poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Tupolew a powstanie warszawskie

W kwietniu media poświęciły sporo uwagi dwóm tematom: katastrofie Smoleńskiej i nauczaniu historii. Rozłącznie, bo na pozór nie mają ze sobą nic wspólnego. Rocznicę tragicznego lotu zdominowało oburzenie komentatorów (tych antypisowskich oczywiście), że Jarosław Kaczyński przestał ograniczać się do sugerowania zamachu i powiedział wprost, że Ruscy mu braciszka ukatrupili. Tą teorią już się zajmowałem, więc drugi raz wykpiwać jej nie będę, nie zamierzam się też dołączać do chóru oburzonych na Kaczyńskiego. Problemem nie jest bowiem prezes PIS-u, tylko to, że ma się do kogo zwracać: 18% Polaków wierzy w zamach. Jakby 18% wierzyło, że Lech Kaczyński mógł dzięki swym nadnaturalnym zdolnościom wysiąść z samolotu przed katastrofą, ale się poświęcił, żeby nie opuszczać małżonki i współtowarzyszy niedoli, to Jarosław wtedy te bzdety opowiadałby na wiecach i pisał petycje do Watykanu, żeby Lecha kanonizowali. Bo Kaczyński, jak znakomita większość polityków, mówi to, co chcą usłyszeć ci, których głosy ma szanse pozyskać. Ot, taki rodzaj politycznej prostytucji uprawianej przez wszystkich od prawa do lewa. I Kaczyńskiemu wcale osądu nie zaburza miłość do brata. Jak mu ociec derektor opluli bratową, udawał, że deszcz spadł, bo rodzinne uczucia musiały ustąpić przed polityczną kalkulacją, że uniesienie się honorem nijak się nie opłaci. I taką samą kalkulacją jest głoszenie teorii zamachu, bo przecież Kaczyński nie jest świrem jak Macierewicz, żeby w nią wierzyć. Innymi słowy, gdyby trzeba było wsiąść do samolotu i polecieć na spotkanie z brzozą dla udowodnienia tezy, że tupolewy koszą brzózki jak źdźbła trawy i wychodzą z tego bez szwanku, Macierewicz by wsiadł, a Kaczyński nie (swoją drogą, prosimy o przeprowadzenie takiego eksperymentu).

Pytanie, które więc trzeba sobie stawiać, brzmi, nie dlaczego Kaczyński przestał owijać w bawełnę, tylko dlaczego mamy w Polsce aż 18% Macierewiczów. Blisko siedem milionów (!) ludzi wierzy w bzdurną teorię, której nie potwierdzają żadne poszlaki, o dowodach nie mówiąc, którą zebrane dowody obalają, która wreszcie – jeśli nie daje się wiary dowodom – nie ma sensu, bo Lech Kaczyński na reelekcję nie miał żadnych szans, a nie morduje się przeciwników, którzy politycznie i tak są trupami. Parę odpowiedzi padło i najwyraźniej uznano je za wystarczające, bo nikt tematu nie drąży. Jedno z wyjaśnień brzmi, że to ludzie prości, starsi, niewykształceni, sfrustrowani rzeczywistością. Po pierwsze, nie tylko, młodych na Krakowskim Przedmieściu nie brakło, w telewizji wypowiadał się niejeden oszołom z magisterskim tytułem, a po drugie, dlaczego podeszły wiek, brak studiów i niezadowolenie z życia mają wyłączać zdroworozsądkowe myślenie? Inni komentatorzy bagatelizują, że wszędzie są zwolennicy teorii spiskowych i wszędzie ludzie wierzą w nonsensy. W Stanach jest nawet Towarzystwo Płaskiej Ziemi. W porządku, tylko właśnie chodzi o to, że przekonanych, że ziemia jest płaska, a zdjęcia z kosmosu to mistyfikacja, są trzy tysiące, a Polaków wierzących w absurd tego samego kalibru siedem milionów. Blisko jedna piąta narodu! Czy ten naród jest jakoś biologicznie wadliwy, jakieś synapsy nie zaskakują jak należy, coś w naszym DNA się schrzaniło?

Nie wykluczam odpowiedzi pozytywnej, ale dopóki nie zostanie potwierdzona badaniem mózgu Antoniego Macierewicza, mam inne wytłumaczenie. Sami sobie gotujemy ten pasztet, wypuszczając ze szkół ludzi, którzy nie potrafią myśleć, nie umieją połączyć przyczyny ze skutkiem, przeprowadzić racjonalnej analizy danego zdarzenia czy zjawiska. A próby wprowadzenia nowoczesnej edukacji, jak właśnie w przypadku nowego programu z historii, napotykają zaciekły opór. Uczeń dalej ma bezmyślnie wkuwać, kiedy było powstanie warszawskie, jak przebiegało i dowiadywać się, jacy to jego dziadowie byli mężni i waleczni. Nie daj Boże, żeby zamiast odpytywać go z dat, które w każdej chwili może sobie sprawdzić w internecie, przedyskutować z nim, czy to męstwo i bohaterstwo miały sens. Bo to byłby zamach na patriotyzm. I opuszcza taki absolwent szkolne mury, wiedząc, że Rosjanie i Niemcy to nasi odwieczni wrogowie, wiedząc, że Polacy są dzielni i skrzywdzeni, to co ma myśleć, kiedy słyszy, że w Rosji spadł polski samolot? Przecież nikt go nie nauczył analizowania docierających do niego informacji.

A można. Swego czasu, ucząc w szkole niemieckiego, miałem klasę, której wychowawczyni, polonistka, machnęła ręką na program. Zamiast „Trenów” dała dzieciakom do czytania współczesne książki (czyli dla nich ciekawe i zrozumiałe) i nie dyktowała im do zeszytów, co autor miał na myśli, tylko z nimi debatowała, pozwalając im samodzielnie dochodzić do wniosków, niekoniecznie do tych założonych przez autorów podręczników (tych lektur zresztą podręczniki nie omawiały). Efekt? Była to jedyna klasa, która, kiedy miała o coś pretensje, potrafiła podjąć rzeczową dyskusję. Umieli przedstawić swoje stanowisko, zrozumieć stanowisko drugiej strony, wysłuchać argumentów i rzeczowo na nie odpowiedzieć. I co najciekawsze, nie byli to wcale tzw. zdolni uczniowie, powiedziałbym nawet, że poniżej przeciętnej.

Jestem przekonany, że z tych uczniów – wówczas trzynastolatków – dzisiaj w teorię zamachu wierzy jeden, góra dwóch, czyli właśnie w normie. I z nimi mógłbym tezy mojego wpisu przedyskutować. Gdybym zamieścił go na jakimś forum, dowiedziałbym się, że napisałem, że Polacy są biologicznie wybrakowanym narodem. I najpierw musiałbym wtórnym analfabetom, których produkują nasze szkoły, tłumaczyć, co rzeczywiście napisałem, a i tak do wielu by nie dotarło. Problemu nie dałoby się omówić, a jak problemu nie da się omówić, to się go nie zdefiniuje ani nie rozwiąże. To znaczy, można rozwiązać, mając większość, tylko że wtedy mniejszość wychodzi na ulice, bo nie rozumie, co się dzieje. A dużej mniejszości nie trzeba wiele świeżej krwi, by stała się większością. I kiedy ten dopływ świeżej krwi nastąpi, znowu, zamiast się mierzyć z wyzwaniami współczesnego świata, będziemy odbudowywać zakisły XIX-wieczny, za to patriotyczny zaścianek.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Łukasz 16,13

Prezes Katolickiej Agencji Informacyjnej Marcin Przeciszewski udzielił bardzo ciekawego wywiadu „Gazecie Wyborczej”, z którego można się na przykład dowiedzieć, że przekonanie o bogactwie Kościoła katolickiego to „antykościelne stereotypy” i „mity”. I pan Przeciszewski dzielnie te mity obala. A mnie zastanawia, skąd te krzywdzące stereotypy i mity się wzięły. No bo przecież każdy widzi, jaki ten Kościół skromny i niezamożny, żeby nie powiedzieć: biedny. Kiedy na przykład zbiera się Konferencja Episkopatu Polski, biskupi na piechotę ciągną, na rowerach, niektórzy nawet na osiołkach, bo z Pana Jezusa przykład biorą. A limuzyny za dwieście tysięcy podstawia wredny Palikot, żeby biskupów o wystawne życie pomawiać. Tymczasem oni zabiedzeni, wychudzeni, żadne pasibrzuchy, przeciwnie, co u drugiego żebra widać, dlatego obszerne sutanny noszą, co by wierni wyrzutów sumienia nie odczuwali, że za mało na swój Kościół łożą.

Albo czy można poważnie traktować kalumnie lewicowej (żeby nie powiedzieć: komunistycznej) „Polityki”, że Kościół katolicki jest największym właścicielem ziemskim w Polsce, jeśli nie liczyć gruntów państwowych. Przecież to kłamstwo, bo każdy wie, że po pierwsze ta ziemia Kościołowi należy się jak psu kość, a po drugie jak tylko państwo odda mu zagrabioną ziemię (przez komunistów, zaborców, Szwedów, Tatarów, Polan i legiony rzymskie), zaraz sprzedaje z dziesięciokrotną przebitką, bo głupi by nie sprzedał, gdyby się dowiedział, że wartość ziemi przez tydzień wzrosła dziesięciokrotnie, a jak się coś sprzeda, to się tego nie ma. Pieniądze poszły na działalność charytatywną. Rozliczenie? Jakie rozliczenie? Kościół to nie instytucja finansowa, żeby miał się z czegokolwiek rozliczać!

Przeciszewski odrzuca zarzut, że w procesie zagarniania… sorry, oddawania ziemi Kościołowi za utracony majątek dochodziło do przekrętów. „Większość [spraw] umorzono, gdyż nadużyć nie stwierdzono”. I trzeba przyznać mu rację: każdy jest niewinny, dopóki nie skazano go prawomocnym wyrokiem. Przecież to, że siostry zakonne przedłożyły Komisji Majątkowej wycenę na trzydzieści milionów, a zaraz potem sprzedały ziemię za trzysta, wcale nie musi świadczyć o ich nieuczciwości. Może były przekonane, że to boski cud, że wartość ziemi poszła w tydzień o tysiąc procent do góry.

Na pytanie o możliwość wprowadzenia podatku kościelnego na wzór Niemiec, Przeciszewski odpowiada, że Polacy takiego podatku by nie znieśli. Dlaczego, już nie wyjaśnia. Podobnie jak hierarchia, która boi się tego podatku jak diabeł święconej wody. Biskupi i Przeciszewski mają świadomość, że podatek kościelny ujawniłby, że Kościół w Polsce to kolos na glinianych nogach. Skończyłby się – no właśnie – mit o narodzie w dziewięćdziesięciu pięciu procentach katolickim. Biskupi, owszem, wierzą, że Polacy kochają Pana Jezusa, ale wiedzą również, że ich owieczki, podobnie jak oni sami, bardzo kochają mamonę, i zdają sobie sprawę, że kiedy przyjdzie wybierać, Pan Jezus nader często z tą mamoną przegra. Albo taka owieczka dojdzie do wniosku, że z Panem Jezusem sama się dogada i pasterz jej do niczego niepotrzebny. Odpis podatkowy jest o tyle bezpieczny, że są to pieniądze, których podatnik i tak nie zobaczy. Spora część wierzących niepraktykujących, która, zmuszona do płacenia ekstra, wypisałaby się z Kościoła, może uznać, że skoro de facto nic jej to nie kosztuje, to jest to świetna forma odpustu. Na podobnej zasadzie działa dotychczasowy 1%. Przekazało go dziesięć milionów Polaków, ale ilu z nich wyłożyło na cele dobroczynne z własnej kieszeni? Poza tym zawsze będzie można powiedzieć, że podatnik nie dał na Kościół nie dlatego, że się z niego wypisał, tylko nie chciało mu się samodzielnie wypełniać PIT-u.

„Autonomia nie wyklucza współpracy na rzecz wspólnego dobra, także w zakresie finansowym” – informuje Przeciszewski. Świetnie. To ile Kościół w ramach tej współpracy w zakresie finansowym przekazał do skarbu państwa? Nie chodzi mi o (niepłacone) podatki od tacy, od gruntów, od działalności gospodarczej, z której zyski rzekomo idą na cele kultu, tylko kiedy i ile Watykan wpłacił do polskiego budżetu, uznając, że skoro rządowi zabrakło na przykład na opiekę społeczną, to Kościół pomoże?

„Jeśli więc człowiek znajduje się w wojsku, szpitalu czy więzieniu, to państwo ma obowiązek zapewnienia mu dostępu do posług religijnych i pokrycia związanych z tym kosztów”. Bo wynika to z „filozofii związanej z poszanowaniem praw ludzi wierzących”. Gdyby Przeciszewski nie był katolickim hipokrytą, to w następnym zdaniu upomniałby się o kaplice w szpitalach i ordynariat polowy dla stu kilkudziesięciu wyznań zarejestrowanych w Polsce. Ale się nie upomina, bo przecież nie chodzi o prawa wierzących, tylko o umocnienie przyczółków katolicyzmu w przestrzeni publicznej i wyszarpanie na to pieniędzy nie tylko od wiernych, ale również od tych, którzy z tą religią nie chcą mieć nic wspólnego. To, że obywatel ma do czegoś prawo, nie oznacza wcale, że państwo ma mu to zapewnić i jeszcze za to zapłacić. Prawo do życia rodzinnego nie oznacza, że państwo ma mi znaleźć żonę albo dołożyć do pensji, kiedy kandydatka uzna, że za mało zarabiam, żeby za mnie wyjść. Posługa religijna jest sprawą prywatną, a nie publiczną. Jeśli wierny w szpitalu potrzebuje kapłana, to powinien poprosić go przyjście (a państwo nie może takich wizyt zakazywać). To, że klecha nie chce się pofatygować z najbliższego kościoła, jeśli mu państwo nie zapłaci, jest przejawem degrengolady tej kasty, która dawno zapomniała, że miała działać w ramach misji i dla szerzenia wiary: „Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie. (…) Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. Nie zdobywajcie złota ani srebra, ani miedzi do swych trzosów” (Mateusz 10, 7-9). Księża, zamiast swoich wyciągów bankowych, mogliby od czasu do czasu poczytać Nowy Testament.

Przeciszewski pyta: „Dlaczego świecki, który całe życie pracował, ma mieć emeryturę, a ksiądz nie?”. Bo świecki na tę emeryturę płacił składki. To po pierwsze. Po drugie ksiądz to nie zawód, chociaż i wierni, i sami księża coraz częściej tak to postrzegają. Kochanka księdza, która opowiadała gazetom o romansie, cytowała swego księżula, że ten nie robi nic złego, bo przecież „dobrze wykonuje swój zawód”. Powołanie, misja, pomoc wiernym w bogobojnym życiu i przeprowadzeniu ich na drugą stroną zostały zastąpione przez działalność czystą usługową – dać komunię, udzielić ślubu, wyspowiadać – bez żadnej głębszej za tym myśli. No bo kiedy dobrze może wykonywać swój „zawód” ksiądz, który w konfesjonale nakłada na wiernego pokutę za niemoralne życie, sam takie życie prowadząc? Tylko wtedy, gdy religijna treść przestała mieć dla niego znaczenie, a liczą się wyłącznie puste rytuały.

środa, 18 kwietnia 2012

Spotkanie autorskie w Zielonej Górze

Jeśli się wykuruję, bo jakiś wirus mnie dopadł, to pojutrze, w piątek 20 kwietnia, spotkam się z czytelnikami w Zielonej Górze w księgarni Matras (Stary Rynek 22/3). Początek spotkania o godzinie szesnastej. Serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

30 dni z książkami

Na blogach książkowych pojawiła się zabawa polegająca na odpowiadaniu codziennie na jedno pytanie związane z książką. Nie dałbym rady pisać codziennie na bloga, zwłaszcza że mam teraz dość intensywną promocję własnej książki, ale postanowiłem pójść w ślady tych blogerów, którzy uznali – biorąc pod uwagę ustalenia współczesnej fizyki, że czas jest pojęciem względnym – że te trzydzieści dni spokojnie mogą zmieścić w jednym.

Dzień 1 – Twoja ulubiona książka
Mam wiele ulubionych, ale jeśli już muszę jakąś podać, to wymieniam „Prawiek i inne czasy” Olgi Tokarczuk, a z czasów młodzieńczych „Sposób na Alcybiadesa” Edmunda Niziurskiego.

Dzień 2 – Książka, którą lubisz najmniej
Jest kilku takich autorów, którzy uchodzą za wybitnych, a do mnie kompletnie nie przemawiają, ostatnia przeczytana książka z tej kategorii to „Dziecię boże” Cormaca McCarthy’ego.

Dzień 3 – Książka, która cię kompletnie zaskoczyła
„Schwedenkräuter” Zbigniewa Kruszyńskiego. Zdumienie i podziw, co można zrobić z językiem.

Dzień 4 – Książka, która przypomina ci o domu
Żadna. Nie uważam dzieciństwa, czy to w swoim przypadku, czy ogólnie, za najszczęśliwszy okres w życiu człowieka i nie szukam w książkach obrazów, które miałyby je przywołać.

Dzień 5 – Książka non-ficiton, której czytanie sprawiło ci niekłamaną przyjemność
Wszystkie książki podróżnicze, opowiadające o odkryciach geograficznych, dawnych cywilizacjach, np. „Gdy słońce było bogiem” Zenona Kosidowskiego.

Dzień 6 – Książka, przy której płaczesz
Nie będę oryginalny. „Chłopcy z Placu Broni” Ferenca Molnára. Jako dorosły roniłem łzy przy powieści Pera Olofa Ekströma „Ona tańczyła jedno lato”. Książki nie ma po polsku, jest słynny film nakręcony na jej podstawie. Nawiasem mówiąc, pierwotnie powieść nosiła tytuł „Letni taniec”, autor zmienił go później na ten filmowy.

Dzień 7 – Książka, przez którą trudno przebrnąć
Teraz już takich nie mam, zasadę, że zaczętą książkę trzeba skończyć, dawno temu porzuciłem. Jeśli przez jakąś powieść nie mogę się przebić, wraca na półkę. No, chyba że chcę ją zrecenzować, wtedy nie ma zmiłuj się, więc ostatnio męczyłem się z Operacją „Chusta” Tomasza Terlikowskiego.

Dzień 8 – Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być
„Niepełni”.

Dzień 9 – Książka wielokrotnie przez ciebie czytana
„Sposób na Alcybiadesa”. Wygrałbym każdy teleturniej z jej znajomości.

Dzień 10 – Pierwsza książka przeczytana przez ciebie
Chyba „Plastusiowy pamiętnik” Marii Kownackiej.

Dzień 11 – Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem
Na pewno „Plastusiowy pamiętnik” Marii Kownackiej. Pamiętam, że rodzicielka musiała mnie zmuszać, bym ją czytał, ale gdzieś w połowie tak mnie wciągnęła, że nie mogłem się oderwać. Od niej i od wszystkich następnych.

Dzień 12 – Książka, która tak wycieńczyła cię emocjonalnie, że musiałeś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas
W kość dawała literatura obozowa, „Dymy nad Birkenau” Seweryny Szmaglewskiej, „Pożegnanie z Marią” Tadeusza Borowskiego, „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, ale nie skłaniało mnie to do przerywania lektury.

Dzień 13 – Najukochańsza książka z dzieciństwa
Takich też było dużo, ale jeśli trzeba jakąś wymienić, to „Zdobywcy orzechowego tortu” Piotra Wojciechowskiego.

Dzień 14 – Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
„Kwietniowa czarownica” Majgull Axelsson. Bo pokazuje, że literatura wysoka może być ciekawa, i ma szansę tych młodych, których jeszcze się da, zachęcić do czytania.

Dzień 15 – Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Patrz dzień 5.

Dzień 16 – Ulubiona książka, którą sfilmowano
„Homo Faber” Maksa Frischa. I powieść, i film w reżyserii Volkera Schlöndorffa świetne.

Dzień 17 – Książka, którą sfilmowano i zrobiono to źle
O pomstę do nieba woła ekranizacja „Nigdy w życiu!” Katarzyny Grocholi. Z sensownej, zabawnej powieści zrobiono jakieś szmirowate romansidło.

Dzień 18 – Twoja ukochana książka, której już nie można kupić
Pierwsze wydanie „Opowiastek” Hjalmara Söderberga.

Dzień 19 – Książka, dzięki której zmieniłeś zdanie na jakiś temat
„Paradoks czasu” Philipa Zimbardo i Johna Boyda uświadomił mi, że ludzie nie tylko różnie postrzegają czas, ale że ma to realny wpływ na ich życie (w odróżnieniu na przykład od różnego postrzegania kolorów).

Dzień 20 – Książka, którą byś polecił osobie o wąskich horyzontach myślowych
„Jak poszerzyć swoje horyzonty myślowe”?

Dzień 21 – Książka, która przyniosła ci wielką przyjemność, ale wstydzisz się przyznać, że ją czytałeś
Wstydzić się czytanych książek? Nie zdarzyło mi się.

Dzień 22 – Ulubiona seria wydawnicza
Żadna. W ogóle nie zwracam na to uwagi. Serie służą wpychaniu ludziom książek, których normalnie by nie kupili i nie przeczytali.

Dzień 23 – Ulubiony romans
Bez happy endu.

Dzień 24 – Książka, która okazała się jednym wielkim oszustwem
Nowy Testament.

Dzień 25 – Ulubiona autobiografia/biografia
„Hjalmar Söderberg. Życie pisarza” Burego Holmbäcka. Mam zamiar przełożyć.

Dzień 26 – Książka, którą chciałbyś przeczytać, a jeszcze nie jest napisana
Taka, która dowiodłaby, że życie ma jakiś głębszy sens. Tyle że nie zostanie napisana.

Dzień 27 – Książka, którą byś napisał, gdybyś umiał
Umiem pisać książki :-)

Dzień 28 – Książka, której przeczytania bardzo żałujesz
Bodajże nazywało się to „Czarny pająk”, zbiór opowiadań grozy, których przeczytania gorzko w nocy żałowałem. Od tego czasu nie czytam żadnych horrorów.

Dzień 29 – Autor, którego omijasz
Paulo Coelho. I to szerokim łukiem.

Dzień 30 – Autor, którego wszystkie książki czytasz
Jest sporo takich, m.in. Stanisław Lem, Wiesław Myśliwski, Marek Hłasko, Ryszard Ćwirlej, Frederick Forsyth. Generalnie, jeżeli autor mnie zachwyci, to może liczyć na moją wierność.

sobota, 14 kwietnia 2012

Spotkanie autorskie w Wałbrzychu

Jutro, w niedzielę 15 kwietnia, spotkam się z czytelnikami w księgarni Matras w Galerii Victoria przy ul. 1 Maja 64 w Wałbrzychu. Początek spotkania o godzinie piętnastej. Serdecznie zapraszam.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Filmowo

Z utworów Hjalmara Söderberga zostały sfilmowane dwa, Doktor Glas i Niebłahe igraszki. Co ciekawe, oba dwukrotnie. Sam autor niestety tego nie doczekał, gdyż pierwsze wersje weszły na ekrany odpowiednio w 1942 i 1945 roku (Söderberg zmarł w 1941). Ich reżyserem był zięć Söderberga, Rune Carlsten, żonaty z najstarszą córką pisarza, Dorą. Do kręcenia drugich wersji włączyli się bracia Skandynawowie, i tak „Doktor Glas” z 1968 roku był produkcją duńską, a „Niebłahe igraszki” z 1977 szwedzko-norweską.

Ingmar Bergman poproszony o wskazanie najlepszych XX-wiecznych szwedzkich filmów wybrał m.in. „Niebłahe igraszki” z 1945 r. z Viveką Lindfors i Olofem Widgrenem w rolach Lydii i Arvida.



Opowiedział przy tym historię usłyszaną od Anji Breien, norweskiej reżyser, która wzięła tę powieść na warsztat trzydzieści kilka lat później. Otóż jej ekipa po skończeniu zdjęć postanowiła sobie obejrzeć stary film, przekonana, że ramotka dostarczy im niezłej zabawy. Podpite i rozbawione towarzystwo zasiadło na sali, jednak w trakcie projekcji śmiechy ucichły, wkradło się przejęcie, a do domów wszyscy rozeszli się w milczeniu.

Piszę o tym, gdyż w Warszawie organizowana jest w dniach 12-15 kwietnia druga edycja przeglądu skandynawskich adaptacji filmowych „Jakby w zwierciadle”. W jego ramach będzie można zobaczyć w sobotę 14 kwietnia o godz. 15.30 w kinie Luna tę późniejszą adaptację „Niebłahych igraszek” pod mocno nieszczęśliwym tytułem „Godziny miłości”. Nie jest to wina organizatorów przeglądu, taki jest oficjalny polski tytuł tego filmu. Owszem, przełożenie oryginalnego Den allvarsamma leken sprawia ogromne trudności, o czym pisałem w notce Tytułomania, ale temu, kto wymyślił „Godziny miłości”, należałoby obić pięty.

Moje wydawnictwo jest wśród patronów medialnych tego przeglądu, a czytelnicy mojego bloga mogą dostać jedno podwójne zaproszenie na „Godziny miłości”. Jeśli więc ktoś byłby chętny, to proszę dać temu wyraz w komentarzu. Wyboru dokonam drogą losowania wśród zgłoszeń nadesłanych do jutra do godziny 22.00.

A poniżej wyświetlane filmy:

Czwartek, 12 kwietnia
godz. 18.30 – „Julia” (Julie), reż. Linda Wendel, Dania 2011
Na podstawie dramatu Augusta Strindberga „Panna Julia”
godz. 20.30 – „Sędzia” (Domaren), reż. Alf Sjöberg, Szwecja 1960
Na podstawie dramatu Vilhelma Moberga „Domaren”

Piątek, 13 kwietnia
godz. 16.30 – „Wilk” (Varg), reż. Daniel Alfredson, Szwecja/Finlandia/Norwegia 2008
Na podstawie trylogii Kerstin Ekman „Vargskinnet”
godz. 18.30 – „Gra snów” (Drømspel), reż. Unni Straume, Norwegia/Szwecja 1994
Na podstawie sztuki Augusta Strindberga „Gra snów”
godz. 20.30 – „Zły Pan” (Sinna Mann), reż. Anita Killi, Norwegia 2009
Na podstawie książki dla dzieci Gro Dahle i Sveina Nyhusa „Sinna Mann”
(ta sama godzina?) „Zbuntowani” (Sønner av Norge), reż. Jens Lien, Norwegia 2011
Na podstawie powieści Nikolaja Frobeniusa „Teori & praksis”

Sobota, 14 kwietnia
godz. 13.30 – „Kundel” (Kjøter), reż. Marius Holst, Norwegia 2006
Na podstawie dramatu Henryka Ibsena „Dom lalki”
„Siedmiu braci” (Seitsemän veljestä), reż. Riitta Nelimarkka, Finlandia/Francja 2011
Na podstawie powieści Aleksisa Kiviego „Siedmiu braci”
godz. 15.30 – „Godziny miłości” (Den allvarsamma leken), reż. Anja Breien, Norwegia 1977
Na podstawie powieści Hjalmara Söderberga „Niebłahe igraszki”
godz. 17.30 – „Rozkaz” (Käsky), reż. Aku Louhimies, Finlandia 2008
Na podstawie powieści Leeny Lander „Rozkaz”
godz. 20.30 – „Michael” (Michael), reż. Carl Theodor Dreyer, Niemcy 1924
Na podstawie powieści Hermana Banga „Mikaël”

Niedziela, 15 kwietnia
godz. 13.30 – „Sofie” (Sofie), reż. Liv Ullmann, Dania 1992
Na podstawie powieści Henriego Nathansena „Mendel Philipsen og Søn”
godz. 16.30 – „W cieniu ciepła” (I skuggan av värmen), reż. Beata Gårdeler, Szwecja 2009
Na podstawie powieści Lotty Thell „I skuggan av värmen”
godz. 18.30 – „Nerwówka” (Órói), reż. Baldvin Zophoníasson, Islandia 2010
Na podstawie powieści Ingibjörg Reynisdóttir „Strákarnir með strípurnar” oraz „Rótleysi rokk og Rómantik”
godz. 20.30 – „Krystyna, córka Lavransa” (Kristin Lavransdatter), reż. Liv Ullmann Norwegia 1995
Na podstawie powieści Sigrid Undset „Krystyna, córka Lavransa”

Pokazy, jako się rzekło, w kinie Luna, bilety po 15 zł, dla studentów 12, karnet na cały przegląd 150 zł (ze zniżką 120 zł). Jest trochę imprez towarzyszących, ale to już odsyłam na stronę organizatora.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Z godnościom zawodowom

O istnieniu czegoś takiego jak Karta Tłumacza (Translator’s Charter) Międzynarodowej Federacji Tłumaczy (FIT) słyszałem, ale nigdy jej nie czytałem. To niedopatrzenie postanowiłem nadrobić, kiedy w raporcie o sytuacji tłumaczy literackich w Polsce natknąłem się na fragmenty tej Karty. Najpierw zainteresowało mnie fatalne tłumaczenie w wykonaniu Danuty Kierzkowskiej, samej prezes TEPIS-u: „Zawód tłumacza, tak jak inne zawody, winien być w każdym kraju chroniony na równi z innymi zawodami w danym kraju poprzez regulowanie stawek wynagrodzenia, umów zbiorowych, umów wzorcowych, itp.”. Nie trzeba zaglądać do oryginału, żeby zorientować się, że tekst jest źle przełożony: toporne powtórzenie „w danym kraju” i błąd gramatyczny, bo zawód ma być chroniony nie przez regulowanie umów zbiorowych i wzorcowych, tylko przez regulowanie umowami zbiorowymi i wzorcowymi. Ale zajrzenie do oryginału (The translating profession, like other professions, shall enjoy in every country a protection equal to that afforded to other professions in that country, by collective agreements, standard contracts, etc.) przynosi niespodziankę, bo o stawkach wynagrodzenia nie ma w nim mowy. Danuta Kierzkowska, tłumacz przysięgły, dopisuje w tłumaczonych przez siebie uchwałach to, co, jej zdaniem, te uchwały powinny zawierać. Punkt ósmy (The translator shall refrain from any unfair competition in carrying out his profession; in particular, he/she shall strive for equitable remuneration and not accept any fee below that which may be fixed by law and regulations), chcąc, by tłumacze w Polsce oglądali się na TEPIS, przekłada następująco: „Tłumacz (…) nie powinien przyjmować wynagrodzenia poniżej wysokości ustalonej przez prawo, odpowiednie przepisy, zwyczaje lub jego organizację zawodową”. I w zasadzie należy docenić, że dodała ogólnie „organizację zawodową”, bo przecież mogła bez zbędnych ceregieli wpisać TEPIS. „Twórcza” Kierzkowska trzyma się za to niewolniczo języka oryginału tam, gdzie nie powinna - właśnie owo zbędne „w danym kraju” albo niepomijanie zaimków dzierżawczych: „Tłumacz powinien dożywotnio korzystać z uznania autorstwa jego tłumaczenia” (wiadomo, że nie cudzego), „bez uprzedniej zgody tłumacza wydawcy i inni użytkownicy jego tłumaczenia nie mają prawa do dokonywania zmian w jego tłumaczeniu”. Pani Kierzkowskiej należałoby zacytować punkt piąty tejże Karty: „Tłumaczenie wierne, nie powinno jednak być rozumiane jako tłumaczenie dosłowne”. Tu dla odmiany mamy błąd interpunkcyjny, i to rażący, bo przecinek między podmiotem a orzeczeniem, a wziął się stąd, że Kierzkowska zmieniła (i słusznie) szyk w stosunku do oryginału (A faithful translation, however, should not be confused with a literal translation), ale najwyraźniej wiedzy o zasadach polskiej interpunkcji zabrakło. Inny kwiatek z tego tłumaczenia przytaczałem już, odnosząc się do komentarza pod wpisem Tłumacz przysięgły - zawód (nie)regulowany, że wierchuszka TEPIS-u to świetni tłumacze: „Wyłączną odpowiedzialność za tłumaczenie ponosi zawsze tłumacz, niezależnie od charakteru jego stosunku lub umowy, jakie go wiąże z użytkownikiem”. Urzekająca PRL-owska nowomowa („charakter jego stosunku”), którą Kierzkowska posługuje się w swoich pismach i tłumaczeniach, błędy gramatyczne (jeśli już, to „jakie go wiążą”) i niezgodność z oryginałem, bo tam jest „the character of the relationship of contract” a nie „or contract”, czyli chodzi o rodzaj umowy. Z punktu 9 dowiadujemy się, że „Tłumacz w żadnym razie nie powinien zabiegać o taką pracę lub przyjmować jej na takich warunkach, które poniżałyby jego godność osobistą lub zawodową”. „Poniżyć” to „obrazić czyjąś godność”, nie można więc „poniżyć czyjejś godności”.

To kulawe tłumaczenie jest jednym z dokumentów, na które TEPIS stale się powołuje. Najwyraźniej jednak nikt z wierchuszki go nie przeczytał, skoro nie zwrócił uwagi na błędy. A może przeczytał, tylko jest równie „świetnym” tłumaczem jak Kierzkowska i błędów nie dostrzegł. Albo błędy dostrzegł, ale nie odważył się powiedzieć, że królowa jest naga.

Samej karty nie chciałem z początku komentować, bo to dokument uchwalony w roku 1963 i to, co śmieszy dziś, na przykład stwierdzenie, że FIT „dąży do uczestniczenia w upowszechnianiu cywilizacji na świecie”, pięćdziesiąt lat temu brzmiało pewnie sensownie. Przeczytałem jednak, że karta była poprawiana w 1994 r., no i jest cały czas lansowana przez FIT jako obowiązujący dokument.

A sporo jej zapisów jest zwyczajnie kuriozalnych. Weźmy choćby punkt pierwszy:
Tłumaczenie, będąc działalnością intelektualną, której przedmiotem jest przekładanie tekstów literackich, naukowych i technicznych z jednego języka na inny, nakłada na osobę je wykonującą szczególne obowiązki wynikające z samego charakteru tej pracy.
Każdy, kto wykonuje jakąś pracę, ma obowiązki wynikające z jej charakteru, więc to samo można napisać o wszystkich zawodach. I z chęcią bym się dowiedział, dlaczego konstruktor pralki ma obowiązki zwykłe, a tłumacz przekładający instrukcję obsługi tej pralki szczególne.

Tłumaczowi należy zapewnić warunki bytowe, które umożliwiają mu sprawne wywiązywanie się z godnością z wyznaczonego mu w społeczeństwie zadania.
Takie to nadęte jak prezeska TEPIS-u, nic dziwnego, że taką estymą darzy tę Kartę. Społeczeństwo nie wyznaczało tłumaczom żadnego zadania, ot, jest zapotrzebowanie na taki rodzaj usługi, a skoro jest popyt, to pojawia się podaż. Gdyby paru gościom nie przyszło do głowy budować wieży, zapotrzebowania by nie było i zawód tłumacza by się nie pojawił. Kto zresztą miałby zapewniać te warunki bytowe? I z jakiego tytułu? Tłumaczenie tekstów użytkowych jest działalnością ściśle komercyjną i jeśli ktoś nie uzyskuje z niej odpowiednich dochodów, to powinien podnieść swoje kwalifikacje, poszukać sobie więcej klientów lub zmienić zawód. I co mają warunki bytowe do godności? Jak będę głodny, to tracę godność? I dlaczego powinienem tłumaczyć z godnością? Co to w ogóle znaczy? Mam przed przełożeniem tekstu się wyspowiadać, tłumaczyć w garniturze i pod krawatem, a na koniec zasalutować? Dotąd wydawało mi się, że obowiązkiem tłumacza jest dobrze przełożyć tekst, a czy po skończeniu pracy pójdzie do burdelu, czy do kościoła, to już jego prywatna sprawa.

Tłumacz ma prawo do udziału w sukcesie, jaki odniosło wykonane przez niego tłumaczenie, a w szczególności do wynagrodzenia proporcjonalnego do uzyskanych z przetłumaczonego przez niego utworu korzyści handlowych.
Należy też uznać, że za tłumaczenia wykonywane w formie prac zleconych przysługuje wynagrodzenie niezależne od korzyści handlowych uzyskanych z przetłumaczonego utworu.

Innymi słowy, tłumacz ma prawo zjeść ciastko i mieć ciastko. Jeśli utwór się sprzedaje, to tłumaczowi należy się procent, jeśli utwór się nie sprzedaje, to tłumacz bierze określoną kwotę i nic go nie obchodzi, że wydawca poniósł straty. Może jednak uczciwiej byłoby brać premię tylko wtedy, gdy było się gotowym na ryzyko? A jeśli wybrało się obligacje, to raczej nie wypada krzyczeć, że ze wzrostu akcji też należy się działka.

Na równi z przedstawicielami innych zawodów, tłumacze mają prawo do tworzenia stowarzyszeń i związków zawodowych.
Ktoś im kiedyś tego zabraniał?

Poza obroną praw moralnych i materialnych interesów tłumaczy, zadaniem takich organizacji winno być (…)
Jakie to są te moralne prawa tłumaczy? I dlaczego w Karcie nie ma informacji, co należy zrobić z nieudolną organizacją, która przez siedem lat nie potrafi wywalczyć podniesienia nawet o stopień inflacji raz ustalonych stawek?

Tłumacz powinien dożywotnio korzystać z uznania autorstwa jego tłumaczenia (…)
Że co? Kiedy umrę, to mogą wymazać moje nazwisko z przetłumaczonych przeze mnie książek?!

Cała Karta ma czterdzieści punktów, a że zacząłem ją studiować przy kawce, kończyłem na klopie. Kiedy jednak przeczytałem, że stowarzyszenia narodowe i Międzynarodowa Federacja Tłumaczy jako ich organizacja centralna czerpią siły niezbędne do realizacji swoich celów zawodowych z poczucia solidarności między tłumaczami i świadomości rangi zawodu tłumacza, który sprzyja lepszemu porozumieniu między narodami i rozwojowi kultury na świecie, poderwałem się mimo opuszczonych gaci i na całe gardło zaintonowałem Międzynarodówkę.