poniedziałek, 30 stycznia 2012

Problem nie występuje

No i minęło właśnie siedem lat od ustalenia stawek za tłumaczenia wykonywane przez tłumaczy przysięgłych na rzecz wymiaru sprawiedliwości, a jak wynika z pisma, które ministerstwo przesłało do Rzecznika Praw Obywatelskich, resort sprawiedliwości nie ma najmniejszego zamiaru ich podnieść. Obowiązuje bowiem „dyscyplinująca reguła wydatkowa (…), w myśl której kwota wydatków budżetu państwa na zadania publiczne nie może być większa niż kwota środków planowanych na ich realizację w roku poprzednim, powiększona w stopniu odpowiadającym prognozie średniorocznego wskaźnika cen towarów i usług konsumpcyjnych na dany rok budżetowy (…) powiększonego o punkt procentowy”. Czyli powiększenie stawek tłumaczy o wskaźnik inflacji plus jeden punkt procentowy byłoby zgodne z tą regułą, przytacza się ją jednak jako okoliczność uniemożliwiającą podniesienie stawek. Typowa urzędnicza arogancja: można podać jakiś fakt, z którego wynika dokładnie coś przeciwnego, niż twierdzi urzędnik, i on o tym przecież świetnie wie, ale na bezczelnego będzie obstawał przy bzdurze, bo przecież nie chodzi o to, żeby obywatelowi odpowiedzieć, tylko żeby mu odpisać. Ani słowa o tym, że reguła wydatkowa obowiązuje od niedawna, a stawki tłumaczy zostały ustalone w 2005 roku i przez ten czas ani razu nie zostały zwaloryzowane nawet o stopień inflacji. Całe pismo jest skonstruowane tak, jakby tłumacze dwa lata temu dostali podwyżkę, a teraz z zachłanności upominali się o kolejną.

Kolejnym argumentem jest, że wydatki w sferze budżetowej są zamrożone od 2010 roku. Świetnie. Tylko dlaczego stawki tłumaczy są zamrożone od 2006 roku? I skoro wydatki są zamrożone, to dlaczego podwyżki dostają nauczyciele i policjanci? Jakoś to zamrożenie takie półzamrożone. I dlaczego w ogóle są zamrożone? W 2011 roku mieliśmy wzrost gospodarczy 4,3 procent. To jest ogromny wzrost. Jak jest wzrost, to w budżecie jest więcej pieniędzy. Ani razu od 2006 roku nie było w Polsce recesji. Ja rozumiem, że posłom trzeba zrekompensować ubytki, jakie w ich 10-tysięcznych dietach powoduje inflacja, że trzeba im kupić tablety, bo z tych dziesięciu tysięcy nijak na tablet nie wyskrobią, ale przecież całe pieniądze ze wzrostu na to nie idą. Dlaczego dla tłumaczy braknie?

Ano pewnie dlatego, że ministerstwo uważa, że tłumacze mogą zarobić sobie gdzie indziej (stawki dla zleceniodawców spoza organów wymiaru sprawiedliwości są rynkowe), bo ten argument przytaczany jest po raz kolejny. Jest to sankcjonowanie pańszczyzny, o czym pisałem wcześniej. W efekcie - czego ministerstwo nie chce dostrzec albo mało je to obchodzi - tłumacze migają się od wykonywania tłumaczeń dla sądów, policji i prokuratury. A te instytucje, zamiast egzekwować obowiązek tłumaczenia (bo tłumacz nie ma prawa im odmówić), wydzwaniają po prośbie i szukają takich frajerów jak ja, którzy uważają, że prawo ich obowiązuje, nawet jeśli państwo robi ich w balona. Pracownik sądu marnuje czas, bo zamiast po prostu włożyć dokumenty do tłumaczenia do koperty i wysłać do tłumacza, musi najpierw ustalić, czy ten je przyjmie. A w przypadku tłumaczenia ustnego trzeba takiemu frajerowi zwrócić koszty podróży, jeśli nikt z miejscowych nie chce się stawić. W rezultacie i tak wydaje się więcej, ale co to szkodzi.

Na pieniądze za wykonane tłumaczenie czeka się miesiącami, ja najdłużej czekałem rok (tak, rok, dwanaście miesięcy!), osiem, dziewięć miesięcy nie jest rzadkością. Oczywiście płatność dokonywana jest bez żadnych odsetek. Kiedy obywatel nie płaci państwu należnych mu pieniędzy, państwo dowala mu karne odsetki, w drugą stronę to nie działa. Dlaczego tyle się czeka? Ano bo sędzia musi wydać najpierw postanowienie o płatności. Sędziemu niekoniecznie się śpieszy. Śpieszy mu się, kiedy zleca przekład i wtedy tłumacz ma się na przykład uwinąć w trzy dni (nie jest to żaden dodatkowo płatny ekspres, żeby nie było wątpliwości), a potem papiery odkłada się na dwa albo trzy miesiące. Kiedy już sędzia raczy to postanowienie wydać, panienka z sekretariatu przez kolejny miesiąc albo i dwa nie potrafi zanieść go do księgowości. Średnio co trzecie tłumaczenie wymaga interwencji, jeśli tłumacz nie chce czekać na pieniądze w nieskończoność. Okazuje się jednak - jak można wyczytać ze wspomnianego pisma - że „z informacji udzielonych przez prezesów sądów (…) wynikało, że stwierdzone opóźnienia miały charakter incydentalny i wyjątkowy. Wskazywano, że w sądach tych nie występuje problem nieterminowego regulowania należności na rzecz tłumaczy”.

Jak czytam coś takiego, to przestaję czuć jakikolwiek związek z tym państwem. Bo to nie chodzi o to, że państwo nie chce mi dać tyle, ile bym chciał, o naturalny konflikt interesów, tylko o kompletne lekceważenie obywatela. O robienie z niego durnia. Prezesi sądów i ministerstwo sprawiedliwości doskonale wiedzą, że płatności trwają zbyt długo, że tak nie powinno być, ale nie mają zamiaru nic z tym zrobić. Nie mają zamiaru tak zmienić procedur, by wynagrodzenia były wypłacane szybciej, nie mają zamiaru wprowadzić zasady, że po przekroczeniu pewnego terminu tłumacz otrzymuje odsetki za zwłokę (jak ma to miejsce np. przy zwrocie nadpłaty podatku przez urząd skarbowy). Po prostu oświadczają, że „problem nie występuje”. Jak w takim kraju można czuć się bezpiecznie? Bo tylko czekać, jak ministerstwo zdrowia oświadczy, że nie ma co zżymać się na jego nieudolność, gdyż „ludzie w Polsce nie chorują, a stwierdzone zachorowania miały charakter incydentalny i wyjątkowy” albo ministerstwo pracy ogłosi „że problem bezrobocia w Polsce nie występuje, jedynie incydentalnie i wyjątkowo obywatele pozostają bez pracy”.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Przed premierą

Żadnych opóźnień nie było i zgodnie z zapowiedzią w najbliższy piątek do księgarń trafi mój najnowszy kryminał pt. „Gdzie mól i rdza”, który ukazuje się nakładem wydawnictwa Oficynka. A już w sobotę odbędzie się pierwsze spotkanie autorskie poświęcone tej książce (w Matrasie na Świdnickiej we Wrocławiu o godz. 14.00). Poprowadzi je pani Agnieszka Lingas-Łoniewska, serdecznie zapraszamy.



Wydawnictwo w odróżnieniu od poprzedniego zapowiada, że zorganizuje spotkania również poza Wrocławiem. Książkę można też już zamawiać na stronach Zbrodni w Bibliotece. W sumie po nominalnej cenie (38 zł), bo jest 10-złotowy rabat i dokładnie tyle kosztuje wysyłka.

A rzeczony kryminał zaczyna się tak:

Napięta cięciwa drgała niedostrzegalnie przed wypuszczeniem śmiercionośnej strzały. Mężczyzna, którego miała zabić, wpatrywał się z rosnącym przerażeniem w grot. Szarpnął się. Nie chciał umierać. Jeszcze nie. Mówią, że kiedy człowiek się starzeje, godzi się z myślą o śmierci, ale to nieprawda. Może innych jego śmierć nie wzrusza, uważają, że swoje przeżył, ale stary czepia się życia tak samo jak młody, też oczekuje, że przyniesie mu w przyszłości coś, czego dotąd nie zaznał.

Szarpnięcie się nic nie dało. Sznur wpił się tylko dotkliwiej w przeguby dłoni i kostki nóg. Próbował się przewrócić, żeby zejść z linii strzału, ale fotel, do którego został przywiązany, był na to za stabilny. Może by się udało, gdyby zabójca posadził go na krześle...

Zabójca?! Dlaczego tak o nim myśli?! Przecież wciąż żyje. Może to tylko blef. Albo głupi kawał. Bardzo głupi kawał. Albo potworny eksperyment. Czytał gdzieś, że hitlerowcy tak eksperymentowali na Żydach. Wsadzali ofiarę do wanny, wiązali ręce z tyłu, przesuwali czymś ostrym po przegubach, sugerując przecięcie żył, po czym powoli wpuszczali do wody czerwoną farbę. I Żyd, choć cały i zdrowy, umierał.

Może ten łobuz bawi się w coś podobnego. Powiedział, że grot jest posmarowany kurarą, bo chce sprawdzić, jak zadziała taka odwrotność placebo. To stąd cały ten cyrk z wiązaniem i odwlekaniem strzału – żeby uwierzył w jego mordercze intencje, żeby naprawdę zaczął się bać. W rzeczywistości strzała nie wyrządzi mu najmniejszej krzywdy, tylko zadraśnie bez dalszych konsekwencji, żadna trucizna nie dostanie się do jego krwiobiegu. Tak, nie może dać się nabrać, bo wtedy umrze jak ten Żyd w wannie, po prostu ze strachu. Za wszelką cenę musi zachować spokój.

Wbrew temu postanowieniu z jego gardła wydobył się dziki krzyk o ratunek. Stłumiony natychmiast przez knebel wepchnięty do ust i zabezpieczony szeroką taśmą klejącą. Znowu się szarpnął, ale efekt był taki sam jak poprzednio.

Wbił wzrok w strzałę i zaczął się modlić; nie wiedział, czy do niej, czy do Boga – do Boga nie modlił się, odkąd trzydzieści lat temu zabrał mu córkę. Żeby chybiła, przeleciała obok niego, wbiła się w szafę za plecami. Modlitwa nie dodała mu otuchy, ale przypomniał sobie coś innego. Umierającemu człowiekowi przesuwają się przed oczami obrazy z jego życia. Gdyby rzeczywiście miał umrzeć, widziałby je teraz w miejsce tego grotu. To najlepszy dowód, że jeszcze nie wybiła jego godzina. Jeszcze będzie mu dane cieszyć się życiem!

I w chwili, gdy to pomyślał, zwolniona cięciwa wypuściła strzałę, świst przeciął powietrze. Mężczyzna poczuł ostry ból w okolicach przepony. Ze zdumieniem spojrzał na pręt zakończony piórami wystający z jego brzucha. Zdążył jeszcze tylko się napomnieć, że nie wolno mu uwierzyć, jakoby strzała niosła truciznę. Potem zwiotczały mu mięśnie, klatka piersiowa nie zdołała unieść się w oddechu i nie minęło pół minuty, jak się udusił.


Zabójcy będzie szukał komisarz Marek Przygodny z „cegielni”, czyli Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu, a pomagał mu przy tym będzie cyniczny dziennikarz Jerzy Kuriata, zainteresowany bardziej zdobyciem sensacyjnego materiału niż ukaraniem mordercy. Swoją drogą, kiedy teraz przy korekcie autorskiej przypomniałem sobie (jak wspominałem, trochę trwało, zanim powieść znalazła wydawcę), co Kuriata wygaduje o kobietach, doszedłem do wniosku, że skoro feministki za powieść szowinistyczną uznały „Niepełnych”, to za odzywki Kuriaty mnie po prostu zabiją :-)

poniedziałek, 16 stycznia 2012

O piractwie raz jeszcze

Na swoim blogu Piotr Lipiński przedstawił historię wydania e-booka pt. „Piąta Komenda”. Historia trafiła również na blog Świat Czytników i do „Gazety Wyborczej”. Lipińskiego do zainteresowania się książką elektroniczną skłonili piraci, którzy ukradli jego tekst i udostępnili go w złodziejskim serwisie. I niestety ten fakt jest przedstawiany niemal jako coś pozytywnego (co znalazło wyraz choćby w tytule w Świecie Czytników: „Piąta Komenda”, czyli jak piraci mogą nakłonić do wydania e-booka). Autor książki wyraźnie prezentuje postawę: nic wielkiego się nie stało, a w sumie wyszło mi to na dobre. Postawę bardzo szkodliwą, bo to woda na młyn piratów, nie zdziwię się, kiedy w kolejnej dyskusji o prawach autorskich, ktoś zamieści link do jego artykułu, wskazując, że piractwo nie jest wcale takie złe i samym autorom nie przeszkadza. Jak Lipiński nie chce ścigać złodziei, jego sprawa, ale nie powinien bagatelizować złodziejstwa i utrudniać walki z piractwem innym. Zwłaszcza że ta walka - przynajmniej w Polsce - jest dopiero na etapie uświadamiania, że piractwo nie jest niczym innym, jak zwykłą kradzieżą. Oczywiście, z rzeczy złych mogą wyniknąć dobre. Mogło się na przykład zdarzyć, że złodzieje ukradliby Lipińskiemu nie tekst, tylko meble. Może by się nawet ucieszył, bo dawno chciał je wymienić, ale nie mógł się zebrać, a teraz już musiałby pójść do sklepu. Może dzięki temu zapoznałby się z najnowszymi trendami w meblarstwie i miałby ładniejsze, wygodniej urządzone mieszkanie. Ale czy z tego wypływałaby konkluzja, że okradanie mieszkań nie jest procederem tak całkowicie zasługującym na potępienie?

Historia Lipińskiego obala dwa mity, którymi poplecznicy piractwa starają się je usprawiedliwiać. Pierwszy brzmi, że przyczyną są zbyt wysokie ceny książek, a drugi, że nie powoduje ono wcale wielkich szkód, bo tak naprawdę ściągający książki za darmo wcale ich nie czytają, tylko zapełniają sobie dyski na zapas i nawet nie patrzą czym. Nieprawda, skoro złodzieje pojawili się na blogu Lipińskiego, żeby ukradzioną książkę opatrzyć sobie okładką. Doskonale wiedzieli, co ukradli i chcieli mieć, że tak powiem, komplet. Autor to spostrzegł i zaproponował uiszczenie niskiej opłaty za zalegalizowanie książki. Nie zapłacił mu nikt. Ani jedna osoba. Proszę więc nie mówić, że piractwo jest spowodowane przez zbyt wysokie ceny. Jest to prawdą tylko w tym sensie, że dla złodzieja każda cena wyższa niż zero złotych jest zbyt wysoka.

Pod wpisem na blogu Świat Czytników wywiązała się dyskusja o piractwie, w której znowu próbowano usprawiedliwiać ten - nazywajmy rzecz po imieniu - złodziejski proceder, ale że dzielnie odpór piratom dał Artur Boratczuk, nie będę się już do tego odnosił. Jedna tylko kwestia: w dyskusji podnoszono, że przestępstwo popełnia udostępniający ukradziony plik, a nie ten, kto go pobiera. Na gruncie prawa autorskiego tak rzeczywiście jest, zgodnie z artykułem 116 ustawy o prawie autorskim, jeśli ktoś rozpowszechnia utwór nie mając do tego uprawnień, podlega karze do dwóch lub trzech lat pozbawienia wolności. Do dwóch, jeśli nie ma z tego korzyści (czyli nieodpłatne udostępnianie też jest zabronione), do trzech, jeśli na tym zarabia. W kodeksie karnym (art. 292) jest jednak opisane takie przestępstwo, jak paserstwo nieumyślne: "Kto rzecz, o której na podstawie towarzyszących okoliczności powinien i może przypuszczać, że została uzyskana za pomocą czynu zabronionego, nabywa lub pomaga do jej zbycia albo tę rzecz przyjmuje lub pomaga do jej ukrycia, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Czyli jeśli kupimy za 10 tys. samochód wart 50 tys., a okaże się, że pochodził z kradzieży, możemy odpowiadać z tego artykułu. Nie wiedzieliśmy, że samochód był kradziony, ale z powodu zbyt niskiej ceny powinniśmy powziąć takie podejrzenie. O istnieniu tego przestępstwa dowiedziałem się, kiedy tłumaczyłem dokumenty związane z kradzieżami ubrań w szwedzkich sklepach. Złodziej wpadł przy którejś tam kradzieży i miał w samochodzie - jak podejrzewali śledczy, ale czego nie potrafili mu udowodnić - rzeczy ukradzione wcześniej. Sam złodziej twierdził, że nabył je na dworcu od przygodnego znajomego za okazyjną cenę. I podał tę niską cenę, żeby uwiarygodnić swoją bajeczkę, że przecież nikt nie zrezygnuje z okazji do tak taniego zakupu. Szwedzki sąd wziął jego zeznania za dobrą monetę i na ich podstawie skazał go właśnie za paserstwo nieumyślne. Jak widać, kiedy się kłamie, żeby zataić jedno przestępstwo, trzeba uważać, żeby nie przyznać się do innego.
Wróćmy jednak do piratów. Chyba nikt z pobierających pliki z Chomikuj nie ma wątpliwości, że nie są one tam udostępnione legalnie, więc ściąganie ich będzie przynajmniej paserstwem nieumyślnym, bo nie trzeba rzeczy „uzyskanej za pomocą czynu zabronionego” kupować, wystarczy ją przyjmować. Choć muszę przyznać, że zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że niektórzy poważnie traktują klauzulę, jaką złodzieje opatrują nielegalne pliki, że zgodnie z polskim prawem utwór chroniony można pobrać na 24 godziny, a potem należy go wykasować. Nie ma żadnej ustawy, która by na coś takiego zezwalała. Jeśli ktoś nie posiada majątkowych praw do utworu albo stosownej licencji od twórcy, nie ma prawa udostępniać jego utworu innym nawet na pięć minut.


PS. W związku z powtarzającymi się pytaniami, kiedy będzie nowe wydanie poradnika „Jak wydać książkę”, informuję, że za jakiś miesiąc. W tej chwili trwa konkurs na okładkę, więc jeśli ktoś chce spróbować sił, to zapraszam. Proszę zwrócić uwagę na słowo „niesztampową” w ogłoszeniu, bo znowu dominują propozycje z leżącą przy maszynie do pisania książką.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Apage, Satanas!

Zmęczyłem książkę Tomasza P. Terlikowskiego pt. Operacja „Chusta” (wyd. Fronda, 2010).



Gdyby nie to, że w trakcie lektury zdecydowałem się o niej napisać, poddałbym się po jakichś 80 stronach. Operacja „Chusta” to powieść sensacyjna i antyutopia w jednym. W obu tych gatunkach z definicji łatwo przykuć uwagę czytelnika, tymczasem Terlikowski przynudza tak, że musiałem przerywać lekturę i dla odegnania snu podczytywać sobie książkę telefoniczną. W Operacji mamy przyszłą zjednoczoną ateistyczną Europę, która zwalcza przede wszystkim katolicyzm. Pomysł sam w sobie ciekawy (i dla niego po tę książkę sięgnąłem), ale zamiast spójnego, przekonującego obrazu tego świata mamy zestaw tez (eutanazja jest dobra, aborcja jest dobra, religia to przesąd itd.), z którymi Terlikowski polemizuje. Poza tym obraz jest bzdurny, bo Terlikowski nie odróżnia ustroju, który zakłada neutralność światopoglądową państwa z prawem każdego do wyznawania takiej religii, jaką chce, pod warunkiem, że nie będzie narzucał jej innym, od ustroju typu komunistycznego, który religię z założenia zwalcza. Operacja opiera się na założeniu i udowadnia, że jest to jedno i to samo. Tymczasem nie jest, bo między szykanowaniem ludzi za chodzenie do kościoła a niezgodą na to, by z tym kościołem przychodzili do instytucji publicznych, występuje diametralna różnica.

Wątek sensacyjny to wykradzenie tytułowej chusty z wizerunkiem Chrystusa, cudownej chusty, którą władze chcą zarekwirować, i ucieczka z nią za granicę. Tyle że normalnie człowiek, który gdzieś ucieka, gna ile sił w nogach do celu, tymczasem tutaj zakonnik z chustą co rusz się zatrzymuje, a to żeby wybawić kogoś od eutanazji, przeszkodzić w aborcji, wesprzeć duchowo, w efekcie mamy takie katolickie przygody Koziołka Matołka. Budowie napięcia nie służy fakt, iż Biuro do Walki z Fundamentalizmem niespecjalnie próbuje nieuciekającego zbiega złapać. Akcja jest dla Terlikowskiego tylko pretekstem do przedstawienia własnych przekonań, więc szkoda mu atramentu na opisy procedur i działań mających doprowadzić do ujęcia uciekiniera, daleko bardziej interesuje go udowadnianie, że religia katolicka ma taką potężną moc, że ulegnie jej nawet zatwardziały karierowicz, jakim jest wywodzący się z muzułmańskiej rodziny porucznik Hassan Obama. W efekcie Obama, zamiast organizować pościg, chodzi i otrząsa się (nie mogąc się otrząsnąć) z wrażenia, jakie wywarł na nim obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Swoją drogą takie nazwisko bohatera w takim kontekście przywiodło mi na myśl słowa posła Górskiego o końcu cywilizacji białego człowieka, ale rozumiem, że autor za skojarzenia czytelników nie odpowiada.

A kiedy już Terlikowski, zamiast sławić dobroczynną moc katolicyzmu, zmusił się do przyziemnego opisu wydarzeń, to nie miał głowy do szczegółów. I tak na stronie 217 uciekinierzy zostają uwięzieni przez jakąś sektę, której przywódca „wydał polecenie, by związać ich i położyć w kącie salki modlitewnej”. Na stronie 220 uwięzionych uwalnia jeden z członków sekty: „Chłopak sprawnymi ruchami zdjął zakonnikowi kajdanki”. Czyli z tego wynika, że związano ich kajdankami. Okej, może Terlikowski nie wie, jak wyglądają kajdanki i w jaki sposób unieruchamia się nimi więźnia, ale na tym nie koniec. Zakonnik czuje się pokrzepiony, bo „uwolnienie z więzów przywróciło mu nadzieję” (str. 221), tymczasem w następnym akapicie chłopak, który zostawił zakonnika i jego towarzyszy na dwie godziny, wrócił i… „nożem rozciął więzy ojca Jana i Benedykta. A potem wskazał im, by rozcięli także sznury na dłoniach Gretki”. Czyli rozciął więzy, z których ich wcześniej uwolnił. Chyba że te pierwsze więzy to były jednak kajdanki. Za taką interpretacją przemawiałoby zachowanie chłopaka: przychodzi do uwięzionych, uwalnia ich z „więzów”, po czym każe im czekać dwie godziny, aż reszta zaśnie, by mogli się wymknąć. Normalnie powinien się bać, że ktoś z sekty zajrzy do zakonnika i jego towarzyszy i zobaczy, że nie są już związani. Rozsądniejsze byłoby wyswobodzenie ich bezpośrednio przed ucieczką. Ale skoro więźniowie byli zakuci w kajdanki i skrępowani sznurem, to kajdanki mógł im spokojnie zdjąć, żeby im ulżyć, a sznury zostawić, żeby zmylić innych członków sekty, którzy pewnie podobnie jak autor nie odróżniali jednego od drugiego.

Takich nietrzymających się kupy opisów jest w tej książce więcej. Jeśli autor jest nieudolny, redaktor winien podkreślać mu kwiatki na czerwono, ale redaktorka tej książki (nawiasem mówiąc, mająca to samo nazwisko co autor) też nie miała kwalifikacji do tego, za co się wzięła. Postanowiła np. udowodnić, że zasada, mówiąca o niestawianiu przecinka przed „i”, nie jest bezwzględna i że ona o tym wie. O tym, że zdań współrzędnie złożonych połączonych spójnikiem „i” nie rozdzielamy przecinkiem ani że nie stawiamy przecinka przed powtórzonym po spójniku łącznym „że”, nie miała już pojęcia: „Strzelkowski wiedział, że zawsze może liczyć na ciepłe słowa pod adresem nowych akcji Biura, i że arcybiskup nie wywinie mu jakiegoś numeru” (str. 133); „Przeglądał swój telefon, i rozpaczliwie szukał kogoś (…) (str. 139); „Leżał na niepościelonym łóżku, i nie miał najmniejszej ochoty, by wstać” (str. 205).

Z tego, że Terlikowski jest pisarzem nieudolnym, trudno jednak czynić mu zarzut, gdyż wyraźnie nie ma on pisarskich ambicji, jego celem nie było stworzenie dobrej powieści, tylko DANIE ŚWIADECTWA. Książka to po prostu dodatkowa trybuna, ani lepsza, ani gorsza od łam prasy czy stron internetowych, żeby zwalczać swoich przeciwników. A w takiej sytuacji to, jak Terlikowski pisze, schodzi na drugi plan, ważniejsze jest, co pisze.

Z książki wyłania się obraz człowieka, który praktycznie wszystkie zachodzące zmiany i cały rozwój uważa za zły. Eutanazja, aborcja, wiadomo, ale Terlikowskiemu nie podoba się też ekumenizm, prawo innych do niewyznawania żadnej religii, swoboda seksualna itd. Przez to też książka jest nieznośna, bo Terlikowski starannie zadbał, żeby rozprawić się z każdym zjawiskiem, które mu leży na wątrobie, dostało się nawet ekologom. Aż chciałoby się zapytać, dlaczego jego Bóg na to całe zło pozwala, stawiając swego gorącego wyznawcę w tak przykrej sytuacji, ale pewnie Terlikowski ma jakieś pokrętne teologiczne wyjaśnienie i na najprostsze, że Boga usprawiedliwia jego nieistnienie, się nie zgodzi. A przecież gdyby Bóg istniał, przesunąłby datę urodzin Terlikowskiego do średniowiecza, czyniąc go szczęśliwym: żadnego postępu medycyny, pozwalającego na takie bezeceństwa jak aborcja, in vitro i leczenie komórkami macierzystymi, wszystko naturalnie, żadnej seksualnej rozwiązłości, tylko włosiennica i pas cnoty, żadnego brania żydów pod pejs, że niby młodsi bracia w wierze, tylko zdrowy antysemityzm (przecież łobuzy ukrzyżowały Zbawiciela!) niekrępowany jakąś durną poprawnością polityczną, żadnych ateistów, wszyscy wierzyli, czyli panował naturalny porządek rzeczy. A może nawet lepsze niż średniowiecze byłyby czasy inkwizycji, bo Terlikowski jest typem fundamentalisty walczącego, więc za inkwizycji mógłby jednego czy drugiego heretyka spalić na stosie. Trzeba powiedzieć, że ten Bóg Terlikowskiego jest niezwykle perfidny, bo jak już zawalił z czasem, to mógł lepiej wybrać miejsce. Kilka tysięcy kilometrów dalej na wschód i Tomas ben Terlik trzymałby stery samolotu lecącego na World Trade Center z niezachwianą wiarą, że to, co robi, jest głęboko słuszne, i z radością, że może zniszczyć wrogów jedynej prawdziwej religii. A tu i teraz, kicha. Piórem może tylko przywalić. Nie byłoby to mało, gdyby ktoś słuchał, ale Europa świecczeje, Terlikowskiego nie słuchając, więc ten zakreślił „przerażającą” wizję, co to będzie, jak ta Europa nie zawróci ze złej drogi.

Jedną z najgorszych plag współczesności jest zdaniem Terlikowskiego oczywiście eutanazja. Możliwość powiedzenia „nie” obraźliwym warunkom, jakie proponuje nam rzeczywistość, przełom w myśleniu na taką możliwość pozwalający, będący w etyce przełomem kopernikańskim, jest dla Terlikowskiego nie do przyjęcia. Wiadomo, w jego mniemaniu tę rzeczywistość stworzył Bóg, więc jeśli ktoś się na nią wypina, wypina się na Boga. To jeszcze można by zrozumieć. Nawet to, że wierzący chcą zakazywać eutanazji niewierzącym. Bóg jest dla nich bytem obiektywnym, a jego przykazania obowiązują też niewierzących. Na tej płaszczyźnie można się jeszcze spierać, dyskutować, choć porozumienie - przy takim założeniu ze strony wierzących - rzeczywiście nie jest możliwe. Ale Terlikowski przedstawia w Operacji inne „argumenty” przeciwko eutanazji. Przede wszystkim nie wierzy, że człowiek może jej chcieć (zresztą co się dziwić zdrowemu facetowi w kwiecie wieku, mającego ułożone życie osobiste i satysfakcjonujące zajęcie - trudno wtedy sobie wyobrazić, co czuje człowiek, który zdycha w męczarniach). Zgodnie z tym przekonaniem bohaterka, którą uciekający zakonnik porywa z kliniki eutanazyjnej, okazuje się po prostu opętana przez szatana i zakonnik musi odprawić egzorcyzmy. Tak, tak, to nie jest parabola czy symbol, w XXI wieku mamy w Polsce pisarzy, którzy zamieszczają w swoich powieściach śmiertelnie poważnie potraktowane opisy skutecznych egzorcyzmów. Chwała Bogu, że książka Terlikowskiego jest tak zła, że przekłady jej nie grożą, bo oprócz Kaczyńskiego i naszych piłkarzy za granicą mieliby trzeci powód, żeby się z nas podśmiewać.

Drugim „argumentem” Terlikowskiego przeciwko eutanazji jest po prostu pokazanie jej jako formy morderstwa. Dziadek zapada na raka, więc rodzina podejmuje decyzję o zabiciu dziadka, co Terlikowski nazywa eutanazją. Albo ktoś zdecydował się na eutanazję, zmienił zdanie, ale już nie może się wycofać, bo „nie można narażać rodziny na stres związany z odwołaniem śmierci, a wstrzymanie procedur eutanazyjnych wymaga zbyt wielu kosztów” (str. 113). I Terlikowski opisuje scenę zabicia tej wyleczonej egzorcyzmami i chcącej żyć i chociaż opisuje morderstwo, to nazywa je eutanazją. Po prostu uznał sobie, że nazwa określa podłożony przez niego desygnat, a nie ten właściwy, i w ten sposób się z eutanazją rozprawia. Równie dobrze mógłby opisać społeczeństwo, w którym morduje się niedoszłych samobójców, bo „nie można narażać rodziny na stres związany z ponowną ewentualną próbą, a leczenie wymaga zbyt wielu kosztów”. Nic dziwnego, że w tym kraju żadna sensowna dyskusja nie jest możliwa, skoro tego rodzaju argumentacji używa gość z doktoratem.

Druga ciekawa metoda stosowana przez Terlikowskiego przypomniała mi broszurkę świadków Jehowy rozprawiającą się z teorią ewolucji. Z braku rzeczowych w broszurce stosowano głównie argumenty typu „nawet znany ewolucjonista, profesor X, powiedział, że to nieprawda”. Po lekturze miało się wrażenie, że najbardziej zażartymi przeciwnikami teorii ewolucji są jej badacze z Darwinem na czele (zresztą Terlikowski stosuje identyczny zabieg, w powieści właśnie biolog tłumaczy dzieciom, że ewolucja „nie jest jedyną możliwą wersją powstania gatunków”, str. 25). I podobne wrażenie, że najbardziej doceniają katolicyzm jego przeciwnicy, ma się po lekturze powieści Terlikowskiego. Bo generalnie wszyscy, którzy nie są prawdziwymi katolikami, czyli karierowicze reżimu, wysługujący mu się dziennikarze, koncesjonowani księża, a nawet szczerzy ateiści są pod urokiem katolicyzmu. A jeśli nie są, to dostrzegają, że czegoś - czytaj: religii - im brakuje. Terlikowski żywi niezachwiane przekonanie, że człowiek bez religii jest jak ryba bez wody, tymczasem jako człowiek bezreligijny mogę mu powiedzieć, że religia tak mi jest potrzebna jak rybie rower. (Wiem, oczywiście, że mi nie uwierzy, uzna po prostu, że nie zdaję sobie sprawy, czego potrzebuję.)

Kim są owi koncesjonowani księża? To duchowni, którzy współpracują z ateistycznym reżimem i cieszą się przywilejami w zamian za dostosowywanie katolickiej doktryny do reżimowych wymagań i trzymanie w ryzach księży chcących głosić prawdziwą wiarę. Terlikowski, który w swojej publicystyce poucza duchownego, jak ma się zachowywać, żeby został zbawiony (nie znam się na teologii, ale wydawało mi się, że to duchowni są od wskazywania wiernym drogi do zbawienia), pije tutaj do liberalnej części duchowieństwa, idącej na kompromisy z nauką i współczesnym światem, czego przejawem jest choćby odcięcie się od egzorcyzmów czy akceptacja innych religii jako równouprawnionych. I akurat z tą krytyką Terlikowskiego się zgadzam. Prawdziwa religia monoteistyczna musi uznawać inne religie za fałszywe, inaczej przestaje być religią, staje się zbiorem pustych haseł i obrzędów. Jeśli nasz Bóg jest jedyny i prawdziwy, to ich Bóg nie może również być jedyny i prawdziwy. Twierdzenie, że to ten sam Bóg, tylko inaczej się nazywa, a inne przykazania daje tamtym, bo mają inną kulturę, jest właściwie oświadczeniem wprost, że Bóg to wytwór kulturowy, a nie realny byt. Jeśli tamci są w błędzie, należy ich nawrócić. Perswazją, a jeśli nie skutkuje, to siłą. Bo przecież w ostatecznym rozrachunku to dla ich dobra. Takie myślenie wynika z istoty religii i dopóki ta jest żywa, w niej przeważa. Chrześcijaństwo powoli dociera do swego wieku starczego i choć Terlikowski tak by tego nie określił, za to właśnie je krytykuje. I z niepokojem (ale też - postawię taką tezę - z zazdrością) spogląda na islam, będący na etapie chrześcijaństwa sprzed kilkuset lat. Oczywiście, prawdziwa religia monoteistyczna jest szkodliwa i niebezpieczna, czego dowodzą stosy trupów, jakie zostawiło za sobą chrześcijaństwo (głoszące miłość bliźniego) i jakie zostawia teraz islam (o tyle uczciwszy, że miłości do niewiernego bliźniego nie głosi). I chociaż chrześcijaństwo jest już bezzębnym staruszkiem, to jednak można się przestraszyć, czytając uzasadnienie stosowania przemocy, jakie Terlikowski wkłada w usta jednego z bohaterów po podpaleniu kliniki aborcyjnej (str. 67-68). A przemyślenia innego pokazują, że Terlikowski gotów jest odrzucić chrześcijańskie zasady, by to chrześcijaństwo zwyciężyło (co, i ta zbieżność nie jest przypadkowa, przypomina przekonanie komunistów, że najpierw trzeba część ludzi wymordować, żeby zapanowała ogólna szczęśliwość): „rozumiał, że trzeba nadstawiać drugi policzek, ale miał dosyć tego cielęcego oczekiwania na kolejne decyzje rządu, tego przekonania, że taki już chrześcijański los, że przyjęcie go jest wzięciem krzyża, a walka jest jego odrzuceniem” (str. 84).

I na koniec ciekawostka. Tak głęboko wierzący Terlikowski nie wierzy w dwie rzeczy: w inkwizycję i pedofilię księży („Nic odkrywczego, stare sprawdzone w rozmaitych okolicznościach triki. Przypomnienie mitów o inkwizycji, opowieści o pedofilii”, str. 247). O ile mi wiadomo, tych faktów nie kwestionuje nawet hierarchia z papieżem na czele, ale czytając Operację „Chusta”, trudno oprzeć się wrażeniu, że Jan Paweł II popełnił błąd, nie likwidując konklawe i nie mianując po prostu Terlikowskiego swoim następcą.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Oświadczenie

W związku z publikacją moich przekładów powieści:

„Młodość Martina Bircka” Hjalmara Söderberga (2005)

„Sprawa Ewy Moreno” Håkana Nessera (2004)

z naniesionymi przez wydawnictwo nieuprawnionymi poprawkami, które nie zostały przedstawione mi do akceptacji, a w części są błędami dyskwalifikującymi mnie jako kompetentnego tłumacza, oświadczam, że ww. przekłady nie mogą być uznane za moje, a za zawarte w nich błędy odpowiedzialność ponoszą redaktorzy obu pozycji.

Informuję jednocześnie, że w związku z naruszeniem moich osobistych praw autorskich oraz odrzuceniem przez wydawnictwo żądania, by ww. przekłady opublikować we właściwej wersji, zaaprobowanej przeze mnie w korekcie autorskiej, wystąpię przeciwko wydawnictwu na drogę postępowania sądowego.

Wyjaśnienie.

Kiedy przygotowywałem „Kanalię” do wydania elektronicznego, ze zdumieniem odkryłem, że przy pierwszym wydaniu książka po korekcie autorskiej powędrowała do ponownej redakcji i w tej wersji redaktorskiej została wydrukowana, bez pytania mnie o zdanie, czy na poprawki naniesione przez nowego redaktora wyrażam zgodę. Ponieważ jest to naruszenie prawa, gdyż o ostatecznej wersji powieści może decydować wyłącznie pisarz, a wydawnictwo zobowiązane jest (wg art. 60 prawa autorskiego) przedstawić mu zredagowany tekst do wglądu, by zadecydował, czy redaktorskie poprawki akceptuje czy odrzuca (to jest właśnie korekta autorska), zażądałem wyjaśnień. Szef wydawnictwa okazał skruchę, przeprosił i zapewnił, że była to sytuacja wyjątkowa, nie potrafił ustalić, jak do niej doszło, gdyż osoby pracujące przy książce już z wydawnictwa odeszły, ale na pewno odbyło się to bez jego aprobaty. Zadowoliłem się tym wyjaśnieniem, żądając jednak oficjalnych przeprosin. Żądanie zostało przyjęte. Ponieważ w chwili rozmowy nie miałem sprecyzowanych oczekiwań, jak takie oficjalne przeprosiny miałyby wyglądać (szczerze powiedziawszy, nie spodziewałem się, że wydawca się przyzna), powiedziałem, że określę to później. Kiedy się nad tym zastanawiałem, coś mnie tknęło, żeby sprawdzić również moje przekłady opublikowane przez to wydawnictwo. I już nie ze zdumieniem, ale z wściekłością odkryłem, że przy każdym redaktorzy w mniejszym (dotyczy to „Karambolu” Håkana Nessera i „Zamachowca” Lizy Marklund) lub większym stopniu majstrowali, nieprzestrzeganie zasady, że po korekcie autorskiej nie wolno nanosić żadnych poprawek, okazało się nie wypadkiem przy pracy, tylko stosowaną w tym wydawnictwie normą.

Co gorsza, redaktorzy, którzy wzięli przekłady do ponownej obróbki, albo nie znali szwedzkiego, albo mieli oryginał i rozstrzygnięcia autora w takim samym poważaniu, jak moje tłumaczenie. I tak redaktor „Sprawy Ewo Moreno” np. konsekwentnie wyróżniane przez Nessera słowo „komisarz”, kiedy mowa jest o Van Veeterenie, zastąpił po prostu nazwiskiem, bo pewnie nie znał serii i nie wiedział, że to postać szczególna, a czemu polski redaktor miałby przejmować się tym, co chciał wyrazić szwedzki pisarz, a jego tłumacz oddać. Redaktor „Młodości Martina Bircka” dopisał sobie między innymi, że dzwony w kościele biły głośno (str. 12), że brat Billfelta jest dżentelmenem prawdziwym (str. 52), że czysta miłość należała do sfery lirycznej poezji niestety (str. 67), chociaż głośno dzwoniło wyłącznie w jego uszach, nieprawdziwych dżentelmenów zna tylko on, a to, że o przynależności czystej miłości do sfery lirycznej należy wyrażać się z ubolewaniem, jest jego prywatną opinią, której narrator nie wyraził.

Zgłosiłem się ponownie do wydawnictwa, wskazując, że poprzednie wyjaśnienia okazały się nieprawdziwe, że wydawnictwo lekceważy prawa autorskie pisarzy i tłumaczy niejako programowo, a w tej sytuacji nie mogę zadowolić się wyłącznie przeprosinami. Zażądałem pewnej sumy tytułem zadośćuczynienia za naruszenie moich praw autorskich, bardzo umiarkowanej, jeśli wziąć pod uwagę zarówno orzecznictwo sądów w tym zakresie, jak i zamożność wydawnictwa, któremu trafił się jeden z największych bestsellerów ostatnich lat. Zależało mi jednak na ugodowym załatwieniu sprawy, bo ostatnio zamiast pisać książki, pisuję pozwy.

Na hasło „pieniądze” szef wydawnictwa przestał się przyznawać do błędu i poinformował mnie, że dokonane zmiany „są niewątpliwie przykładem drobnych poprawek korektorskich wprowadzonych już po ostatecznej redakcji”, że tę opinię potwierdza jego prawnik, który „ma w tego typu sprawach znaczące doświadczenie”, więc jeśli chcę, mogę sobie iść do sądu, ale sprawę pewnie przegram.

Arogancja typowa dla polskiego wydawnictwa, które nie potrafi przyznać się do złamania prawa czy umowy i ponieść konsekwencji, woli straszyć rzekomo dobrym prawnikiem w przekonaniu, że autora na takiego nie stać, a sam do sądu nie pójdzie. Jakoś się nie boję, bo wygrywałem już sprawy z takimi, którzy w dziedzinie prawa autorskiego uchodzą za tuzów, zresztą jak na dłoni widać, że to strachy na Lachy. Bo jedno z dwojga: albo prawnik rzeczywiście nie wie, że nie ma czegoś takiego „jak drobne poprawki korektorskie po ostatecznej redakcji” (nie mówiąc o tym, że za taką poprawkę nie można uznać dopisywania w tłumaczeniu treści, których w oryginale nie ma), czyli jest skrajnie niekompetentny, albo doskonale o tym wie, ale - zakładając, że tłumacz nie zna prawa - podsuwa mocodawcy dęte wyjaśnienie, jakie ten ma przedstawić, licząc na to, że tłumacz w nie uwierzy i do sądu nie pójdzie.

A dlaczego nie wolno wprowadzać nawet drobnych poprawek korektorskich, nie przedstawiając ich do wglądu autorowi/tłumaczowi? Ano dlatego, że coś, co redaktorowi wydaje się oczywistą pomyłką, wcale nie musi nią być. Autor i tłumacz spędzają nad tekstem setki godzin, znają go od podszewki, redaktor siada do niego z doskoku i nie jest w stanie dostrzec różnych niuansów. W „Młodości Martina Bircka” we frazie „w trakcie długich, samotnych wędrówek po obrzeża miasta” redaktor zmienił „obrzeża” na „obrzeżach”, tymczasem bohater nie chodził po obrzeżach, tylko do nich docierał! A nawet gdybym rzeczywiście się pomylił i poprawka redaktorska byłaby zasadna, to i tak wymaga mojej akceptacji, bo przecież na takich drobnych poprawkach polega redakcja. Piszący czy tłumaczący na pewnym poziomie nie robią jakichś rażących błędów i klasyczna redakcja jest wygładzaniem tekstu, a nie pisaniem go od nowa. Jeśli od tej strony spojrzeć na stanowisko wydawnictwa, to widać, że podzieliło ono redakcję na dwie części: taką, która wymaga akceptacji autora i taką, która tej akceptacji nie wymaga. Czym różni się jedna od drugiej, trudno dostrzec, bo w przypadku moich książek liczba wprowadzonych poprawek była w tej pierwszej redakcji często mniejsza od wprowadzonych w drugiej, a ich charakter był taki sam.