poniedziałek, 26 marca 2012

Radio Erewań

Politycznie poprawnej „Gazecie Wyborczej” nie przypadło do gustu, że jakiś holenderski polityk poprosił rodaków, by zgłaszali mu przypadki skandalicznych zachowań polskich i rumuńskich imigrantów. Dziennikarze „Wyborczej” zamiast zapytać się, dlaczego nazywany przez nich ksenofobem polityk nie wziął sobie na cel Szwedów czy Nigeryjczyków, uderzyli na alarm, że lista Wildersa doprowadziła do dyskryminowania Polaków z tej racji, że są Polakami, i podała przykład niejakiej pani Agnieszki: „W jej przypadku wszystko zaczęło się od kłótni o psa z gburowatym sąsiadem, który ją spoliczkował. Ponieważ policja nie ukarała należycie gbura, a ten najwyraźniej podburzył innych sąsiadów pani Agnieszki, ktoś trzy razy już przebił opony w jej samochodzie”.

Jaki obraz wyłania się z tak podanej informacji? Ja zobaczyłem faceta z grubą szyją i wygoloną czaszką z pitbullem u nogi, którego zahukana pani Agnieszka się wystraszyła i nieśmiało poprosiła, żeby ten groźny piesek na nią nie warczał. W reakcji dostała od faszysty po twarzy, bo jest Polką. Po namyśle doszedłem jednak do wniosku, że sytuacja musiała wyglądać zupełnie inaczej. Pies nie należał do Holendra, tylko do pani Agnieszki. A pani Agnieszce, której, jak znakomitej większości Polaków, kultura trzymania psa jest obca i która nie widzi potrzeby, by respektować obowiązujące w tej kwestii przepisy, nie przyszło do głowy, żeby dopasować się do holenderskich zwyczajów. I jej pupilek zapewne ganiał bez smyczy („pies musi się wybiegać”), podbiegał do obcych ludzi, którzy się go bali albo nie życzyli sobie z nim kontaktu („ale on chce się tylko bawić” - jakby Holender chciał się pobawić z panią Agnieszką wbrew jej woli, oskarżyłaby go o molestowanie seksualne), ujadał na okrągło, bo pani Agnieszka nie rozumie, że szczekanie to hałas jak każdy inny („pies jest po to, żeby szczekał”), i zasrywał trawniki, bo sprzątnięcie odchodów jest poniżej godności pani Agnieszki. Holender, zły, że jego czyste i ciche osiedle zamieniło się w zasmrodzoną psiarnię, mając narodowość pani Agnieszki gdzieś, a jeśli nawet nie, to umieszczając ją w głębokiej Azji, a nie w Europie, zwrócił jej uwagę. Przyjmując zapewne za oczywiste, że taka interwencja wystarczy, człowiek kulturalny może naruszyć jakieś reguły, ale przywołany do porządku, przeprasza i zmienia swoje zachowanie. Ale Holender najwyraźniej usłyszał, żeby spadał i zajął się swoimi sprawami, i w ferworze wymiany zdań wynikłej z tej grzecznie podanej informacji, że pani Agnieszka w dupie ma obowiązujące przepisy, bo w jej rodzinnej wsi wszyscy tak trzymali psy i nikomu to nie przeszkadzało, nie wytrzymał nerwowo i ją spoliczkował. Co oczywiście go nie usprawiedliwia, rękoczyny nie są dopuszczalne w żadnej sytuacji konfliktowej. Jednak przyczyną konfliktu było łamanie przyjętych norm przez Polkę, a nie gbura i może dlatego policja ukarała go „nienależycie”.

Pani Agnieszka czuje się oczywiście głęboko pokrzywdzona i dlatego skarży się prasie, bo nie rozumie, że to, co ona uznaje za normę, w cywilizowanym społeczeństwie normą dawno nie jest. My nie zdajemy sobie sprawy, jak obficie nam słoma z butów wyłazi. „Wyborcza” zresztą półgębkiem przyznaje, że zarzuty wobec Polaków („piją, brudzą, hałasują”) są prawdziwe, ale twierdzi, że tak zachowuje się tylko niewielka część Polaków. I dlatego zarzuty są rasistowskie. Ciekawe, że jak ktoś powie, że Rosjanie piją, to nikt nie dopatruje się w tym stwierdzeniu rasistowskich pobudek ani nie zwraca uwagi na fakt, że również w Rosji abstynentów nie brakuje. Jeszcze jaskrawiej widać to na przykładzie pochwały. Brazylijczycy grają świetnie w piłkę. Czysto rasistowskie stwierdzenie. Nieuwzględniające, że wielu rodaków Pelego nie potrafiłoby okiwać nawet polskiego piłkarza. Redaktor Pawlicki nie chce odpowiadać za polskiego menela leżącego na holenderskim trawniku. Nie czuje z nim żadnej więzi i nie chce być wrzucany z nim do jednego worka. Bo on jest człowiekiem kulturalnym (przyjmijmy na moment, że Polacy i Holendrzy podkładają pod to słowo identyczny desygnat) podobnie jak znakomita większość polskich imigrantów, więc nie ma powodu, by uznawać, że menel w jakiś sposób ich reprezentuje. Ciekawe, że zarówno redaktor Pawlicki, jak i emigranci czują się natomiast reprezentowani przez Adama Małysza czy Justynę Kowalczyk, chociaż do sukcesu tych sportowców w żaden sposób nie przyłożyli ręki. Przeciwnie, ci wygrywają wyłącznie dzięki swojemu talentowi i ciężkiej pracy, a nie w wyniku zorganizowanego przez państwo systemu szkolenia. Polskie tytuły mistrzowskie nie są naturalnym efektem masowego uprawiania danych dyscyplin sportu (po stworzeniu przez państwo odpowiednich warunków) i systematycznego wyławiania talentów, tylko rodzajem cudu. Niemniej jednak każdy Polak za granicą informuje, że jest rodakiem Bońka czy, wykraczając poza sferę sportu, Jana Pawła II i Wałęsy. Tymczasem z Bońkiem, papieżem i Wałęsą łączy go dokładnie tyle samo, co z menelem na holenderskim trawniku.

wtorek, 20 marca 2012

Mały maraton

Przez najbliższe dwa tygodnie będę miał cztery spotkania autorskie, co istotne, także poza Wrocławiem.

Zaczynamy w Milanówku, w najbliższy piątek 23 marca o godz. 17.00 w sali Milanowskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku przy ul. Spacerowej 4. Spotkanie poprowadzi Katarzyna Gacek, współautorka (z Agnieszką Szczepańską) „Zielonego trabanta” i „Zabójczego spadku uczuć”.

29 marca (czwartek) będę w Sopocie i Gdańsku (dokąd, korzystając z wojny cenowej na polskim niebie, będę dolatywał, co już powoduje u mnie gęsią skórkę, bo boję się latać – to znaczy, latać się nie boję, boję się, że samolot spadnie). Spotkanie w Sopocie odbędzie się w filii nr 2 Miejskiej Biblioteki Publicznej przy ul. Kraszewskiego 26 o godz. 15.30, a poprowadzi je Dagny Kurdwanowska z serwisu Czytam w wannie.
O osiemnastej rozpocznie się natomiast spotkanie w Oliwskim Klubie Kryminału (Filia nr 2 WiMBP; ul. Opata J. Rybińskiego 9, Gdańsk-Oliwa). Tutaj przepytywać mnie będzie Jolanta Świetlikowska, szefowa Oficynki.

Na koniec spotkam się z czytelnikami we wrocławskiej księgarnio-kawiarni Speakeasy (Rynek 8), we wtorek 3 kwietnia o godzinie 19. Spotkanie poprowadzi anglistka i tłumaczka literatury Alicja Borończyk-Lewandowska.

Serdecznie zapraszam, wstęp na wszystkie spotkania oczywiście bezpłatny. Tym, którzy nie dotrą, pozostaje namiastka w postaci krótkiego wywiadu, jakiego udzieliłem blogowi Coś na progu :-)

poniedziałek, 19 marca 2012

Tłumacz przysięgły - zawód (nie)regulowany

Muszę przyznać, że pani Magda zabiła mi ćwieka, pytając w komentarzu pod zeszłotygodniowym wpisem, czy tłumacz przysięgły powinien być zawodem regulowanym. Dotąd przyjmowałem za oczywiste, że takim jest, ale czy rzeczywiście ma to uzasadnienie? Jakby zapytać TEPIS (organizację zrzeszającą niektórych przysięgłych, choć uzurpującą sobie prawo do reprezentowania wszystkich), przytoczyliby dziesiątki argumentów, że absolutnie nie da się inaczej, a podłoże większości tych argumentów byłoby dokładnie to samo, co w przypadku taksówkarzy, notariuszy, przewodników itd.: nie dopuścić nowych do zawodu, bo zwiększą konkurencję i obniżą ceny. TEPIS, kiedy zmieniana była ustawa o zawodzie tłumacza przysięgłego, lansował nawet pomysł, żeby warunkiem uzyskania uprawnień było posiadanie własnej kancelarii: ustawiona wierchuszka TEPIS-u, mając świadomość, że z wiedzą i umiejętnościami wyniesioną z komunistycznych szkół i uprawnieniami nadanymi po uważaniu nie wytrzyma konkurencji z młodymi, którzy przejdą przez trudny egzamin, postanowiła zastopować ich metodą z pokerowych salonów: owszem, grasz lepiej, ale żeby w ogóle siąść do stołu, musisz mieć dużą kasę.

W opisie zawodu tłumacza przysięgłego na liście zawodów regulowanych jest informacja, że to osoba zaufania publicznego. Tłumacz przysięgły pełni trochę rolę notariusza, bo, powiedzmy sobie, przełożenie metryki urodzenia to żadna filozofia i przysięgły bierze pieniądze przede wszystkim za poświadczenie, że dokument w j. polskim dokładnie odpowiada temu w j. obcym, a nie za wykonanie ciężkiej pracy, bo tę od piątego aktu urodzenia wykonuje mechanicznie. Ale skoro wprowadza do obiegu oficjalne dokumenty, to musi mieć jak notariusz wysokie morale i regulowanie zawodu ma na celu niedopuszczenie do niego niewłaściwych osób. Tyle teoria. W praktyce te osoby zaufania publicznego notorycznie w dwóch punktach łamią prawo. Pierwszym jest unikanie tłumaczeń na rzecz wymiaru sprawiedliwości (mimo że ustawa obowiązek wykonywania takich tłumaczeń na przysięgłego nakłada), bo stawki urzędowe i z każdym rokiem realnie coraz niższe. Drugim jest zatajanie, że nie widziało się oryginału na oczy i opatrywanie tłumaczenia klauzulą, że jest zgodne z „okazanym dokumentem”, choć ustawa jednoznacznie nakazuje podać, czy ten okazany dokument był kopią czy oryginałem. Ale wiadomo, jak się napisze klientowi, który przysłał skan, że tłumaczenie z kopii albo zażąda dosłania oryginału, ten będzie niezadowolony. A co tam ustawa, ważny klient, nawet jak się jest - czy ma być - osobą zaufania publicznego. (Nawiasem mówiąc, Ministerstwo Sprawiedliwości o obu tych praktykach doskonale wie i nie ma najmniejszego zamiaru nic z tym zrobić.)

Drugim, wydawałoby się rozsądnym, argumentem za tym, że o dopuszczeniu do zawodu tłumacza przysięgłego decyduje egzamin, jest to, że sąd czy prokurator musi mieć pewność, że osoba, której zleci tłumaczenie, będzie potrafiła je wykonać. Poza metrykami urodzenia tłumaczy się przecież też naprawdę trudne rzeczy. I znowu teoria rozmija się z praktyką. Po pierwsze, jest cała masa tłumaczy przysięgłych (w tym i ja), która nigdy żadnego egzaminu nie zdawała, bo przed zmianą ustawy uprawnienia dostawało się decyzją administracyjną prezesa sądu na podstawie skończonej filologii. Po filologii niekoniecznie trzeba umieć tłumaczyć, ale kiedy zmieniano ustawę, zamiast sprawdzić, czy starzy to potrafią, automatycznie przedłużono im uprawnienia. Po drugie, to sprawdzanie umiejętności dotyczy głównie terminologii prawniczo-ekonomicznej, ale od tłumacza przysięgłego wymaga się, żeby znał się na wszystkim (też na medycynie i technice), choć takich gigantów, którzy znają się na wszystkim, jest mało i powinny być specjalizacje.

Przyjmijmy jednak, że sto procent osób na liście przysięgłych to kompetentni tłumacze. Niekoniecznie uzasadnia to istnienie takiej listy. Bo można sobie wyobrazić, że sądy i prokuratury organizowałyby przetargi na wykonywanie tłumaczeń. Podobnie jak organizuje się przetargi na tłumaczenia dla Komisji Europejskiej. A przecież nie można powiedzieć, że są one mniej istotne niż tłumaczenie w postępowaniu sądowym.

Czyli dochodzę do wniosku, że tłumacz przysięgły wcale nie musi być zawodem regulowanym.

Natomiast trzeba wskazać, że obecna sytuacja ma jednak swoje plusy. Bo jeśli chodzi o przetargi, to w praktyce jest tak, że wygrywa oferent z najniższą ceną, a nie ten, który oferuje najlepszą cenę w stosunku do jakości. Skutkowało to tym, że tłumaczenia unijne były mocno koślawe, tymczasem w sądach takie się nie zdarzają. (Co z niekompetentnymi tłumaczami, o których wspomniałem? A ci dawno tak się urządzili, żeby poza metrykami urodzenia nic innego nie brać). Poza tym w przetargach na tłumaczenia marnuje się publiczne pieniądze, nie robiąc ich dla indywidualnych tłumaczy, tylko dla biur tłumaczeń - pośredników, którzy żadnej wartości dodanej nie wnoszą. W przypadku rzadkich języków dane instytucje (np. ZUS) potrzebują tłumaczenia na przykład raz na pięć lat. Organizacja przetargów w takim przypadku byłaby wyrzucaniem publicznych pieniędzy. Tłumacze przysięgli tłumaczą też dla zwykłych obywateli i kiedy listę zastąpimy przetargami, ktoś musiałby organizować przetargi na te tłumaczenia. Ktoś czyli urząd, do którego obywatel z takim tłumaczeniem miałby trafić. Wyszłoby na strzelanie z armaty do wróbla i lepsza chyba (bo tańsza) jedna scentralizowana lista, z której każdy potrzebujący oficjalnego tłumaczenia może skorzystać.

Poza tym założenie, według którego na tę listę ma się trafiać, jest właściwe. To znaczy wystarczy potwierdzenie umiejętności i bez łaski jest się na nią wpisywanym (nie jest np. wymagana zgoda korporacji czy sztucznie ograniczana liczba tłumaczy). I znowu w praktyce jest gorzej. Przedstawiciele korporacji zasiadają w komisji egzaminacyjnej (nie mają tam wprawdzie większości, ale i tak nie powinni), nie ma tłumaczeniowych studiów podyplomowych z rzadkich języków (a takie studia kandydat musi się skończyć, jeśli nie legitymuje się dyplomem filologii - ten wymóg ma być zmieniony, ma zostać sam egzamin), opłata za egzamin chyba znacznie przekracza jego koszty, nie jest chyba przestrzegany zapis, że w ciągu roku trzeba zorganizować egzamin, jeśli zgłosi się kandydat z danego języka. To wszystko, zdaje się, skutecznie zabetonowało listę, jeśli chodzi o tłumaczy rzadkich języków. Ale bardziej celowe wydaje się dopasowanie tutaj praktyki do założeń (nie ma barier administracyjnych, jest tylko bariera braku kwalifikacji) niż zmiana całego systemu.

Czyli doszedłem do wniosku, że zawód tłumacza przysięgłego powinien być regulowany (bo wymóg zdania jakichś egzaminów, choćby ściśle merytorycznych, jest przecież takim regulowaniem) i okazałem się korporacjonistą :-)

poniedziałek, 12 marca 2012

Pracujemy

Tłumaczę „fascynujące” procedury obsługi sklepu przez firmę informatyczną i szlag mnie trafia. Trafia mnie, bo mógłbym w tym czasie tłumaczyć opowiadania Söderberga, ale z tłumaczenia opowiadań Söderberga nie wyżyję. Wyżyłbym, gdyby Söderberg był Polakiem, a ja tłumaczyłbym go na szwedzki, bo tłumacz w Szwecji, mający taki dorobek jak ja, dawno utrzymuje się ze stypendiów, ale w Polsce z kultury żyją nie ci, którzy ją tworzą, tylko ci, którzy mają do jej rozwoju stwarzać warunki, czyli masa urzędasów z ministrem – a jakże – kultury na czele. Do tegoż ministra można sobie pisać podanie o stypendium, ale jest to pisanie na Berdyczów, bo polski minister jeszcze nie przyjął do wiadomości, że tłumacząc opowiadania Söderberga na polski, nie tylko promuję kulturę szwedzką, lecz także – a może przede wszystkim – dokładam cegiełkę do polskiej. Tłumaczę więc procedury, choć mógłbym znacznie lepiej spożytkować swoje umiejętności, zabieram pracę jakiemuś tłumaczowi, który predyspozycji do tłumaczenia literatury nie ma, ale procedury przełożyłby świetnie, i mogę tylko podziwiać przekonanie ministra, że Polska jest tak bogata w talenty, że można je spokojnie marnować.

Procedury to jeszcze pół biedy, bo samo tłumaczenie ma sens: ktoś tego potrzebuje, wykorzysta, przyda mu się do rozwoju firmy. Ale ostatnio dostałem od sądu plik dokumentów do przełożenia na szwedzki: pozew o alimenty. Pozwanym okazał się Polak mieszkający w Szwecji. Sąd pytał go, czy mieszka tam na stałe i jakie ma obywatelstwo, co oznaczało, że sędzia podjął decyzję o przełożeniu dokumentów na szwedzki dla Polaka, który może wyjechał tam tylko popracować. Ale nawet gdyby pozwany miał obywatelstwo szwedzkie, to tłumaczenie też nie miało sensu. Z dokumentów jasno wynikało, że to prosty robotnik, który jeśli zamieszkał w Szwecji, to przeniósł się tam dopiero jako dorosły. Mam spore wątpliwości, czy w tej sytuacji nauczył się szwedzkiego w stopniu pozwalającym na przeczytanie trudniejszego artykułu w gazecie, nie mówiąc o tym, by w tym języku był w stanie zrozumieć prawnicze pisma. A nawet jeśli się nauczył, to przecież dostanie obie wersje i będzie wolał przeczytać polską. Ja też bym wolał, chociaż skończyłem filologię. I tak siedziałem i przekładałem (spory) plik dokumentów, mając świadomość, że wykonuję kawał dobrej nikomu niepotrzebnej roboty, bo mojego przekładu nikt nie będzie czytał. Szwedzki adwokat też nie, bo sprawa będzie się przecież toczyła przed polskim sądem. Praca nikomu niepotrzebna, ale zapłacić za nią trzeba, z pieniędzy podatników, bo skoro sprawa alimentacyjna, to koszty pokrywa skarb państwa. A potem minister – tym razem sprawiedliwości – napisze, że w budżecie nie ma pieniędzy na zrewaloryzowanie niezmienionych od siedmiu lat stawek tłumaczy. Jak się marnuje w ten sposób pieniądze, to ich nie ma.

Swego czasu tłumaczyłem przesłuchania pewnego Turka w sprawie karnej. Turek po szwedzku mówił dobrze, choć z błędami, które czasami powodowały nieporozumienia. Pytałem prokuratora, dlaczego nie weźmie do tych przesłuchań tłumacza tureckiego. Odpowiedź brzmiała, że Turek ma obywatelstwo szwedzkie i to jest dla prokuratora miarodajne. Tymczasem wymiar sprawiedliwości powinien kierować się nie tym, jaki oficjalnie język zna podejrzany, pozwany czy poszkodowany, tylko tym, jaki język zna naprawdę. Kierowanie się obywatelstwem generuje gigantyczne koszty, bo sporo – jeśli nie większość – spraw z Polski w obrocie zagranicznym dotyczy Polaków, którzy zmienili obywatelstwo. A zmiana obywatelstwa nie powoduje przecież, że człowiek zapomina ojczysty język. No chyba, że jest snobem, ale z takimi przypadkami i z osobami, które będą chciały przeciągać postępowanie, twierdząc, że powinny dostać dokumenty w języku obcym, łatwo sobie poradzić: do dokumentów wystarczy dołączyć pismo, że na życzenie zostaną przetłumaczone na koszt tego, kto takie życzenia ma. Trudno też twierdzić, że kiedy pyta się na przykład okradzionego cudzoziemca, jakie ma obywatelstwo, a nie w jakim języku chce złożyć zeznanie, to dba się optymalnie o jego prawa. W dzisiejszych czasach Szwed może się nazywać Abdul Kamal i dużo lepiej mówić po arabsku niż po szwedzku. A na kombinatorów (jeśli przesłuchać trzeba nie okradzionego, tylko złodzieja) jest prosty sposób: oświadczenie do podpisania, że sam chciał takiego tłumacza i nie będzie wołał o zmianę.

A skoro wspomniałem o tłumaczeniu literatury, to na koniec, zanim wrócę do procedur, polecam rozmowy, jakie w cyklu Tłumacz/ka w radiu TOK FM przeprowadza Tomasz Kwaśniewski właśnie z tłumaczami literackimi.

Dopisek 14.11.12: Muszę się wycofać z krytyki zlecenia przekładu w sprawie alimentacyjnej, dokumenty nie szły bezpośrednio do pozwanego, tylko przez szwedzki sąd, a więc rzeczywiście musiały zostać przełożone.

poniedziałek, 5 marca 2012

Prasówka

We wpisie Problem nie występuje, chcąc unaocznić bezczelność prezesów polskich sądów i Ministerstwa Sprawiedliwości, utrzymujących, że problem zwlekania z płatnościami dla tłumaczy nie istnieje, napisałem, że równie dobrze Ministerstwo Zdrowia mogłoby oświadczyć, że ludzie w Polsce nie chorują. Oczywiście nie spodziewałem się, iż rzeczywiście to nastąpi, ale arogancja władzy w Polsce najwyraźniej nie zna granic. Otóż w zeszły poniedziałek „Wyborcza” w artykule „Lekarzu, ucz się sam” poinformowała, że Ministerstwo Zdrowia drastycznie ograniczyło rezydenturę, czyli etaty dla absolwentów medycyny umożliwiające robienie specjalizacji. Uzasadnienie ministerstwa? Liczbę etatów zmniejszono, bo „uwzględniono potrzeby zdrowotne obywateli oraz dostęp do świadczeń zdrowotnych w danej dziedzinie medycyny na obszarze danego województwa”. Czyli ludzie są zdrowsi, kolejki do specjalistów zniknęły i tylu etatów, ile było dotąd, nie potrzeba. W takim mazowieckim na przykład zachorowalność na różne choroby spadła tak bardzo, że z 341 zeszłorocznych etatów potrzebnych okazało się tylko 39 (chyba pojadę w mazowieckie do okulisty, bo jak w dolnośląskim chciałem się na początku roku zarejestrować, to dowiedziałem się, że wolne miejsca są w kwietniu). Nieoficjalnie ministerstwo przyznaje, że prawdziwym powodem jest brak pieniędzy. I teraz pytanie, dlaczego nie powie tego oficjalnie, tylko uważa, że może przedstawić wyjaśnienie obrażające inteligencję każdego obywatela mającego IQ nieco wyższe niż Forrest Gump. Czy uważa, że wyborcy są tak durni, że uwierzą w takie dęte wyjaśnienie? A może wyborcy rzeczywiście są tak durni? Albo nie są durni i nie uwierzą, ale w Polsce nie dyskutuje się o faktach, nie podaje w polemice twardych danych, tylko uprawia jakiś teatr? Akceptowany przez obie strony. Bo nie jest to kwestia polityki, tylko polskości. Kiedyś śledziłem również szwedzką scenę polityczną i tam takiego cyrku nie było. Jeśli brakowało na coś pieniędzy, to się mówiło, że brakuje i dlaczego. A może tu jest pies pogrzebany? Bo jak wyjaśnić, że w dość zamożnym europejskim kraju przy ciągłym wzroście gospodarczym nagle nie ma pieniędzy na kształcenie lekarzy? Były i nagle nie ma? To gdzie się podziały? I pewnie jeszcze by się trzeba wytłumaczyć, dlaczego na leczenie ludzi brakuje, a na milionowe premie dla budujących stadiony, żeby polscy piłkarze mieli gdzie elegancko się skompromitować, nie? Chociaż akurat tu wytłumaczenie jest dość proste: sport to zdrowie, więc przeznaczanie pieniędzy na stadiony jest de facto przeznaczaniem ich na zdrowie. I teraz już nawet się nie zdziwię, jeśli rzeczniczka ministerstwa za jakiś czas taką bzdurę rzeczywiście wygłosi.

W czwartek „Wyborcza” zamieściła wywiad z biskupem Wojciechem Polakiem, który wyjaśnił, dlaczego Kościół jest taki pazerny na państwowe pieniądze: „potrzebuje tych pieniędzy jedynie do realizacji celów społecznie użytecznych. Brakuje przedszkoli. Kościół taką działalność prowadzi, wypełniając lukę, zastępując i wyręczając w tym państwo, ma więc prawo (…) oczekiwać wsparcia”. Czyli Kościół bierze od państwa pieniądze wyłącznie na prowadzenie przedszkoli. Nie na kapelanów wojskowych w pustych garnizonach, nie na pensje katechetów, którzy obiecywali pracować za darmo, nie na emerytury księży, bo czemu miałyby być opłacane przez podatników, tylko na przedszkola. Przedszkola, bo przedszkolakom da się jeszcze wmówić, że chrześcijańska mitologia to fakty, jeśli rodzice zaniedbali. A przecież religijna indoktry… to znaczy, edukacja, nie jest w takim prowadzonym przez księży przedszkolu jedyną. Nie zapominajmy o praktycznym wychowaniu seksualnym, które sprawia, że teoretyczne staje się zbędne, więc już do szkół wprowadzane być nie musi. Biskup Polak zapytany, czy Kościół będzie powiadamiał o kościelnych pedofilach policję i prokuraturę, owija w bawełnę: „Kwestie prawne są rozwiązywane zgodnie z systemem prawnym danego kraju”. Czyli nie będzie powiadamiał, bo w Polsce nie ma prawnego obowiązku zawiadamiania o przestępstwie. Powody niezgłaszania przestępstwa są trzy: świadek boi się zemsty, świadek nie chce ciągania po sądach, świadek kryje przestępcę (czwarty powód występujący w Polsce, że świadek nie chce usłyszeć od policjantów, żeby zajął się swoimi sprawami, a nie bawił w szeryfa – autentyk, relacja kierowcy, który próbował powiadomić rzekomych stróżów prawa o samochodzie jadącym zygzakiem – pomijam). Czy proboszcz, który przydybał wikarego z ministrantem, boi się, że wikary go pobije albo zamorduje? Wątpliwe. Czy ksiądz katolicki może odznaczać się znieczulicą społeczną i nie chcieć reagować na zło? Z definicji nie może. Czyli biskup Polak informuje, że polski Kościół nadal będzie krył pedofilów. Bo i czemu taki proboszcz miałby donosić na wikariusza? Przecież jak proboszczowi się zachce, wikariusz mógłby donieść na niego. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

„Nowe Książki” poinformowały o ustanowieniu nowej nagrody literackiej „Gryfia” przyznawanej w Szczecinie. Nagroda nie w kij dmuchał, bo 50 tysięcy złotych. Taka sumka umożliwiłaby mi napisanie w całkowitym spokoju dwóch książek, więc sprawdziłem, czy mógłbym się zgłosić. Bo zwykle kryminałów nie nagradzają. Okazało się, iż nie mogę się zgłosić, ale nie dlatego, że pisuję kryminały, tylko dlatego, że nie pisuję ich jako kobieta. Nagroda jest wyłącznie dla kobiet. Ponieważ na okrągło słyszę od tak zwanych feministek, że dyskryminacja ze względu na płeć jest skandaliczna, niedopuszczalna i niezgodna z konstytucją (z czym zresztą całkowicie się zgadzam), sprawdziłem, czy pani Środa lub Szczuka zaprotestowały przeciwko seksistowskiej nagrodzie literackiej. Nie zaprotestowały. Przewodniczącą jury jest zajmująca się problematyką gender pisarka Inga Iwasiów. Indze Iwasiów bardzo na przykład przeszkadza, jeśli w programie telewizyjnym wśród zaproszonych gości nie ma kobiety. Gości było raptem trzech. Kiedy się zaprasza trójkę gości, może się zdarzyć, że nie będzie wśród nich kobiety. Może się też zdarzyć, że nie będzie wśród nich na przykład blondyna. I nie było. Nikomu nie przyszło z tego powodu do głowy snuć wywodów o flekowaniu blondynów. Pani Iwasiów w doborze gości dopatrzyła się jednak drugiego dna. Drugiego dna nie dopatrzyła się w tym, że ma przyznawać nagrodę, której trzema pierwszymi laureatami będą kobiety, nie z przypadku, ale dlatego, że mężczyznom nie wolno startować. Gdyby ustanowiono nagrodę literacką wyłącznie dla mężczyzn, wymienione trzy panie podniosłyby jazgot na całą Polskę. Bo wszystkie zwierzęta mają być równe. Ale, jak widać, niektóre mogą być równiejsze.

PS. Przy okazji bardzo polecam „Nowe Książki” tym, którzy szukają pełnej informacji o ukazujących się w Polsce tytułach. Miesięcznik ten ma bowiem dział „Książki nadesłane”, w którym odnotowuje wszystkie nadesłane przez wydawnictwa pozycje, nawet jeśli ich nie recenzuje, oraz wkładkę „Kurier”, gdzie ukazuje się informacja o nowościach i zapowiedziach (ale nie odległych, na ogół są to tytuły mające wyjść w następnym miesiącu). Czasopismo kosztuje 8 złotych, w kioskach nie do dostania, ale można sobie zaprenumerować na dowolny okres, wydawca pokrywa koszty wysyłki.