze z odpornością czy wytrwałością.

Model rynkowy nie wyklucza, a wręcz przeciwnie, nakazuje państwu stworzenie takich warunków, by uczestnicy rynku mieli równe prawa i równe szanse. Zapewnienie uczciwych reguł gry. Mamy artystę, który zarabia mało i nieregularnie, ale starcza mu na własne potrzeby, woli je ograniczyć, niż dorabiać w McDonaldzie. Do państwa ręki nie wyciąga, bo akceptuje, że wolny rynek. Ale państwo nie akceptuje i mówi: „Ty nam, kochany, zapłać tysiąc złotych co miesiąc, bo my musimy mieć na pokrycie deficytu w KRUS-ie i ZUS-ie. Bez względu na to, czy w ogóle coś zarobisz. Nie masz skąd wziąć, jak nie zarobisz? I jeszcze śmiesz twierdzić, że w pracy artysty to normalne, że czasami się nie zarobi? Trudno, to o ubezpieczeniu emerytalnym i zdrowotnym zapomnij”. Państwo nie musi wspierać artystów, ale nie ma prawa wyrzucać ich na margines życia społecznego, a dokładnie to teraz robi. I tego dotyczył protest, podczas którego zamknięto na jeden dzień muzea.

Problemem nie jest kwestia, czy przyjmiemy model wolnorynkowy, czy z mecenatem państwa. Każdy model ma swoje wady i zalety, każdy jest w stanie funkcjonować. Problem w tym, że w Polsce mamy deklarowany model opiekuńczy, a artystom każe się działać na wolnym rynku. Opowiada się, jaka to kultura ważna dla narodu, że wizytówka Polski w świecie, ale to puste slogany, bo wspiera się sportowców. Pieniędzy na stypendia dla twórców nie ma, ale są na pensje urzędników Ministerstwa Kultury. Po siedem tysięcy. Pracowników ministerstwa jest ponad trzystu. Gdyby tym trzystu zabrać po tysiąc złotych i dać ten tysiąc w formie stypendium trzystu artystom, to urzędnicy nadal mieliby aż nadto, a trzystu artystów mogłoby dzięki temu stypendium ograniczyć się do pół etatu w McDonaldzie i przez pozostałe cztery godziny malować, pisać i komponować. Śmiem twierdzić, że kultura polska wyszłaby na tym znacznie lepiej, niż gdyby przez całe osiem godzin smażyli hamburgery. Ale jak już państwo każe im te hamburgery smażyć, to z jakiego tytułu artyści hobbyści mają utrzymywać pracowników Ministerstwa Kultury? Jeśli przyjmujemy model rynkowy, jeśli artyści mają się martwić sami o siebie, to jaką rację bytu ma ten resort? Żadnej. A kiedy go nie będzie, w kieszeniach artystów podatników zostanie trochę więcej pieniędzy, tak że trochę więcej czasu będą mogli poświęcić, by pracować nad osiągnięciem sukcesu na wolnym rynku.