poniedziałek, 19 marca 2012

Tłumacz przysięgły - zawód (nie)regulowany

Muszę przyznać, że pani Magda zabiła mi ćwieka, pytając w komentarzu pod zeszłotygodniowym wpisem, czy tłumacz przysięgły powinien być zawodem regulowanym. Dotąd przyjmowałem za oczywiste, że takim jest, ale czy rzeczywiście ma to uzasadnienie? Jakby zapytać TEPIS (organizację zrzeszającą niektórych przysięgłych, choć uzurpującą sobie prawo do reprezentowania wszystkich), przytoczyliby dziesiątki argumentów, że absolutnie nie da się inaczej, a podłoże większości tych argumentów byłoby dokładnie to samo, co w przypadku taksówkarzy, notariuszy, przewodników itd.: nie dopuścić nowych do zawodu, bo zwiększą konkurencję i obniżą ceny. TEPIS, kiedy zmieniana była ustawa o zawodzie tłumacza przysięgłego, lansował nawet pomysł, żeby warunkiem uzyskania uprawnień było posiadanie własnej kancelarii: ustawiona wierchuszka TEPIS-u, mając świadomość, że z wiedzą i umiejętnościami wyniesioną z komunistycznych szkół i uprawnieniami nadanymi po uważaniu nie wytrzyma konkurencji z młodymi, którzy przejdą przez trudny egzamin, postanowiła zastopować ich metodą z pokerowych salonów: owszem, grasz lepiej, ale żeby w ogóle siąść do stołu, musisz mieć dużą kasę.

W opisie zawodu tłumacza przysięgłego na liście zawodów regulowanych jest informacja, że to osoba zaufania publicznego. Tłumacz przysięgły pełni trochę rolę notariusza, bo, powiedzmy sobie, przełożenie metryki urodzenia to żadna filozofia i przysięgły bierze pieniądze przede wszystkim za poświadczenie, że dokument w j. polskim dokładnie odpowiada temu w j. obcym, a nie za wykonanie ciężkiej pracy, bo tę od piątego aktu urodzenia wykonuje mechanicznie. Ale skoro wprowadza do obiegu oficjalne dokumenty, to musi mieć jak notariusz wysokie morale i regulowanie zawodu ma na celu niedopuszczenie do niego niewłaściwych osób. Tyle teoria. W praktyce te osoby zaufania publicznego notorycznie w dwóch punktach łamią prawo. Pierwszym jest unikanie tłumaczeń na rzecz wymiaru sprawiedliwości (mimo że ustawa obowiązek wykonywania takich tłumaczeń na przysięgłego nakłada), bo stawki urzędowe i z każdym rokiem realnie coraz niższe. Drugim jest zatajanie, że nie widziało się oryginału na oczy i opatrywanie tłumaczenia klauzulą, że jest zgodne z „okazanym dokumentem”, choć ustawa jednoznacznie nakazuje podać, czy ten okazany dokument był kopią czy oryginałem. Ale wiadomo, jak się napisze klientowi, który przysłał skan, że tłumaczenie z kopii albo zażąda dosłania oryginału, ten będzie niezadowolony. A co tam ustawa, ważny klient, nawet jak się jest - czy ma być - osobą zaufania publicznego. (Nawiasem mówiąc, Ministerstwo Sprawiedliwości o obu tych praktykach doskonale wie i nie ma najmniejszego zamiaru nic z tym zrobić.)

Drugim, wydawałoby się rozsądnym, argumentem za tym, że o dopuszczeniu do zawodu tłumacza przysięgłego decyduje egzamin, jest to, że sąd czy prokurator musi mieć pewność, że osoba, której zleci tłumaczenie, będzie potrafiła je wykonać. Poza metrykami urodzenia tłumaczy się przecież też naprawdę trudne rzeczy. I znowu teoria rozmija się z praktyką. Po pierwsze, jest cała masa tłumaczy przysięgłych (w tym i ja), która nigdy żadnego egzaminu nie zdawała, bo przed zmianą ustawy uprawnienia dostawało się decyzją administracyjną prezesa sądu na podstawie skończonej filologii. Po filologii niekoniecznie trzeba umieć tłumaczyć, ale kiedy zmieniano ustawę, zamiast sprawdzić, czy starzy to potrafią, automatycznie przedłużono im uprawnienia. Po drugie, to sprawdzanie umiejętności dotyczy głównie terminologii prawniczo-ekonomicznej, ale od tłumacza przysięgłego wymaga się, żeby znał się na wszystkim (też na medycynie i technice), choć takich gigantów, którzy znają się na wszystkim, jest mało i powinny być specjalizacje.

Przyjmijmy jednak, że sto procent osób na liście przysięgłych to kompetentni tłumacze. Niekoniecznie uzasadnia to istnienie takiej listy. Bo można sobie wyobrazić, że sądy i prokuratury organizowałyby przetargi na wykonywanie tłumaczeń. Podobnie jak organizuje się przetargi na tłumaczenia dla Komisji Europejskiej. A przecież nie można powiedzieć, że są one mniej istotne niż tłumaczenie w postępowaniu sądowym.

Czyli dochodzę do wniosku, że tłumacz przysięgły wcale nie musi być zawodem regulowanym.

Natomiast trzeba wskazać, że obecna sytuacja ma jednak swoje plusy. Bo jeśli chodzi o przetargi, to w praktyce jest tak, że wygrywa oferent z najniższą ceną, a nie ten, który oferuje najlepszą cenę w stosunku do jakości. Skutkowało to tym, że tłumaczenia unijne były mocno koślawe, tymczasem w sądach takie się nie zdarzają. (Co z niekompetentnymi tłumaczami, o których wspomniałem? A ci dawno tak się urządzili, żeby poza metrykami urodzenia nic innego nie brać). Poza tym w przetargach na tłumaczenia marnuje się publiczne pieniądze, nie robiąc ich dla indywidualnych tłumaczy, tylko dla biur tłumaczeń - pośredników, którzy żadnej wartości dodanej nie wnoszą. W przypadku rzadkich języków dane instytucje (np. ZUS) potrzebują tłumaczenia na przykład raz na pięć lat. Organizacja przetargów w takim przypadku byłaby wyrzucaniem publicznych pieniędzy. Tłumacze przysięgli tłumaczą też dla zwykłych obywateli i kiedy listę zastąpimy przetargami, ktoś musiałby organizować przetargi na te tłumaczenia. Ktoś czyli urząd, do którego obywatel z takim tłumaczeniem miałby trafić. Wyszłoby na strzelanie z armaty do wróbla i lepsza chyba (bo tańsza) jedna scentralizowana lista, z której każdy potrzebujący oficjalnego tłumaczenia może skorzystać.

Poza tym założenie, według którego na tę listę ma się trafiać, jest właściwe. To znaczy wystarczy potwierdzenie umiejętności i bez łaski jest się na nią wpisywanym (nie jest np. wymagana zgoda korporacji czy sztucznie ograniczana liczba tłumaczy). I znowu w praktyce jest gorzej. Przedstawiciele korporacji zasiadają w komisji egzaminacyjnej (nie mają tam wprawdzie większości, ale i tak nie powinni), nie ma tłumaczeniowych studiów podyplomowych z rzadkich języków (a takie studia kandydat musi się skończyć, jeśli nie legitymuje się dyplomem filologii - ten wymóg ma być zmieniony, ma zostać sam egzamin), opłata za egzamin chyba znacznie przekracza jego koszty, nie jest chyba przestrzegany zapis, że w ciągu roku trzeba zorganizować egzamin, jeśli zgłosi się kandydat z danego języka. To wszystko, zdaje się, skutecznie zabetonowało listę, jeśli chodzi o tłumaczy rzadkich języków. Ale bardziej celowe wydaje się dopasowanie tutaj praktyki do założeń (nie ma barier administracyjnych, jest tylko bariera braku kwalifikacji) niż zmiana całego systemu.

Czyli doszedłem do wniosku, że zawód tłumacza przysięgłego powinien być regulowany (bo wymóg zdania jakichś egzaminów, choćby ściśle merytorycznych, jest przecież takim regulowaniem) i okazałem się korporacjonistą :-)

20 komentarzy:

  1. Panie Pawle, dziękuję bardzo za wpis, przynajmniej jest to konkretna i rzeczowa argumentacja, a nie retoryka a'la Gowin, cytuję z pamięci: "MSZ sam wybiera, z kim chce współpracować", i wszystko na ten temat.

    Oczywiście jestem tłumaczką (mgr filologii), tzw.rzadkiego języka; jak dla mnie suma 800zł za egzamin jest za duża, a przy (jak wieść gminna niesie) 20% zdawalności (coś chyba jest nie tak z tym egzaminem?) po prostu odstraszająca (o kursach, koszmarnie drogich, w zasadzie mogę zapomnieć). A już diabli mnie biorą, kiedy na liście tłumaczy widzę osoby, o których wiem, że uzyskały wpis na zasadach sprzed 2004 roku i od studiów nie mają kontaktu z językiem w ogóle, nawet jako tłumacze zwykli. Rzecz jest więc chyba także w jakiejś elementarnej uczciwości, bo co do zasady, to ja też jestem za jakąś formą regulacji, kiedy zakłada zdobywanie konkretnych, niezbędnych kwalifikacji do wykonywania jakiegoś zawodu lub sprawowania funkcji, ale co z tą praktyką Panie Pawle, co z praktyką?
    Pozdrawiam
    Magda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, dopasowanie praktyki do założeń nie wydaje się realne. Nikomu na tym nie zależy, TEPIS-owcy pilnują, żeby nikt im nie wszedł w paradę, a ministerstwa - dopóki te tłumaczenia jakoś są robione - żadne patologie nie obchodzą. Ale czego oczekiwać od ministra sprawiedliwości, skoro zajmuje się trenerami i stermotorzystami, zamiast swoim resortem?

      Usuń
  2. Ups! oczywiście chodziło mi o Ministerstwo Sprawiedliwości, nie MSZ :)
    M.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Pawle, napisał Pan: "ustawiona wierchuszka TEPIS-u, mając świadomość, że z wiedzą i umiejętnościami wyniesioną z komunistycznych szkół i uprawnieniami nadanymi po uważaniu nie wytrzyma konkurencji z młodymi, którzy przejdą przez trudny egzamin". A przecież każdy, kto z tą "ustawioną wierchuszką" ma do czynienia wie, że to świetni tłumacze, nie obawiający się konkurencji ze strony młodszych. Ba, sami przygotowują innych do egzaminu, który nota bene dla praktykującego tłumacza wcale trudny nie jest. Materiały są dostępne publicznie, można przejrzeć, to dość typowe teksty, z którymi tłumacz przysięgły pracuje na co dzień.
    A wymóg posiadania kancelarii bardzo mi się podoba, bo po wprowadzeniu takowego wśród tłumaczy przysięgłych na liście Ministerstwa Sprawiedliwości pozostałyby te osoby, które faktycznie zawód uprawiają, a nie "martwe dusze" trzymające pieczęć w szufladzie lub korzystające z niej wyłącznie na potrzeby tłumaczenai aktów urodzenia. Ci nie byliby w stanie utrzymać kancelarii i nastąpiłaby naturalna selekcja, której nasz zawód bardzo potrzebuje. Czy wyobraża Pan sobie notariusza bez kancelarii? Walczmy o godność naszego zawodu, a nie o obniżenie wymogów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ci „świetni” tłumacze tworzą takie kwiatki: „Wyłączną odpowiedzialność za tłumaczenie ponosi zawsze tłumacz, niezależnie od charakteru jego stosunku lub umowy, jakie go wiąże z użytkownikiem”. Oryginał: “A translation shall always be made on the sole responsibility of the translator, whatever the character of the relationship of contract which binds him/her to the user”.

      A co do kancelarii, czyjej, przepraszam, godności uwłacza biuro zorganizowane w mieszkaniu? Tłumacza czy klienta? I jaki jest jej ekonomiczny sens, jeśli u tłumacza pojawia się osobiście zaledwie jakaś (często bardzo niewielka) część jego klientów? Żadnego początkującego tłumacza nie byłoby stać na własną kancelarię i to był motyw wyjścia z takim pomysłem, a nie chęć usuwania martwych dusz. Z tymi można poradzić sobie inaczej, ustawa pozwala np. skreślić tych, którzy nie zrobili żadnego tłumaczenia przez trzy lata. Kogoś skreślono?

      I tak, doskonale sobie wyobrażam notariusza bez kancelarii. Na co bizantyjski przepych, żeby poświadczyć, że to ja podpisałem się na dokumencie, a nie ktoś inny? Mógłby to zrobić w skromnym kantorku w sądzie. Cała ta otoczka służy tylko wyciąganiu pieniędzy od ludzi.

      Usuń
  4. No faktycznie "kffiatek" ;-) Jednak kto spośród nas, zawodowych tłumaczy, nie popełnia czasem takowego, nawet nie będąc tego świadom? Łatwo zauważamy błędy innych, swoich czasem nie chcemy zobaczyć. Jestem więc zdania, że ten spośród nas, kto nigdy, nigdzie, żadnemu klientowi takiego kwiatka nie posłał, świadomie lub nieświadomie ;-), niech będzie tym pierwszym, który rzuci kamień. Nie wiem tylko, o czym miałoby to świadczyć. O absolutnej bezbłędności? Jakoś nie chce mi się wierzyć, bo błędów nie robi tylko ten, kto nic nie robi. O zadufaniu? W to prędzej uwierzę...

    Co do kancelarii dla tłumacza, to doprawdy nie rozumiem, dlaczego aż tak bardzo próbuje Pan spolaryzować ten pomysł. Nikt nie wspominał o bizantyjskim przepychu, ani nie taki był cel tego pomysłu (nie wspominając o tym, że i wielu kancelariom notarialnym do Bizancjum daleko...). Nie rozumie Pan ekonomicznego sensu? Otóż dla mnie jest on oczywisty. Oczywiste jest także to, że jakikolwiek urząd państwowy odpowiedzialny za tłumaczy przysięgłych działając na podstawie ustawy nikogo nie skreśli. Skreślił? Nie skreślił. Cóż z tego, ze mógłby? Proszę wybaczyć, ale taka argumentacja może jedynie wywoływać śmiech... Głowę daję, że nie skreśli, bo to nie leży w jego interesie, więc martwe dusze nadal są i będą. A wymóg posiadania kancelarii (nie bizantyjskiej, ale skromnej, za to z godzinami urzędowania dla klientów) od razu umożliwiłby określenie, kto tłumaczeniem para się zawodowo, a więc traktuje swój zawód i przyszłość poważnie, a kto dorabia po etacie, uprawiając dumping i chałturząc. Nawet niewielka kancelaria kosztuje? Oczywiście! Z tym większą estymą traktowalibyśmy swój zawód, gdyby nie można go było uprawiać na kuchennym stołku, tylko należałoby w niego zainwestować. Początkujący notariusze jakoś zaczynają, im jakoś udaje się wykrzesać środki na własne lub wynajęte kancelarie, nieprawdaż?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No faktycznie "kffiatek" ;-) Jednak kto spośród nas, zawodowych tłumaczy, nie popełnia czasem takowego

      Tyle że jego autorka sadzi takich kwiatków całe łączki.

      Nie rozumie Pan ekonomicznego sensu? Otóż dla mnie jest on oczywisty.

      Wskazałem okoliczności dowodzące, że kancelaria w przypadku tłumacza nie ma ekonomicznego sensu. Pani nawet nie próbuje tego dowodu obalić, tylko odpowiada, że ów sens jest oczywisty. Jeden z moich przyjaciół nazywa to argumentem przez mocne stwierdzenie.

      Oczywiste jest także to, że jakikolwiek urząd państwowy odpowiedzialny za tłumaczy przysięgłych działając na podstawie ustawy nikogo nie skreśli.

      I na czym ta oczywistość polega? Skoro ustawa przewiduje w określonych przypadkach skreślanie, dlaczego oczywiste jest, że urząd - mający tę ustawę wykonywać - nie skreśla?

      Głowę daję, że nie skreśli, bo to nie leży w jego interesie, więc martwe dusze nadal są i będą.

      A jaki interes ma urząd w tym, żeby były martwe dusze? Tylko proszę nie pisać, że oczywisty.

      A wymóg posiadania kancelarii (nie bizantyjskiej, ale skromnej, za to z godzinami urzędowania dla klientów) od razu umożliwiłby określenie, kto tłumaczeniem para się zawodowo, a więc traktuje swój zawód i przyszłość poważnie, a kto dorabia po etacie, uprawiając dumping i chałturząc.

      A z jakiego przepisu czy z jakich norm wyprowadza Pani obowiązek zajmowania się tłumaczeniami na cały etat? Na jakiej podstawie twierdzi Pani, że osoba, dla której jest to zajęcie dodatkowe, wykonuje je źle i zaniża ceny? Poza tym rzadko który tłumacz żyje tylko z tłumaczeń uwierzytelnionych, ale dla tej części swojej działalności miałby otwierać kancelarię? Do której sąd nie przyjdzie, biuro tłumaczeń nie przyjdzie, klient z innego miasta nie przyjdzie? Ale będą godziny urzędowania. Widzę, że sama jest Pani kimś ważnym z TEPIS-u, bo to zamiłowanie do biurokracji jest dla TEPIS-owców charakterystyczne.

      Nawet niewielka kancelaria kosztuje? Oczywiście! Z tym większą estymą traktowalibyśmy swój zawód, gdyby nie można go było uprawiać na kuchennym stołku, tylko należałoby w niego zainwestować.

      Ale dlaczego w kancelarie? Mechanizmy wolnego rynku nie spowodowały ich powstania, co oznacza, że nie są nikomu potrzebne. Czy w takim razie nie lepiej - skoro o dopuszczeniu do zawodu miałby decydować cenzus majątkowy - zobowiązać kandydatów do wpłacenia stu tysięcy na biedne dzieci?

      Usuń
    2. Panie Pawle,

      Spieszę z odpowiedzią na Pana komentarz:

      „Wskazałem okoliczności dowodzące, że kancelaria w przypadku tłumacza nie ma ekonomicznego sensu. Pani nawet nie próbuje tego dowodu obalić, tylko odpowiada, że ów sens jest oczywisty. Jeden z moich przyjaciół nazywa to argumentem przez mocne stwierdzenie.”

      Wydaje mi się, że wyraziłam się jasno. Pana zdaniem biuro (szumnie zwane kancelarią, do którego szybko dorzucił Pan przymiotnik kojarzący się z przepychem, a nie pracą) nie jest tłumaczowi potrzebne, bo jest drogie i niewielu klientów do tłumacza przychodzi. Ja jestem zdania, że przeciętny tłumacz nie pracuje wyłącznie dla wydawnictw i sądów. Otóż do przeciętnego tłumacza przysięgłego przychodzą ludzie z różnego rodzaju dokumentami, a przyjmowanie ich w kuchni, sypialni czy w dużym pokoju nie przydaje tłumaczowi powagi. Na prywatną wizytę lekarską idzie się do gabinetu, do notariusza do jego biura (kancelarii), żaden stomatolog nie przyjmuje w dużym pokoju czy przedpokoju, to może i tłumacz mógłby zacząć szanować siebie i swój zawód?

      „I na czym ta oczywistość polega? Skoro ustawa przewiduje w określonych przypadkach skreślanie, dlaczego oczywiste jest, że urząd - mający tę ustawę wykonywać - nie skreśla?”

      Wystarczy poobserwować, jak działa urząd odpowiedzialny za tłumaczy przysięgłych i stanie się to oczywiste. Czy kogoś skreślił? Nie. Co więc dla Pana nie jest oczywiste?
      Dodam więcej – dla mnie oczywiste jest, że nic w tej kwestii się nie zmieni.
      Poza tym, jeśli tłumacz nie chce być skreślony, wystarczy przetłumaczyć list dla cioci Jadzi raz na trzy lata i już - wpis w repertorium jest, a powód do skreślenia znika.

      Usuń
    3. I ciąg dalszy:

      „A jaki interes ma urząd w tym, żeby były martwe dusze? Tylko proszę nie pisać, że oczywisty.”

      Oczywisty. Tłumacze na liście są. Jest ich dużo, reprezentowane są różne języki. Jest dobrze. Wszystko działa sprawnie. Urząd nie musi nic robić, tylko nadzoruje, aby nadal wszystko działało sprawnie.
      Panie Pawle, tak właśnie rozumują urzędy, nie tylko ten odpowiedzialny za tłumaczy, inne też. Nie wiem doprawdy dlaczego podważa Pan tego rodzaju opinie. Sam Pan tego doświadczył dość niedawno, gdy pisał Pan o opóźnieniach płatności. Według urzędu opóźnień nie ma, wszystko działa sprawnie. „Problem nie występuje” – pamięta Pan? Jaki interes ma urząd, żeby zacząć grzebać, zmieniać, naprawiać? Nie łatwiej jest udawać, że problemu nie ma? Tak funkcjonują urzędy. I nie wkraczajmy w teorię, co być powinno i jak mogłoby być lepiej… Ja piszę o realiach, a nie pobożnych życzeniach.

      „A z jakiego przepisu czy z jakich norm wyprowadza Pani obowiązek zajmowania się tłumaczeniami na cały etat? Na jakiej podstawie twierdzi Pani, że osoba, dla której jest to zajęcie dodatkowe, wykonuje je źle i zaniża ceny? Poza tym rzadko który tłumacz żyje tylko z tłumaczeń uwierzytelnionych, ale dla tej części swojej działalności miałby otwierać kancelarię? Do której sąd nie przyjdzie, biuro tłumaczeń nie przyjdzie, klient z innego miasta nie przyjdzie? Ale będą godziny urzędowania.”

      Proszę nie przypisywać mi słów, których nie wypowiedziałam. Nie pisałam o obowiązku zajmowania się tłumaczeniami na cały etat, panie Pawle.
      Jednak podtrzymuję to, co powiedziałam, czy też raczej napisałam. Otóż osoba zajmująca się tłumaczeniami ZAWODOWO (proszę nie upraszczać i nie mylić z etatem) siłą rzeczy będzie traktować swoje zajęcie bardzo poważnie, ponieważ jest to sposób zarabiania na życie. Będzie inwestować we własny rozwój zawodowy oraz rozwój swojej „firmy”, ponieważ oznacza to inwestycję we własną przyszłość. Sytuacja osoby dorabiającej do etatu jest zupełnie odmienna, nie musi dbać o klientów, bo nie oni są głównym źródłem utrzymania. Nie oznacza to wcale, że wszyscy dorabiający do etatu źle tłumaczą. Oznacza to, że nie muszą się starać, bo nie jest to dla nich tak istotne z ekonomicznego punktu widzenia.

      „Widzę, że sama jest Pani kimś ważnym z TEPIS-u, bo to zamiłowanie do biurokracji jest dla TEPIS-owców charakterystyczne.

      Jednym słowem fakt, że się z Panem nie zgadzam i mam odmienne spojrzenie na rynek tłumaczeń, automatycznie plasuje mnie w „wierchuszce” TEPIS-u? Hmmm…

      Usuń
    4. Owego szumnego określenia (kancelaria) użył TEPIS, nie ja. Zarzucając mi semantyczną nieuczciwość, sama się jej Pani dopuszcza, sugerując, że przyjmowanie klienta we własnym mieszkaniu jest równoznaczne z przyjmowaniem go w kuchni czy sypialni. Niezbyt uczciwe są też dokonywane przez Panią porównania, bo zestawia Pani leczenie, które wymaga odpowiednich warunków sanitarnych, z wręczeniem przetłumaczonych dokumentów, co zwykle zajmuje trzy minuty.
      Nie pracuję wyłącznie dla wydawnictw i sądów, mam również klientów indywidualnych, z kolei ci, u których dominują klienci indywidualni, nie ograniczają się wyłącznie do nich. Poza tym znaczną część ruchu indywidualnego przejęły biura tłumaczeń. No i nie wszyscy klienci indywidualni przychodzą osobiście, często wolą załatwić tłumaczenie drogą pocztową. Struktura zleceniodawców jest na ogół zróżnicowana, indywidualni klienci stanowią ledwie ich część, nieraz bardzo niewielką, ale również tym tłumaczom chce Pani narzucić obowiązek posiadania kancelarii. Bo wtedy tłumacz zacznie szanować swój zawód. Nie wiem jak Pani, ale ja szanuję swój zawód przez rzetelne wykonywanie tłumaczeń, a to, gdzie je klientowi wręczam, ma drugorzędne znaczenie. Poza tym nie ma zakazu prowadzenia kancelarii - jeśli chce Pani takową otworzyć, nikt Pani ani TEPIS-owcom tego nie broni. Skoro klienci są tak zniesmaczeni tym, że tłumacze przyjmują ich w prywatnych mieszkaniach, to odpłyną hurmem do was. Ciekawe tylko, dlaczego przy takim założeniu te kancelarie tłumaczy nie wyrastają jak grzyby po deszczu. Może jednak w tym założeniu jest błąd?

      Jaki interes ma urząd, żeby zacząć grzebać, zmieniać, naprawiać? Nie łatwiej jest udawać, że problemu nie ma? Tak funkcjonują urzędy.

      A dlaczego to, że urzędy w Polsce nie robią tego, co do nich należy, ma być argumentem za wprowadzaniem przepisu, który ma dać ten sam efekt, co już istniejące, tylko przez urząd nieegzekwowane? Przecież to wymaga założenia, że akurat ten nowy przepis urząd będzie egzekwował. Dlaczego miałby to robić, skoro starych nie egzekwuje? Poza tym obejście obowiązku posiadania biura poza własnym mieszkaniem też jest banalnie proste: wystarczy skorzystać z usługi firmy oferującej tzw. wirtualne biuro.

      Proszę nie przypisywać mi słów, których nie wypowiedziałam. Nie pisałam o obowiązku zajmowania się tłumaczeniami na cały etat, panie Pawle.

      Twierdzi Pani, że przymus posiadania kancelarii wykluczy z zawodu tych, dla których nie jest to główne zajęcie, i że jest to wskazane.

      Jednak podtrzymuję to, co powiedziałam, czy też raczej napisałam. Otóż osoba zajmująca się tłumaczeniami ZAWODOWO (proszę nie upraszczać i nie mylić z etatem)

      Nie mylę z etatem, użyłem sformułowania „na pełny etat” w znaczeniu „w pełnym wymiarze godzin”.

      Sytuacja osoby dorabiającej do etatu jest zupełnie odmienna, nie musi dbać o klientów, bo nie oni są głównym źródłem utrzymania.

      Tłumaczenie dokumentów nie jest formą samorealizacji czy jakimś ciekawym hobby, więc jeśli ktoś dorabia w ten sposób do etatu, to nie dlatego, że woli to na przykład od życia rodzinnego, tylko tych dodatkowych pieniędzy potrzebuje. A skoro potrzebuje pieniędzy, to potrzebuje klientów i będzie o nich dbał.

      Jednym słowem fakt, że się z Panem nie zgadzam i mam odmienne spojrzenie na rynek tłumaczeń, automatycznie plasuje mnie w „wierchuszce” TEPIS-u? Hmmm…

      Skoro nie uważa Pani za stosowne się przedstawić, to pole do interpretacji, kim Pani jest, pozostaje otwarte. A do TEPIS-u przypisałem Panią nie z powodu odmiennego zdania, tylko gorącej obrony fuszerów z TEPIS-u, myślenia tymi samymi kategoriami, co oni (że szacunek zyskuje się przez zewnętrzny blichtr, a nie merytoryczną pracę) i takiego samego zamiłowania do biurokracji.

      Usuń
  5. @Anonimowy:
    Pomysł z kancelarią jest doprawdy kuriozalny, jakże byłam naiwna sądząc, że zasady zdobywania uprawnień tłum.przys. nie mogą być bardziej wyśrubowane niż są... :). Są kraje europejskie, w których tłumaczenie poświadcza notariusz, są kraje, w których nie ma ścisłych uregulowań dot. tłumaczeń przysięgłych (Francja), są kraje, w których koszt egzaminu nie przekracza 40 Euro (Hiszpania). Czy to uwłacza godności tłumaczy przysięgłych w tych krajach?
    Magda

    OdpowiedzUsuń
  6. "nie ma tłumaczeniowych studiów podyplomowych z rzadkich języków (a takie studia kandydat musi się skończyć, jeśli nie legitymuje się dyplomem filologii - ten wymóg ma być zmieniony, ma zostać sam egzamin)"

    Ten wymóg od lipca zeszłego roku już nie obowiązuje. Absolwenci studiów niefilologicznych nie muszą przed egzaminem robić podyplomowych studiów tłumaczeniowych. Deregulacja w tym zakresie słuszna, właśnie ze względu na praktyczną niemożność odbycia takich studiów w zakresie języków rzadkich. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Interesująca dyskusja. Pozdrawiam.:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Czy możliwe jest żeby w 150 tysięcznym mieście w Polsce od 2005 r. - czyli od wprowadzenia regulacji w zawodzie tłumacza, nikt nie zdał egzaminu na tłumacza przysięgłego j. angielskiegio - proponuję sprawdzić w innych miastach jak w praktyce wyglada dostęp do zawodu tłumacza przysięgłego dla młodych tłumaczy w Polsce po wprowadzeniu egzaminu dla tłumaczy przysięgłych. Oczywiście nie mam tu na myśli Warszawy i Poznania tylko przeciętne polskie miasto, gdzie młodzi ludzie szukają pracy w zawodzie tłumacza. Jest to bardzo łatwo sprawdzić na listach ministerstwa - jest tam podana data uzyskania uprawnień. U mnie w mieście efekt tej regulacji jest taki, że tłumacza przysięgłego błaga się czy łaskawie znajdzie czas na zrobienie tłumaczenia przysięgłego, nie wspomnę już o tłumaczneiu ekspresowym. Prosze pamiętać, że nie każdy zaryzykuje wysyłanie oryginałów ważnych dokumentów DHLem do Warszawy. Egzamin TEPISu świetnie się sprawdza w miastach takich jak Warszawa. Przy tej ilości świetnych tłumaczy zawsze komuś uda się zdać ten "łatwy" egzamin, uczac się z ogólnie dostępnych tekstów lub uczęszczając na tanie studia podyplomowe (ostatnio około 9 tyz zł). Chyba, że założymy że 8 lat to zbyt krótki okres, aby w moim mieście urodził się geniusz, którego nie zniechęci labirynt utowrzony przez TEPIS i wysoka zdawalność organizowanego przez nich egzaminu (30%), połączona z przystępną ceną (800 zł plus koszty wycieczki do Warszawy). Przepraszam, że ględzę, ale tak to wygląda z mojego punktu widzenia i od razu się przyznaję, że trzymam kciuki za pana Gowina:)

    OdpowiedzUsuń
  9. Interesujące. Winny jest zbyt trudny egzamin, zbyt drogie podyplomówki, wysoki koszt egzaminu, labirynt Tepisu, zbyt niska zdawalność, itp., itd.
    Czy nie przyszło nikomu do głowy, że to podchodzącym do egzaminu młodym tłumaczom brakuje podstawowej wiedzy i umiejętności???

    OdpowiedzUsuń
  10. Drodzy tłumacze i tłumaczki!

    Zgadzam się z opinią, że samo skończenie filologii nie oznacza od razu, że jest się tłumaczem i faktycznie jest tak, że nawet w czasach kiedy poziom na studiach filologicznych był wyższy, ludzie nie zawsze mieli wystarczającą znajomość języka, żeby zostać tłumaczem. Jednak to co jest teraz, mam na myśli egzamin na tłumacza przysięgłego jest dużą przesadą, w szczególności jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że niektórzy mają uprawnienia (z przed 2004 roku) chociaż nie wiele potrafią. Podam następujący przykład. Jestem tłumaczem pisemnym i ustnym języka niemieckiego. Skończyłem dwa różne kierunki studiów podyplomowych, które uprawniają do zdawania egazminu na tłumacza przysięgłego. Jestem aktywnie działającym tłumaczem. Mam tytuł doktora nauk humanistycznych w zakresie mojej fililogii oraz prowadzę zajęcia na uniwersytecie cieszącym się dobrą opinią z tłumaczenia tekstów specjalistycznych. Mimo to, po wysłuchaniu wielu opinii osób, które podchodziły do egzaminu i przeczytaniu wielu forów nie wiem, czy chcę go sam zdawać. Zarobki nie są specjalnie atrakcyjne a wymagania ogromne. Oczywiście, że zdanie tego egzaminu jest możliwe po wielu miesiącach przygotowań. Ale kto może sobie pozwolić na to finansowo i czasowo? Dobrze przecież wszyscy wiemy, że w praktyce i tak korzysta się ze słownika i nie trzeba znać go całego na pamięć, żeby być kompetentnym tłumaczem przysięgłym, co niestety jest wymagane na egzaminie. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że na egzaminie ze słownika również można korzystać. Zgadza się, jednak ilość tekstu jaka jest do przetłumaczenia jest tak duża, że nie będzie czasu, aby do niego zajrzeć. Dlatego uważam, że egzamin w obecnej formie nie ma na celu chronienia jakości tłumaczeń przysięgłych ale przede wszystkim nie dopuszczenie nowym ludzi do zawodu.

    UW

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym króciutkim tekście aktywnie działającego tłumacza, doktora nauk humanistycznych, wykładowcy akademickiego na renomowanym uniwersytecie naliczyłem jedenaście błędów interpunkcyjnych, trzy ortograficzne, dwa gramatyczne, jeden leksykalny i jeden logiczny, mimo że jestem ledwie magistrem, tłumaczem z uprawnieniami „z przed” 2004 roku, czyli z definicji „nie wiele” potrafiącym.

      Usuń
  11. Bardzo ciekawa dyskusja i trafna. Tłumacz powinien być odpowiednio wykwalifikowany i mieć umiejętność używania słów niecodziennych, a bardziej specjalistycznych, więc w edukację należy trochę zainwestować pieniędzy i czasu.

    OdpowiedzUsuń
  12. Tłumacz inwestuje w edukację "trochę pieniędzy i czasu", ale potem zamówienia dostaje nie on tylko: a. krewni i znajomi królika (czytaj: właściciela wydawnictwa), bo np. "siostrzeniec jest bardzo dobry z angielskiego, nawet mówi to jego nauczycielka; b. ci, którzy godzą się na stawki w wysokości np. 100 zł brutto za arkusz wydawniczy. W warszawskich przynajmniej wydawnictwach to już "normalka". W obu wypadkach wydawca otrzymuje gniota, bardzo często niewiele lepszego niż gdyby tekst oryginalny został przepuszczony przez Google Translator, ale od czego starsze na ogół i z dobrej szkoły panie redaktorki? One za 25-30 zł od arkusza autorskiego (bo muszą sobie przecież dorobić do groszowych emerytur) piszą taki przekład od nowa, albo przynajmniej robią co mogą, żeby go "ulepszyć". Tak to dziś niestety wygląda, a skomentować można to tylko w ten sposób, że na tym przykładzie widać, czym jest kapitalizm. Taki XIX-wieczny, dickensowski, jaki mamy u nas... On działa na kulturę jak cyjanek potasu na organizm ludzki. Aha, jeszcze jedna sprawa - nie ma prawa ukazać się w żadnym medium z tzw. mainstreamu miażdżąca recenzja gniota translatorskiego, bo wydawca może się wtedy obrazić i nie wykupić powierzchni reklamowej. Czytaliście gdzieś (poza blogiem p. Pollaka)uczciwą recenzję tego bagiennego przekładu wydanej przez Muzę i firmowanej przez p. Nakoniecznika książki o rozbitku ma Marsie? No właśnie...

    OdpowiedzUsuń
  13. Stawki są różne - proponuje swój biznes niech każdy przekona się. Tłumacz wykwalifikowany na pewno swój wkład w naukę sobie ceni.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.