niedziela, 2 grudnia 2012

Nie piszę więcej

Mam dosyć, po raz kolejny autor skrytykowanego tekstu wpada w histerię i odsądza mnie od czci i wiary, krzycząc przy tym o moralności i kulturze, ledwie jakiś pojedynczy głos stara się go przywołać do porządku, a reszta dzielnie wspiera „sponiewieranego”. Mam też dosyć dyskusji, w których jestem zmuszony do udowadniania, że nie jestem wielbłądem, bo czytającemu w y d a j e s i ę, że napisałem coś, czego nie napisałem. Mam dosyć dopraszania się o przedstawianie argumentów i prowadzenie polemiki, zamiast moralizatorskich wykładów (z tych względów zrezygnowałem z dyskusji na forach). Mam dosyć „odważnych” anonimów, które ciągle przywołują mnie do porządku. Może za jakiś czas mi się odwidzi, ale na razie mam dosyć.

poniedziałek, 26 listopada 2012

Kajam się

Po moim wpisie na temat przypadłości stolicus adhesio podex, dokuczającej pani Kierzkowskiej, zostałem przez tłumaczkę Annę Piątkowską pouczony na Branżowym Forum Tłumaczy, że krytykę wyrażam niewłaściwy stylem, gdyż powinienem pisać tak:

Pani prezes, zamiast znaleźć sposób osiągnięcia celu, ogranicza swoje działania do automatycznego powtarzania tego, co wcześniej nie dawało żadnych efektów. Niestety, automatyzm nie jest cechą pożądaną u człowieka myślącego, który szuka rozwiązań zamiast latami walić głową w mur, w dodatku w tym samym miejscu.

Po opanowaniu ziewnięcia muszę przyznać Piątkowskiej rację, do Kierzkowskiej ten drętwy styl może trafić, bo sama posługuje się jeszcze gorszym. Niemniej jednak dbałość Piątkowskiej o to, by pani prezes nie urazić, mogłaby okazać się niewystarczająca, ludzie wielcy, a Danuta Kierzkowska niewątpliwie wielką jest, bywają przeczuleni na swoim punkcie. Na przyszłość będę więc pisał tak:

Pani Prezes, będąc wybitną tłumaczką, chyba nie dopilnowała, że sprawa stawek dla tłumaczy przysięgłych nie została od blisko ośmiu lat ruszona z miejsca. Nie mamy pretensji do Pani Prezes wybitnej tłumaczki, zresztą jakie my maluczcy, moglibyśmy mieć pretensje do Pani Prezes, która założyła tak Wspaniałą Organizację i przewodzi jej ponad dwie dekady, a mamy nadzieję, że przewodzić dalej będzie, ale któryś z podwładnych pewnie zawalił i trzeba go przywołać do porządku, żeby nie walił głową swoją inteligentną w mur, tylko nową strategię opracował, na co wybitnej Pani Prezes z pewną taką nieśmiałością zwracamy uwagę, chociażby z tego względu, że składka, którą z radością płacimy na TEPIS, jest realnie wyższa, bo my zarabiamy coraz mniej i niedługo nie będzie nas stać, żeby utrzymywać tą Wspaniałą Organizację, jaką jest TEPIS, niech żyje po wsze czasy i Pani Prezes razem z nim.

Powodem, dla którego nie wolno mi wyrażać dosadnie krytyki, jest – zdaniem Piątkowskiej – okoliczność, żem „pisarzem, tłumaczem literackim i przysięgłym”. Tak sobie ze zdumieniem popatrzyłem, jaką to szychą nie wiadomo kiedy się stałem, i zacząłem się zastanawiać, czego to jeszcze mi nie wolno. Może po dupie podrapać się nie wypada, bo jak to tak, żeby ręka, którą zdania powieści pisałem, mistrzów przekładałem, pieczątkę na dokumencie urzędowym przystawiam, miała styczność z tak nieszlachetną częścią ciała. Albo nie daj Boże żeby się jakaś „cholera” albo co gorsza „kurwa” wymsknęła, bo jak tu mięsem rzucać, kiedy taka Piątkowska uważa, że ty się człowieku na pomnik powinieneś szykować. A potem sobie pomyślałem, jak to dobrze, że nie grozi mi zostanie papieżem, bo temu to pewnie nawet stolec niezręcznie oddawać. No bo jak to tak, żeby namiestnik Pana Boga na ziemi zwyczajnie s r y w a ł?

Dalej od Piątkowskiej poszła Marta Potiuk, która w imieniu Kierzkowskiej zagroziła mi pozwem o ochronę dóbr osobistych. Myślałem, że za tabliczki klinowe (choć przecież podkreślają tylko staż i doświadczenie wybitnej tłumaczki Kierzkowskiej), ale nie, okazuje się, że zszargałem opinię pani prezes, porównując ją do Putina. Tymczasem szargać nie wolno, bo „skoro pani prezes jest już od iks lat na to stanowisko wybierana, jak przypuszczam, demokratycznie, to nie da się zaprzeczyć, że cieszy się w zawodowym środowisku, a przynajmniej w tej jego części, która na nią głosuje, dobrą opinią”. Pomijając kwestię, że niekoniecznie trzeba zgadzać się z podziwiającymi szaty cesarza, to przecież Władimir Putin też jest na swoje stanowisko wybierany demokratycznie, więc niby dlaczego porównanie miałoby jej uwłaczać? Czy demokracja w Rosji jest gorsza od tej TEPIS-owskiej? Ja bym się tam upierał, że nawet lepsza, bo Putin ma nad sobą konstytucję, której nie waży się wprost łamać, a która przewiduje ograniczenie liczby kadencji na danym stanowisku. To takie rozwiązanie zapobiegające między innymi klientelizmowi. Nie chcę oczywiście twierdzić, że w TEPIS-ie jakikolwiek klientelizm albo nepotyzm występuje. To na przykład, że właściciel wydawnictwa Translegis, które wydaje publikacje TEPIS-u, nazywa się Maciej Kierzkowski, jest zapewne tylko przypadkową zbieżnością nazwisk. Pani prezes Kierzkowska wygrywa regularnie co trzy lata wybory i pełni funkcję prezesa ósmą kadencję, bo jest zwyczajnie najlepsza. Żeby jednak była pewność, że wybory wygra najlepszy, statut TEPIS-u daje prawo do kandydowania na prezesa wyłącznie członkom władz TEPIS-u. Czy któryś z nich odważył się wystąpić przeciwko pani prezes, ryzykując, że jak nie wygra, to może polecieć ze swojego stołka, nie wiadomo, bo sprawozdań z wyborów na stronie TEPIS-u nie sposób znaleźć. Ale może ja źle szukam, więc jeśli ktoś znalazł, to proszę o wskazanie, bo bardzo jestem ciekaw, ilu pani prezes miewa kontrkandydatów, czy w ogóle miewa (ze statutu wynika, że wcale nie musi) i jaki procent głosów dostaje czy też jest wybierana przez aklamację. Bo na razie wygląda na to, że nawet w betonowym PZPN-ie była większa demokracja, mógł przyjść człowiek z zewnątrz i wygrać, tymczasem Kierzkowska najwyraźniej ma szanse, by tkwić na swoim stołku aż do śmierci. A nawet dłużej, jak pewien buddyjski lama, który po zgonie jeszcze trzy dni siedział wyprostowany i medytował, a dopiero potem się przewrócił.

Ale, zgodnie z tytułem wpisu, posypuję głowę popiołem, przepraszam i obiecuję więcej pani Kierzkowskiej do Putina nie porównywać. Będę ją porównywał do Wałęsy. Chociaż może nie, bo odczyta to jako aluzję, że z polszczyzną jest na bakier, i też mnie pozwie. W takim razie do Jana Pawła II. Kurczę, też nie bardzo. Niby autorytet niekwestionowany, ale przecież żadnych dywizji nie miał, a Kierzkowska ma legion członków TEPIS-u, z którymi dzielnie szturmuje twierdzę Ministerstwa Sprawiedliwości. To może do Napoleona? Pozew jak w banku, bo to zwykły cienias, który dał się zesłać na Świętą Helenę, a żelaznej pani Kierzkowskiej żadne Waterloo nie jest w stanie złamać. Wiem! Pani Kierzkowska jest tak wyjątkowa, że z nikim da się jej porównać, każde porównanie będzie jej uwłaczało.

Idźmy dalej. Nie tylko porównałem prezes Kierzkowską do Putina, ale zrobiłem to „z użyciem metafory z dość bezpośrednią aluzją do pewnej części ciała”. Nie mam wprawdzie bladego pojęcia, o jaką metaforę, aluzję i część ciała Marcie Potiuk chodzi, ale w celi będę miał pewnie sporo czasu, żeby to rozgryźć. Pisałem o dwóch częściach ciała, głowie i pośladkach. Określenia „pewna część ciała” do głowy raczej się nie stosuje, zwykle mówca ma na myśli dolne partie. Czyli pewnie podpadłem, pisząc, że „u nas mistrzów takiego ułożenia półdupków, by przyssać się do stołka na amen, multum”. Proszę, Wysoki Sądzie, o zwrócenie uwagi, że słowo „mistrz” ma niezwykle pozytywne konotacje i złagodzenie wyroku. Ale teraz nie wiem. Czy pani Kierzkowska siedzi inną częścią ciała niż zwykli śmiertelnicy? W związku z tym, kiedy zarzuca się jej zespolenie ze stołkiem, nie wolno robić metaforycznych aluzji, że posiada pośladki? Bo to przywódca duchowy polskich tłumaczy przysięgłych, a przywódcy duchowi nie srywają? W porządku, kajam się, odszczekuję, że prezes Kierzkowska przyssała się w wyniku prymitywnych procesów fizycznych, prezes Kierzkowska przyssała się duchowo, siłą swojej woli.

A żeby w pełni okazać swoją skruchę, chcę podpowiedzieć akolitom pani prezes, że zamiast mordować się z procesem o naruszenie dóbr osobistych, lepiej zawiadomić prokuraturę o obrazie uczuć religijnych. Skoro prezes od iks lat wygrywa wybory, choć jest kompletnie nieudolna, oznacza to, że jest przedmiotem kultu i ślepej wiary, więc pod ten paragraf to podpada, a że chętnie z niego w Polsce skazują, to i szanse na wygraną większe.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Szwedzkie niekryminały

Mam na oku dwie szwedzkie powieści, które chciałbym przełożyć. Nie chce mi się jednak szukać wydawcy w sposób tradycyjny, zwłaszcza że – skoro nie proponuję kryminałów – szanse na znalezienie takowego są niewielkie. Decyduję się więc na formę blogowego ogłoszenia, które ma tę zaletę, że będzie wisiało stale, a mnie się nigdzie nie śpieszy. Może natrafi na nie jakiś mały albo nowy wydawca, zainteresowany jeszcze literaturą, a nie książką jako przedmiotem, który można opylić, a czy to będzie książka, puszka farby czy pietruszka, to w gruncie rzeczy wszystko mu jedno. Tak więc jestem otwarty na propozycje od osób, które chcą wystartować z działalnością wydawniczą, ale – uwaga – dobre chęci nie wystarczą, jakiś kapitał trzeba mieć. Największą pozycją w kosztorysie jest druk (wydanie samego e-booka nie wchodzi w grę), potem koszt tłumaczenia. Moje honorarium może w części lub nawet w całości zostać pokryte z grantu od Szwedzkiej Rady Kultury, ale o grant można się starać dopiero po zakupieniu praw do książki i zawarciu z umowy z tłumaczem i trzeba być przygotowanym na sytuację, że się go nie dostanie. Szanse na jego otrzymanie są jednak bardzo wysokie, na piętnaście książek, które przełożyłem, były chyba tylko dwie odmowy (a Rada Kultury ma na wspieranie przekładów ze szwedzkiego większy budżet niż wcześniej przyznający to dofinansowanie Instytut Szwedzki). Raz czy dwa wydawca zrezygnował ze starania się o grant, uznając, że na kryminał i tak go nie dostanie. Zakup praw autorskich od Szwedów to stosunkowo niska kwota (ale na to nie ma możliwości uzyskania dotacji). Ze swej strony deklaruję pomoc w przeprowadzeniu całej procedury wydawniczej, trochę się na tym znam :-), więc jeśli ktoś zachomikował jakieś zaskórniaki, marzy mu się wydawanie książek, a nie bardzo wie, jak się za to zabrać, ma okazję, by nabrać doświadczenia. Oczywiście musi pamiętać o dwóch zasadach: że wchodząc do biznesu, a zwłaszcza do biznesu wydawniczego, nie pytamy się, ile można zarobić, tylko ile można stracić, i że jak jeden wspólnik ma doświadczenie, a drugi pieniądze, to potem jest odwrotnie :-)

Jakie książki proponuję? Pierwsza to powieść Cariny Rydberg „Ten kto ostrzy wilków kły” (Den som vässar vargars tänder). Tytuł – rewelacyjny – to zmodyfikowany cytat z „Mariny” T.S. Eliota (Those who sharpen the tooth of the dog). Rydberg, podobnie jak w powieści „Za krawędzią nocy”, głównymi bohaterami czyni bliźniaków, brata i siostrę, a głównym tematem niezdrowe relacje między nimi i w całej rodzinie. „Za krawędzią” to jednak książka w dużej mierze humorystyczna, tymczasem w „Ten kto ostrzy” humoru ani na jotę (co w żadnym przypadku nie można uznać za wadę), powieść jest mroczna, przerażająca, makabryczna, ale to nie makabreska horrorów, wampirów i tego rodzaju bzdetów, tylko chorej natury człowieka. Rydberg pokazuje zło w czystej postaci. Kiedy w gronie tłumaczy dyskutowaliśmy o twórczości Rydberg, doszliśmy do wniosku, że ma ona coś z głową, ale chwała Bogu, bo dzięki temu pisze rewelacyjne powieści.

Przechodząc od prozy literackiej do prozy branży wydawniczej: publikacja tej książki może otworzyć przestrzeń do wznowienia „Za krawędzią nocy”. Poprzedni wydawca stracił już prawa do mojego przekładu.

Drugą powieścią, chociaż pierwszą, jaką proponowałbym do wydania ze względu na niższy koszt (książka jest mniejsza objętościowo, a autorkę reprezentuje tańsza agencja), to „Letni walc” Viveki Lärn. Nad tytułem trzeba by jeszcze popracować, w oryginale nie ma lata, ów walc tańczony jest w Midsommar, czyli podczas święta związanego z letnim przesileniem słońca. Przełożenie go jednak jako „Walc Kupały” czy „Walc świętojański” nie wydaje się właściwe ze względu na konotacje słowiańskie w pierwszym przypadku i chrześcijańskie w drugim. Akcja powieści rozgrywa się na fikcyjnej wyspie Saltön u zachodniego wybrzeża Szwecji. Dla letników to nudne miejsce, tymczasem między mieszkańcami aż kipi, zachodzi szereg z jednej strony absurdalnych wydarzeń, z drugiej – także przez to, że wyspa jest mała i mieszkańcy muszą na siebie wpadać – jednak wcale nie nieprawdopodobnych. Całość skutkuje takim komizmem, że Szwecja na punkcie tej książki oszalała. Lärn napisała dalsze części, powstał serial telewizyjny. Przeczytałem jednak drugą część tej serii i doszedłem do wniosku, że jest słaba, że Lärn sama nie wie, jak za pierwszym razem udało jej się osiągnąć taki komiczny efekt i kiedy próbowała osiągnąć go świadomie, to jej nie wyszło. Z tego względu na tłumaczenie dalszych części się nie piszę, ale tej pierwszej zdecydowanie tak. Zarówno „Midsommarvals”, jak i „Ten kto ostrzy wilków kły” to książki, co do których po przewróceniu ostatniej strony nie miałem żadnych wątpliwości: chcę je przełożyć.

Kontakt w tej sprawie: pollak@szwedzka.pl

sobota, 17 listopada 2012

Usługi redaktorskie

Odnotowałem wejścia z wyszukiwarki na hasło „szukam redaktora” (przekierowane do tego wpisu). Pomyślałem sobie, że skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego nie. Tego rodzaju praca może być ciekawsza niż tłumaczenie procedur obsługi sklepu. Tak więc dla szukających redaktora: chętnie wykonam redakcję zarówno tekstu autorskiego, jak i przekładu z języka szwedzkiego lub niemieckiego. Kontakt: pollak@szwedzka.pl

poniedziałek, 12 listopada 2012

Purzkowska

Władimir Władimirowicz Putin gimnastykuje się i sroży, by utrzymać się przy władzy. A to zostaje premierem, bo konstytucja nie pozwala na więcej niż dwie prezydenckie kadencje, a to wsadza do więzienia piosenkarki nawołujące do jego odejścia. Ogólnie działania dość rozpaczliwe i toporne, a wystarczyłoby na Kraj Przywiślański popatrzeć i wzorce zeń zaczerpnąć, bo u nas mistrzów takiego ułożenia półdupków, by przyssać się do stołka na amen, multum. Jednym z nich jest niejaka Purzkowska… sorry, Kierzkowska Danuta, prezes TEPIS-u, Polskiego Towarzystwa Tłumaczy Przysięgłych i Specjalistycznych. Kierzkowska jest prezesem od samego początku, czyli od 1990 r., a zatem dwadzieścia dwa lata. Putin przy niej to amator. Zwłaszcza że Władimir Władimirowicz ma swoim obywatelom do zaoferowania kasę za ropę i gaz. Kierzkowska tłumaczom nie ma nic do zaoferowania, ale na stołku się utrzymuje, siłą przyrośnięcia, bo normalnie szef organizacji, który nie potrafi swoim członkom nic załatwić, przepada w wyborach. A w TEPIS-ie podobno jakieś wybory są.

Mały rys historyczny. Tłumacze przysięgli w gospodarkę wolnorynkową wchodzili ze stawkami urzędowymi. Dla wszystkich zleceniodawców. Przychodził do tłumacza gość, który dzięki nowym warunkom rozkręcał interesy i bogacił się na całego, i kiedy słyszał, jakie grosze ma zapłacić za tłumaczenie, wybuchał mimowolnie śmiechem. Jeśli tłumacz był mądry, dopisywał sobie do działalności „usługi rozrywkowe” i w momencie wręczania rachunku występował w roli komika. TEPIS od razu przeciwko tej paranoi zaprotestował, wskazując, że nie ma żadnego powodu, by na wolnym rynku obowiązywały regulowane ceny, te powinny być ograniczone do zleceniodawców państwowych. I w tym miejscu TEPIS-owi należą się brawa, gdyż protestował z żelazną konsekwencją przez następnych piętnaście lat, zupełnie się nie przejmując, że TEPIS-owskie pisma Ministerstwo Sprawiedliwości miało w głębokim poważaniu. TEPIS-owi się wydawało, że jak Ministerstwo im odpisuje, to znaczy, że są ważni. Tymczasem Ministerstwo odpisuje każdemu obywatelowi, bo musi. Mnie też odpisuje i nic z tego odpisywania nie wynika, tyle że ja nie biorę składek od innych za to, że wysyłam pisma, które na ministerialnych urzędnikach nie robią wrażenia. Jeśli jakaś metoda jest nieskuteczna, to trzeba zmienić strategię, ale pani prezes i akolici, którzy ją przez te piętnaście lat wybierali, głów nie używają do myślenia, tylko do walenia nimi w mur. Jak głowa odpowiednio betonowa, to mur w końcu skruszeje. I rzeczywiście. Po piętnastu latach sukces – zmiana ustawy: stawki dla zleceniodawców prywatnych zostają uwolnione. Jednocześnie stawki urzędowe – wcześniej regularnie waloryzowane – zostają określone kwotowo, a ich podniesienie będzie wymagało zmiany rozporządzenia przez ministerstwo. Ktokolwiek odrobinę przytomny wie, że oznacza to ich zamrożenie na lata. TEPIS nie jest jednak w stanie się temu przeciwstawić. Ale oczywiście gorąco protestuje. I domaga się zmiany zasad naliczania stawek. Ponieważ minęło już prawie osiem lat, odkąd ustalono te stawki, a Minister Sprawiedliwości nie ma najmniejszego zamiaru ich podnieść, z dużymi szansami można u bukmacherów obstawiać, że tłumacze przysięgli pierwszej waloryzacji doczekają się po latach piętnastu. Pani Kierzkowskiej, która pierwsze swoje tłumaczenia robiła na tabliczkach klinowych, może się wydawać, że to krótkie interwały, ale większość chyba nie doczeka w zawodzie nawet dwóch zmian na lepsze.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Niezbędnik katolika

Przeczytałem zbiór wywiadów przeprowadzonych przez Piotra Szumlewicza z osobami publicznie deklarującymi ateizm, w tym m.in. z Barbarą Stanosz, Romanem Kurkiewiczem (byłym dominikaninem), Agnieszką Graff, nieżyjącym już Krzysztofem Teodorem Toeplitzem, Ludwikiem Stommą i Dorotą Nieznalską. Książkę wydała Czarna Owca w 2010 r. pod tytułem „Niezbędnik ateisty”.

Czytając te wywiady, doszedłem do wniosku, że książka powinna być lekturą obowiązkową dla katolików i stąd tytuł mojego wpisu. Nie chodzi bynajmniej o udowadnianie wierzącym, że Boga nie ma (jak mówi B. Stanosz: „nie można dowieść nieistnienia jakiegokolwiek bytu (…). Nie można więc dowieść, że nie ma i nie było żelaznego wilka ani złotej rybki spełniającej trzy życzenia, (…) Hamleta ani Otella, bogów starożytnych Greków i Rzymian ani Boga chrześcijan”, str. 215-216). Polskim katolikom ateiści nie mogą nic udowadniać, bo – na co skarży się m.in. Agnieszka Graff – w ogóle do rozmowy nie dochodzi. Nie może być wymiany poglądów, bo polski katolik nie wierzy w ateistów. Nie wierzy, że ktoś może nie wierzyć. Jeszcze do niego nie dotarło, że było oświecenie, Woltera nie czytał, słyszał wprawdzie, że Szwedzi i Czesi to nacje ateistyczne, ale uważa, że takie zboczenia zdrowego polskiego narodu nie dotyczą ani dotyczyć nie mogą. A ta książka pokazuje właśnie, że dotyczą. I może gdyby katolicy musieli ją przeczytać, dostrzegliby, że takie osoby żyją obok nich i faktycznie w Boga nie wierzą. I nie jest to dziwactwo, fanaberia, która przejdzie im najpóźniej na łożu śmierci, nie jest to brak zainteresowania tematem ani reakcja na panoszenie się Kościoła, tylko najczęściej konkluzja wynikająca z przemyśleń.

W tym kontekście zadałem sobie pytanie, ilu jest w Polsce ateistów. W książce pojawia się informacja, że z różnych badań wychodzi liczba dwóch milionów, ale nie jest podane, z jakich badań. W Internecie też trudno znaleźć jednoznaczną statystykę, choć zwykle podawane są większe liczby. Dwa miliony w Polsce to procentowo niewiele (choć niejedna partia nie jest w stanie uzyskać takiego poparcia), ale przecież to potężna rzesza ludzi. Wywiad z Kurkiewiczem nasunął mi refleksję, że część ateistów musi znajdować się wśród księży. Że nie każdy, który stracił wiarę, miał siłę i chęci, by rozpocząć nowe życie. Znaleźć pracę, kiedy człowiek nawykł, że inni go utrzymują, nie jest takie proste.

Co bardziej otwartych katolików książka może skłoniłaby też do refleksji przez to, że obecność symboli religijnych w przestrzeni publicznej krytykują nie politycy, tylko np. aktorzy i artyści. U mnie w dzielnicy są dwa kościoły. Niech będzie nawet pięć, jeśli księża postawią je za własne (czytaj: wiernych) pieniądze. Ale po co wtedy krzyż na poczcie i na pływalni? Czy nadając list albo skacząc do wody katolicy przeżywają jakieś uniesienia duchowe? Czy brak krzyża w tych miejscach ograniczałby w jakiś sposób ich prawo do wyznawania własnej religii? Wiadomo, że nie. Powieszono go tam wyłącznie po to, by pokazać, że w tym kraju rządzą Rydzyk z Terlikowskim.

Moje doświadczenia i odczucia jako ateisty w większości pokrywają się z doświadczeniami i odczuciami przepytywanych osób. Jednym z bardziej przykrych jest przekonanie katolików, że ateista to człowiek z definicji pozbawiony zasad etycznych. Że poza dekalogiem nie ma moralności. Co z tego, że ci katolicy sami tego dekalogu nie przestrzegają, nie zauważają, że jest on niewystarczający (mało kto planuje zabić bliźniego, ale z podłożeniem mu świni nie ma większych oporów, bo dekalog nie zakazuje), co z tego, że kapłani gonią za kasą, biorą sobie kochanki, rozbijają się pijani na drzewach, gwałcą dzieci, wszyscy oni stawiają się wyżej od „bezbożników”. Największa menda, jaką w życiu spotkałem, chodziła regularnie co niedzielę do kościoła i dziwiła się mojej niewierze, bo „gdyby nie było Boga, to ludzie nie przestrzegaliby żadnych zasad”. Później przekonałem się, że ci, którzy potrzebują Boga do tego, by być dobrym człowiekiem, bardzo szybko o tym Bogu zapominają, gdy kierowanie się jego przykazaniami stoi w sprzeczności z ich interesami.

Pewnym odkryciem było dla mnie wskazanie, jak bardzo terminologia religijna zdominowała nasz język. Nawet o swoim ateizmie mówimy w ten sposób, bo stwierdzenie „nie wierzę w Boga” jest deklaracją o religijnej proweniencji. Tymczasem ateizm to nie jest niewiara w Boga. To jest wiedza, że brak naukowych dowodów na istnienie Boga, a wszystkie okoliczności wskazują na to, że jest on ludzkim konstruktem myślowym.

Nie ze wszystkimi opiniami w książce się zgadzam. Na przykład pada stwierdzenie, że ateizm wymaga otwartego umysłu, zadawania sobie pytań, refleksji. Owszem, ale tylko tu i teraz. Większość w Polsce wychowywana jest w wierze katolickiej, w tej chwili, co skandaliczne, także przez państwo, a więc zerwanie z nią rzeczywiście wymaga intelektualnego wysiłku. Sytuacja wyglądałaby inaczej, gdyby większość była wychowywana bezreligijnie, wtedy refleksji wymagałoby nawrócenie się na jakieś wyznanie. Jak słusznie zauważa Ludwik Stomma (str. 315), najpowszechniejszą postawą nie jest teizm ani ateizm, tylko indyferentyzm.

Zachęcam katolików do sięgnięcia po tę książkę. Dla zdobycia wiedzy, że światopogląd ateistyczny istnieje, ma prawo bytu i nie da się z nim polemizować stwierdzeniem „w coś trzeba wierzyć”.

poniedziałek, 29 października 2012

Statystycznie

Przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy statystyki po wpisie Ochłapy poszybowały w górę. Nie napisałem nic zabawnego ani nie wziąłem na warsztat żadnej fuszerki (zwykle to wzbudza największe zainteresowanie). W moim tekście nie było nic odkrywczego, przeciwnie, przedstawiłem sytuację znaną każdemu tłumaczowi literatury. Tymczasem wpis pozostawił wszystkie inne daleko w tyle. Zastanawiając się nad jego fenomenem, doszedłem do wniosku, że sytuacja, choć znana, uwiera. I niestety uwierać będzie, bo w komentarzach tylko jedna osoba zadeklarowała, że nie przyjmuje takich uwłaczających propozycji (szacunek!), reszta położyła uszy po sobie i grzecznie mi wytłumaczyła, że generalnie jest okej, tylko ja za wolno pracuję. Innymi słowy, racja, że tłumacz jest dymany, tyle że jak się odpowiednio ułożyć, to dymanie będzie przyjemne.

Bloga zacząłem pisać m.in. po to, żeby promować swoje książki, ale ponieważ jestem promocyjne beztalencie, więc zamiast dbać o ściągnięcie mas, siedzę sobie w grajdołku i opisuję mojej mikropubliczności, co mnie tam wkurza. I naprawdę nie wiem, czy mam się cieszyć, że niektóre wpisy ściągają szerszą publiczność, bo wśród niej znajduje się zawsze jakiś ułomny intelektualnie, który nie rozumie, co piszę, ale go to drażni, więc się sprzeciwia oburzeniem świętym, bo na sformułowanie argumentów synapsy nie stykają. Na pytanie, czy niewykształcone (problem natury medycznej), czy niewyćwiczone (zawiodła polska edukacja), nie umiem odpowiedzieć.

Kiedy przyglądałem się statystyce, przypomniały mi się wpisy z wyszukiwarek, które sobie wynotowuję. Oto garść z nich:

Aleksander Sowa grafoman

Prawidłowe skojarzenie.

Aleksander Sowa pisarz

Nieprawidłowe skojarzenie.

prosze nie wyciagac moich ubran z pralki tlumaczenie po ang

Drobnostka, u mnie na klatce sąsiad powiesił ogłoszenie: „Panie Iksiński, przestań pan pluć na moje pranie!”.

co to znaczy rze talerz sam sie zbił

Rze mąrz kłamie w rzywe oczy.

czy lepsza polityka bez mężczyzn

Są jeszcze tacy, których profesor Środa nie przekonała?

pollak feministki

Cholera, namierzyły mnie!

sławny paweł

Chyba źle przekierowało. Święty, jeden z jego następców, Kukiz, Jasienica.

polen schmetterling pawel hajncel

No proszę, a ten sławny nawet za granicą.

przystojny kleryk

Witamy arcybiskupa Paetza w gronie internautów!

fredzia phi phi + watykan

Kubuś Puchatek zmienił płeć, inkwizytorzy ruszyli.

czy można zaprosić szweda do domu

Raczej nic nie ukradnie…

błąd w tłumaczeniu przysięgłym prokurator

A czemu pobłażać? Nie przed prokuratorem stawiać, tylko przed plutonem egzekucyjnym.

riposta do zdania nie masz co robić to pilnuj rzeczy

Riposta musi być od razu, inaczej jest touche.

kto moze pieknym pismem wpisac dedykacje do ksiazki

Autor bazgroli?

atak minoga morskiego

O Wiechu nie pisałem, ale przy minogu rekin ludojad to jest pikuś.

poniedziałek, 22 października 2012

Wrocławska Mediateka

…przy placu Teatralnym 5 to miejsce mojego kolejnego spotkania autorskiego w najbliższy czwartek, 25 października, o godz. 18. Jak się dowiedziałem ze strony Mediateki, mam mówić o kryminale i Wrocławiu :-) Serdecznie zapraszam.

Staram się nie katować czytelników mojego bloga linkami do recenzji moich książek. Na początku miałem taki zamiar, ale w praniu wyszło inaczej. Po części dlatego, że sam jako czytelnik zacząłem unikać recenzji internetowych przed przeczytaniem książki ze względu na beztroskie ujawnianie kluczowych faktów. O czym jest powieść, lubię się dowiadywać z powieści, a nie z recenzji. Do tego w spoilerach niekoniecznie celują tylko kiepscy blogerzy. Ostatnio przeczytałem pewien beznadziejny polski kryminał. Tytułu nie podam, gdyż jestem zwolennikiem zasady, że pisarz nie powinien być krytykiem, a już na pewno nie na własnym podwórku, poza tym uważam, że polskie kryminały generalnie prezentują wysoki poziom, więc nie ma co się rozwodzić nad jedną czy drugą wpadką. Przeczytawszy, zajrzałem do Internetu, jak to mam teraz w zwyczaju, żeby porównać swoje i cudze wrażenia, i odszukałem recenzję na Portalu Kryminalnym. Muszę powiedzieć, że nieźle bym się wkurzył, gdybym trafił na nią przed lekturą: recenzentka, słusznie krytykując autora za potwornie wydumany motyw zabójstwa, ten motyw ujawnia. Jej się książka nie podobała, to uważa, że może ją dla innych zniszczyć, bo jaki jest sens czytania kryminału, jeśli znamy motyw zabójstwa? Ujawnia też śmierć jednego z bohaterów pod koniec powieści, jedyne naprawdę dramatyczne wydarzenie w tej książce. Normalnie takim krytykom to kazałbym spożyć resztę niesprzedanego przez nich nakładu. Ocena powieści jest rzeczą zawsze subiektywną, negatywna bynajmniej nie oznacza, że powieść nie spodoba się komu innemu, i recenzent musi przecież umożliwić czytelnikowi przeczytanie książki bez znajomości tych faktów, które autor zataił. Wydawałoby się, że to oczywistość, ale jak się okazuje oczywistość, którą trzeba powtarzać nawet recenzentom fachowego portalu.

Dobra, bo mi dygresja wyszła. Chciałem napisać, że nie katuję, a właśnie dzisiaj będę katował, bo znalazłem dwie naprawdę profesjonalne (o książce się pisze, a nie ją opowiada) i rozpływające się w zachwytach recenzje, więc oczywiście odczuwam potrzebę pochwalenia się. Jedna dotyczy Niepełnych, a druga Gdzie mól i rdza.

Jeśli ktoś jednak woli utwory od recenzji, to od jutra udostępniam w Amazonie w trzydniowej promocji za darmo opowiadania kryminalne Czysta arytmetyka i The Plan of the Day oraz humoreskę Propozycja wydawnicza. E-booki powinny być dostępne od ósmej rano, ale różnie z tym bywa, Amazon miewa nawet kilkugodzinne poślizgi. Nie trzeba posiadać Kindle’a, żeby skorzystać z tej promocji, Amazon udostępnia programy, dzięki którym e-booki można przeczytać na praktycznie wszystkich urządzeniach.

Ponieważ dzisiaj taki wpis bardziej linkujący, to zapraszam również do lektury wywiadu dla stowarzyszenia Sztukater.

poniedziałek, 15 października 2012

Zabawa w durnia

Zmagam się ze zjawiskiem, które nie istnieje. Nie chodzi o Pana Boga. Chodzi o opóźnione płatności z sądów za wykonane tłumaczenia. Wedle informacji Ministerstwa Sprawiedliwości „w sądach nie występuje problem nieterminowego regulowania należności na rzecz tłumaczy”. Niestety, zjawiska, które realnie nie istnieją, jak właśnie w przypadku Pana Boga, często mają wielce realny wpływ na rzeczywistość. W przypadku płatności z sądów polega to na tym, że problem wprawdzie nie istnieje, ale pieniędzy ani widu, ani słychu. Tylko proszę nie wyciągać z tego pochopnego wniosku, że ministerstwo jest oderwane od rzeczywistości, diagnozę potwierdzają pracownicy sądowych sekretariatów.

– Czy zrobi pan dla nas tłumaczenie?

Tłumaczenie oczywiście zrobię, bo mam taki obowiązek, ale skoro mnie pytają, czy zrobię, to mogę podyskutować.

– I znowu będę wieki czekał na płatność?

– Nie wiem, jak inni, ale nasz wydział zawsze szybko płaci.

– W każdym wydziale mówią mi, że szybko płacą, a potem pieniędzy nie ma.

– U nas będą.

– Akurat. Za trzy miesiące pani mi powie, że sędzia zwlekał z postanowieniem, akta były przesyłane do innego sądu, pieniądze nie wyszły z księgowości, na którą nie ma pani wpływu.

– Nic z tych rzeczy. Osobiście dopilnuję, żeby szybko dostał pan należność.

Po trzech miesiącach.

– Nie otrzymałem należności za tłumaczenie, sprawa sygnatura akt…

– Już sprawdzam… No tak, trochę trwało, bo sędzia miał inne sprawy, a potem postanowienie musiało się uprawomocnić, ale już poszło do księgowości, proszę tam dzwonić, kiedy zapłacą, bo to już nie my o tym decydujemy.

– Dzwonię do pani, bo pani zapewniała mnie, że wasz wydział szybko płaci i że akurat u państwa nie występują setki obiektywnych przeszkód, przez które tłumacz czeka miesiącami na płatność.

– O co panu chodzi? Ja nie mam wpływu…

– Skoro pani nie ma wpływu, dlaczego gwarantowała mi pani, że osobiście dopilnuje, by za tłumaczenie szybko zapłacono?

– Proszę pana, ja nie mogę odpowiadać za sędziego czy księgowość!

Skoro pieniądze na konto nie wpływają, mimo, podkreślmy, braku problemu, trzeba monitować. Pisemnie mało praktycznie, nadanie listu poleconego jest czasochłonne i kosztuje, a często gęsto jeden nie wystarcza. Dzwonienie niewiele lepsze. Numer telefonu niekoniecznie jest na pismach, bo ten wynalazek jeszcze się w polskim sądownictwie na dobre nie przyjął, więc najpierw trzeba poszukać w Internecie. Potem powisieć na telefonie, bo w wydziale albo jest zajęte, albo nie odbierają. A potem rozmawia się z takimi ograniczonymi panienkami, jak ta powyżej, która nie była w stanie zrozumieć, że nie mam do niej pretensji o brak płatności (bo wiedziałem z góry, że jej nie będzie), tylko o to, że składa nierealne obietnice. Poza tym panienki po monicie telefonicznym potrafią odłożyć akta do szafy, więc na jednym telefonie się nie kończy.

Przy jednej ze spraw sąd był tak oporny, że dotarłem ze skargą aż do ministerstwa. Okazało się, że tu procedura jest najprostsza, wystarczyło wysłać maila. Co więcej, pismo z ministerstwa tak postawiło sąd do pionu, że następnym razem postanowiłem ominąć panienki, przewodniczącego wydziału i prezesa sądu (nigdzie nie było powiedziane, że tę drogę trzeba wyczerpać) i skargę słać od razu do ministerstwa. I to był strzał w dziesiątkę. Teraz mam przygotowany wzorek króciutkiego maila („niniejszym składam skargę w związku z brakiem płatności za tłumaczenie”), w którym zmieniam tylko nazwę sądu i sygnaturę akt, i kiedy nie ma kasy w ciągu trzech miesięcy, wciskam „wyślij”. W ministerstwie siedzi człowieczek, który mojego maila załącza do pisma do sądu z żądaniem „ustosunkowania się do podniesionych zarzutów i udzielenia skarżącemu stosownych wyjaśnień”. Wiem, bo dostaję kopię tego pisma, na papierze, więc podejrzewam, że państwo elektroniczne skończyło się na etapie obywatel-ministerstwo i mój mail jest drukowany. Sąd reaguje i natychmiast płaci. Potem jednak musi „ustosunkować się do zarzutów i udzielić stosownych wyjaśnień”. Akta wędrują więc do przewodniczącego wydziału czy kogo tam, kto nadzoruje tego sędziego, który nie miał czasu zająć się moją płatnością. Teraz będzie musiał znaleźć dodatkowy czas na udzielanie wyjaśnień. To znaczy na ich wymyślanie. Prawdziwym powodem, dla którego sąd nie płaci, jest przekonanie, że to nic pilnego, ale oczywiście tego napisać nie można.

Pismo wyjaśniające zaczyna się zawsze od „uprzejmego poinformowania” mnie, że tego a tego dnia dostałem płatność. Sąd informuje mnie (uprzejmie) o czymś, o czym doskonale wiem, jak rozumiem, w celu osłabienia zarzutu („no i o co te pretensje, może się trochę spóźniliśmy, ale już zapłacone”). Potem przedstawia „stosowne wyjaśnienia”. A to jest nawał spraw, a to pracownik sekretariatu nie dopełnił swoich obowiązków, a to sędzia był na urlopie. Mimo nawału spraw w sądzie mają np. czas, żeby przygotować i wysłać monit, że jeszcze nie dostali tłumaczenia (nadanego w dniu upływu terminu na poczcie, co zgodnie z przepisami jest równoznaczne ze złożeniem w sądzie), oficjalny monit, opieczętowane pismo nadane za potwierdzeniem odbioru, bo przecież głupio byłoby zadzwonić albo wysłać maila, czyli poświęcić minutę na ustalenie, że tłumaczenie jest w drodze. Wydawałoby się, że wobec pracowników niedopełniających swoich obowiązków wyciąga się konsekwencje służbowe, ale kiedy indagowałem w tej kwestii, okazało się, że nie w przypadku takich drobnostek, gdy skutkiem niedopełnienia jest, że tłumacz nie dostał należnych mu pieniędzy. Sędziowie natomiast bywają na urlopach tak często, że nauczyciele niech się schowają.

Niektóre sądy opatrują wyjaśnienie deklaracją, że przewodniczącemu wydziału zwrócono uwagę, że ma usprawnić procedury płatności, bo to rzeczywiście niedopuszczalne, by tłumacze tak długo czekali na honoraria. Przy następnym spóźnieniu tłumacz dowiaduje się, że przewodniczącemu wydziału zwrócono uwagę, że ma usprawnić itd. Ot, taka zabawa w durnia.

Czasami w sądzie wykazują się kreatywnością i wymyślają coś spoza standardowego zestawu. I tak raz dowiedziałem się, że powodem zwłoki było to, że dokumenty wymagały przełożenia na jeszcze inny język i akta przesłano do drugiego tłumacza, przez co sąd „nie miał do nich dostępu”. Inteligent, który wykoncypował to wyjaśnienie, nie pomyślał, że tłumacz przecież doskonale wie, że zlecenie przekładu nigdy nie wiąże się z przesłaniem pełnych akt, a jedynie tych dokumentów, które wymagają przełożenia, czyli kłamstwo było skierowane do złego adresata. Ponieważ ministerstwo każe sobie przesyłać kopię wyjaśnień, czekałem na reakcję stamtąd na to jawnie nieprawdziwe wyjaśnienie. Nie doczekałem się. Pomyślałem sobie, że może człowieczek w ministerstwie nie wie, że do tłumaczenia nie wysyła się całych akt. Napisałem mu to. Człowieczek zareagował tak, jakbym składał skargę na brak płatności. Zażądał od sądu, żeby się ustosunkował i udzielił skarżącemu stosownych wyjaśnień, których kopię ma przesłać do ministerstwa. Dotąd naiwnie myślałem, że ta kopia ma służyć merytorycznej kontroli, ale najwyraźniej służy do tego, by ją wpiąć do akt i mieć podkładkę, że sprawa została załatwiona. I człowieczka w ministerstwie treść wyjaśnień kompletnie nie obchodzi. Jak sąd napisze, że nie zapłacił, bo sędziego porwali Marsjanie i przeprowadzali na nim eksperymenty, co trochę czasu im zajęło, to człowieczek w ministerstwie przyjmie to za dobrą monetę. A jeśli jakiś tłumacz, wykazujący się pokładami naiwności, ośmieli się wskazać, że Marsjan nie ma, a w każdym razie żadnych naukowych dowodów na ich istnienie, to człowieczek poprosi sąd o ustosunkowanie się i udzielenie stosownych wyjaśnień z kopią dla ministerstwa. A sąd na przykład napisze, że już stosownych wyjaśnień udzielił w piśmie z dnia takiego a takiego i nie ma nic więcej do dodania. Albo że się pomylił, bo wcale nie chodziło o Marsjan, tylko o niezidentyfikowanych kosmitów. Ot, taka zabawa w durnia.

Skargi do ministerstwa ślę na adres skargi@ms.gov.pl. I zachęcam do korzystania z tej możliwości. Płatność jest wtedy dosłownie od ręki (albo postanowienie, jeśli go jeszcze nie było), a duża liczba skarg przysporzyłaby sądom tyle roboty, że w końcu decydenci doszliby do wniosku, iż ekonomiczniej będzie tak się zorganizować, żeby tłumaczom nie zalegać z honorariami.

poniedziałek, 8 października 2012

Triathlon

Postanowiłem zmierzyć się z triathlonem. Zanim napiszę, czy to postanowienie udało mi się zrealizować i z jakim rezultatem, najpierw dość długa historia, jak do niego doszło.

Latem zeszłego roku odkryłem, że mam nadwagę. Odkrycie było zaskakujące z trzech powodów: zawsze byłem szczupły czy wręcz chudy, odżywiałem się w miarę zdrowo, mimo że nie musiałem zwracać specjalnej uwagi na dietę, i regularnie uprawiałem sport. Oczywiście widziałem, że przybywam na wadze, z biegiem lat to nieuniknione, ale że wychodziłem od stanu „przeraźliwej chudości”, uznawałem to nawet za zjawisko pożądane. Do czasu, kiedy na rodzinnym ślubie mojej matce na mój widok nie wyrwało się, że jestem gruby. Ponieważ należy ona do rodzicielek wyznających zasadę, że im dziecko grubsze, tym zdrowsze, jak chude, znaczy nie dojada, jej uwaga była nie tyle dzwonkiem, co dzwonem alarmowym. I potwierdziło to wejście na wagę: 82,5 kg, podczas gdy według indeksu BMI powinienem ważyć maksymalnie 79, a przecież nie było tak, że balansowałem przy tej górnej granicy, zawsze miałem do niej ładnych parę kilogramów.

Najpierw zacząłem ustalać, dlaczego tak utyłem, mimo że kilka razy w tygodniu biegałem lub jeździłem na rowerze. Okazało się, że źle biegałem. Szybkim tempem kilometr czy półtora, potem marsz, potem znowu szybki bieg. Tymczasem, chcąc spalać tłuszcz, powinienem biec długo, przynajmniej 40 minut, ale wolno, tak by puls nie przekraczał określonego pułapu. Zmieniłem więc styl biegania, a zarazem rower na basen, gdyż pływanie miało być skuteczniejsze w wyciąganiu nadmiaru tłuszczu.

Klasycznej diety nie planowałem, ani myślałem się głodzić czy rezygnować ze słodyczy, ale przyjrzałem się, co mógłbym poprawić w jadłospisie. I wtedy natrafiłem na zasadę niskiego indeksu glikemicznego i książkę Arthura Agatstona „Dieta South Beach”. Zaproponowany przez niego program odchudzania nie wydawał się szczególnie restrykcyjny, a miał przynieść szybkie efekty, więc postanowiłem go zastosować. W pierwszym etapie trwającym dwa tygodnie należało całkowicie zrezygnować z chleba, owoców, słodyczy i alkoholu. Z owocami i alkoholem nie miałem najmniejszego problemu. Gorzej ze słodkimi rzeczami, kawa bez drożdżówki to dla mnie jak jajecznica bez soli, ale uznałem, że dla dobra sprawy zrezygnuję. Agatston co prawda zapewniał, że po paru dniach nie będę miał ochoty na słodkie, ale mu nie wierzyłem. Brak chleba doskwierał mi ze względów technicznych. Przy śniadaniu czytam gazetę i kiedy zamiast kanapek miałem talerzyk z warzywami, niewygodnie mi się ją trzymało. Mimo że Agatston kazał najadać się do syta i jeść co trzy godziny, byłem głodny i po kilku dniach miałem dosyć. Chciałem zarzucić dietę, zwłaszcza że po sobie nie widziałem żadnych jej efektów. Dla pewności wszedłem na wagę i tu niespodzianka: parę kilo ubyło. To mnie zmobilizowało. Drugi etap był już spokojniejszy, a kiedy po półtora miesiąca okazało się, że ważę 67,5 kg, czyli zrzuciłem całe piętnaście kilo, wtrząchnąłem dużą pizzę. Nie łamiąc bynajmniej zasad diety, bo Agatston powiadał: Masz ochotę na coś, czego ci nie wolno? Pofolguj sobie bez wyrzutów sumienia, bylebyś następnego dnia wrócił do właściwego jadłospisu. Ta zasada, jak i okoliczność, że stosunkowo niewiele musiałem zmieniać, sprawiły, że przestawiłem się na ten sposób żywienia na stałe. Drożdżówkę do kawy zaskakująco łatwo dało się zastąpić orzeszkami, lekki szmerek sprawiam sobie nie kuflem piwa, tylko kieliszkiem wytrawnego czerwonego wina, w miejsce ziemniaków po prostu nakładam na talerz więcej warzyw. A w weekend kupuję sobie czekoladę. Ta niekonsekwencja, dieta od poniedziałku do piątku i ignorowanie jej reguł w weekend, szalenie zresztą bawi jednego z moich kolegów.

Z tym właśnie kolegą przyszło mi oglądać zawody lekkoatletyczne na igrzyskach w Londynie. Musiałem mu służyć wyjaśnieniami, bo na sporcie zna się słabo. Kiedy tłumaczyłem zasady dziesięcioboju, koledze skojarzyło się, że słyszał o czymś takim jak trójbój. Potwierdziłem: triathlon - 3,8 km pływanie, 180 km rower i bieg maratoński. Wszystko jednym ciągiem. Kolega zakwestionował dystanse, twierdząc, że za długo by to trwało. Zacząłem liczyć, wyszło mi, że około dziesięciu godzin. Sprawdziliśmy w Wikipedii i okazało się, że najlepszym zabiera to trochę ponad osiem. Mnie zainteresowało jednak co innego: informacja, że triathlon na dystansie 1,5 km pływanie, 40 km rower i 10 km bieg jest dyscypliną olimpijską. Dotąd byłem przekonany, że klasycznym dystansem jest ten podany przeze mnie, tak zwany Ironman, i oczywiście myśl o tym, by go pokonać, nigdy w mojej głowie nie postała. Bo jeśliby postała, to musiałaby obejmować podłużną drewnianą skrzyneczkę na mecie, oczywiście przy optymistycznym założeniu, że udałoby mi się do tej mety dotrzeć.

Odkrycie, że krótszy triathlon jest uznaną dyscypliną, sprawiło, że zacząłem kombinować. Po roku chodzenia na basen przepływałem co tydzień właśnie tysiąc pięćset metrów. Parę razy w tygodniu uprawiałem jogging. Nie wiedziałem wprawdzie, ile przebiegam, bo biegałem określoną ilość czasu (godzinę), a nie określony dystans, ale jeśli dziesięciu kilometrów nie było, to nie mogło wiele do nich brakować. Tylko na rowerze czterdziestu kilometrów za jednym zamachem nigdy nie przejechałem, ale akurat rower wydawał się najłatwiejszy, bo można przestać poruszać nogami, a do przodu dalej się jedzie, innymi słowy, można trochę odpocząć, nie przestając się przemieszczać.

Wyciągnąłem rower z piwnicy, bo nie używałem go, odkąd przeniosłem się na basen, zakupiłem licznik i najpierw zmierzyłem przebiegany odcinek. Od ośmiu do dziewięciu kilometrów w zależności od formy danego dnia. Dołożenie tysiąca metrów nie było żadnym problemem, co od razu przetestowałem w praktyce. Potem skupiłem się na dojściu do 40 km na rowerze. Po dwóch 20-kilometrowych przejażdżkach, wyruszyłem na pełną trasę. I pokonałem ją. Potem miałem wprawdzie spore kłopoty, żeby pokonać schody (a mieszkam tylko na drugim piętrze), ale wiedziałem, że triathlon jest w zasięgu ręki. Każdy z dystansów z osobna pokonywałem, wystarczyło je tylko połączyć.

„Tylko” okazało się że nie jest „tylko”, kiedy w ramach treningu pierwszy raz połączyłem rower i bieganie na dystansach o połowę krótszych niż docelowe. Po zejściu z roweru przez początkowych pięć minut biegu szukałem mięśni, które mi do tego biegu miały służyć. Ale potem już poszło. Mniej problemów sprawiała jazda na rowerze bezpośrednio po pływaniu.

Trenując intensywnie, zastanawiałem się nad logistyką. O pojechaniu na zawody nie myślałem, odstraszał mnie tłum, konieczność dotarcia do jakiejś innej miejscowości z rowerem, no i koszta, ostatnio mam raczej biednie. Zresztą nie chciałem się ścigać z innymi, tylko ze sobą, zrobić triathlon dla własnej satysfakcji. Pierwszy problem logistyczny stanowiło przejście od pływania do kolarstwa. Teoretycznie najprościej było pojechać na basen rowerem, ale siódme przykazanie nie jest w naszym katolickim kraju szczególnie popularne i obawiałem się (bo tak straciłem poprzedni rower), że po godzinie znajdę tylko przeciętą kłódkę, co poza stratą materialną oznaczałoby koniec triathlonu. Zdecydowałem, że pojadę samochodem. Powrót musiałem wprawdzie wliczyć do czasu, gdyż stopera między poszczególnymi dyscyplinami się nie zatrzymuje, ale po pierwsze były to dosłownie trzy minuty, bo basen mam bliziutko, a po drugie na czasie mi nie zależało, tylko na pokonaniu całego dystansu. Potem musiałem wyznaczyć trasę kolarską. Wrocławska Wielka Wyspa okazała się pod tym względem idealna: bez trudu wytyczyłem prawie siedemnastokilometrową pętlę (głównie nadodrzańskimi wałami), która w żadnym miejscu nie prowadziła ulicą ani jej nie przecinała. Psychicznie łatwiej pokonuje się długą zróżnicowaną trasę niż ten sam dystans na krótkich okrążeniach.

Pozostał do wyboru dzień. Weekend odpadał ze względu na kynoterrorystów, którzy wtedy wylegają tłumnie i mają gdzieś, że są jakieś przepisy dotyczące wyprowadzania psów, straż miejska ma natomiast gdzieś, że oni mają gdzieś. A ja kiedy biegam, psów się boję, na rowerze musiałbym zwalniać i pilnować, czy jakiś pałętający się kundel nie wlezie mi pod koła. Zdecydowałem się na ostatni piątek września.

Zaczęło się nieźle. Porządnie się wyspałem, a pogoda zapowiadała się ładna. Przedobrzyłem jednak ze śniadaniem, chcąc mieć zapas energii na cztery godziny z okładem, które według moich obliczeń winna mi zająć cała impreza, i do basenu wchodziłem lekko ociężały. Pierwsze trzysta metrów udało mi się mimo to pokonać swoim zwykłym tempem, a później nawet przyśpieszyć i w efekcie tysiąc pięćset metrów przepłynąłem znacznie szybciej niż zazwyczaj, w niecałe 45 minut i 30 sekund. Teraz należało sprawnie przesiąść się na rower: przebranie w suche ciuchy, do samochodu, powrót pod dom, wrzucenie rzeczy z basenu do bagażnika, wyjęcie kasku i bidonu, wyciągnięcie roweru z piwnicy. Kiedy naciskałem pedały, stoper pokazywał godzinę i trzydzieści dwie sekundy, zmiana przez kwadrans byłaby dla zawodowych triathlonistów nie do przyjęcia, ale ja się wyrobiłem szybciej niż na treningach.

Około południa w dzień powszedni nad Odrą było pusto. Żadnych staruszków z upodobaniem jeżdżących lewą stroną i niesłyszących dzwonka, żadnych hord młodzieży chodzących ławą i niewidzących nadjeżdżającego z naprzeciwka roweru. Tylko raz na prostym odcinku musiałem mocno zwolnić, kiedy drogę zatarasował mi samochód pracowników zieleni miejskiej, koszących trawę. Nie było też wiatru, który na treningach okazywał się największym hamulcowym (a w drugą stronę nie popychał na tyle, by stratę nadrobić). Jechałem szybciej niż zwykle, fizycznie i psychicznie w doskonałej kondycji: nie czułem w ogóle, że w nogach mam już półtora kilometra pływania, ani razu nie przeszła mi przez głowę myśl „rany boskie, jeszcze tyle do końca”. Subiektywnie tak szybko mi się przejechało dwa pierwsze okrążenia, że rozpocząłem trzecie, zamiast wjechać na krótszą ostatnią pętlę. Musiałem zawrócić w miejscu, a więc praktycznie się zatrzymać i nadrobiłem ponad dwieście metrów, tyle pokazywał licznik, kiedy zatrzymałem się przy samochodzie. Teraz kask i pusty bidon do bagażnika, nowy bidon z bagażnika do biodrówki, rower do piwnicy i z powrotem na dwór, start do biegu.

To była chwila prawdy. Przygotowując się, łączyłem po dwie dyscypliny, nigdy wszystkich trzech. Z początku biegło mi się bardzo dobrze, jednak po kilku minutach nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Musiałem zwolnić do truchtu. Ale się nie przejąłem. Trasę kolarską pokonałem równo w godzinę czterdzieści, zmiana zajęła mi niecałe pięć minut, łączny czas po pływaniu i rowerze wynosił dwie godziny i czterdzieści pięć minut. Nawet gdybym truchtał do samej mety, schodziłem sporo poniżej czterech godzin, wynik, którego się nie spodziewałem. Ociężałość jednak przeszła i przyśpieszyłem. Połowę dystansu pokonałem w niecałe dwadzieścia osiem minut. Dalej w tak dobrej formie, że ostatnie pięć kilometrów nie walczyłem o dobiegnięcie do mety, tylko o ukończenie triathlonu w dobrym czasie. Poniżej trzy czterdzieści. Niestety, wyglądało na to, że zabraknie mi kilku, kilkunastu sekund. Zacząłem żałować pomyłki popełnionej na rowerze, tam je straciłem. Ale biegłem ostro, nie zawsze da się zawalczyć, ale jak się da, to trzeba próbować. I udało się. Ostateczny czas: 3 godziny 39 minut i 49 sekund.

Po treningach nieźle dawały mi się we znaki nogi, więc byłem święcie przekonany, że po triathlonie ze dwa dni nie będę mógł chodzić. Nic z tych rzeczy, mimo że trenowałem po amatorsku, bez żadnej fachowej podbudowy, najwyraźniej trafiłem z formą, bo czułem się tak, jakbym od razu mógł zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem. Zacząłem więc myśleć, co by to mogło być. Sto kilometrów na rowerze? Maraton? Half-Ironman? A może jednak triathlon olimpijski na zawodach, żeby „oficjalnie” potwierdzić to osiągnięcie?

poniedziałek, 1 października 2012

Oszuści?

Z niezrozumiałych dla mnie względów „Wyborcza”, generalnie gazeta prezentująca rozsądek i wysoki poziom dziennikarstwa, poruszając swój ulubiony temat, emerytur, spada gdzieś do poziomu „Faktu”.

I tak ostatnio na pierwszej stronie uderzyła na alarm, że oszuści emerytalni wzbogacą się na starość o 200 tysięcy złotych. 200 tysięcy nie w kij dmuchał, więc przekręt niewąski. Państwo też dużo straci („Tylko 5 tys. takich spryciarzy kosztować może budżet miliard”), toteż podatnicy winni się oburzyć. W każdym razie ci, którzy są idiotami albo nie przeczytali artykułu do końca i nie dowiedzieli się, że chodzi o miliard w ciągu dwudziestu lat. Bo „przekręt” polega na tym, że dany „oszust” będzie dostawał przez 20 lat osiemset złotych emerytury, płacąc rolniczą, a więc zaniżoną składkę emerytalną.

Można się domyślić, jakby zareagowała „Gazeta”, gdyby „Fakt” nagle ogłosił: „Skandal! Dziennikarze ‘Wyborczej’ zarabiają po milion złotych!”, a w tekście wyjaśnił, że chodzi mu o zarobki w ciągu dwudziestu lat. Witold Gadomski zrobiłby wykład, że tak liczyć nie można, Dominika Wielowieyska pochyliłaby się z troską nad indolencją kolegów z „Faktu”, a Michał Ogórek by ją wyśmiał.

Dokonujący „przekrętu” opisanego przez „Wyborczą” (zakupu ziemi, by formalnie uzyskać status rolnika) to po części przedsiębiorcy, którzy zamiast ZUS wolą płacić KRUS, po części pracujący na czarno oraz na umowy o dzieło. W przypadku pierwszych państwo nic nie straci, bo i tak będzie im musiało wypłacić po 800 zł emerytury. Tyle że za niższą składkę. Kto tu jest nieuczciwy? Czy przedsiębiorca, który spełnia formalne (choć nie faktyczne, do tego zaraz przejdę) warunki, by płacić niższą składkę, czy państwo, które od jednego obywatela bierze tysiąc złotych składki, a od drugiego sto, by potem obu wypłacić identyczną emeryturę? W przypadku tych, którzy na emeryturę sobie nie odłożą, trudno też mówić o realnych stratach dla budżetu. Przecież ci ludzie na starość pójdą po zasiłek do opieki społecznej (to też pieniądze podatników), a wcale niewykluczona jest taka sytuacja, że będzie to tak potężna grupa, że politycy będą musieli się z nią liczyć i uchwalić jakiś rodzaj świadczenia emerytalnego dla tych, którzy na normalną emeryturę nie odłożyli. Poza tym dlaczego oszustami nazywa się ludzi, którzy nie płacąc żadnych składek, znajdują sobie rozwiązanie, by te składki płacić? W jaki sposób oszukują? Płacenie państwu legalnych składek, żeby dostać przewidziane prawem – w zamian za te składki – świadczenie, jest oszustwem? „Wyborcza” na okrągło woła, że ludzie powinni płacić składki emerytalne, bo inaczej na starość nie będą mieli z czego żyć, a jak niektórzy tymi nawoływaniami się przejęli i bulą, dzięki czemu budżet ma więcej na wypłatę obecnych emerytur, to wtedy nazywa ich oszustami.

Przekrętu „Gazeta” dopatruje się w tym, że ludzie kupują ziemię, ale wcale jej nie uprawiają, chociaż powinni to robić, by mogli płacić składki jako rolnicy. Ale urzędnicy nie sprawdzają, czy ziemia jest uprawiana. „Wyborcza” nie wnika, dlaczego urzędnicy nie wypełniają swoich zadań, nie zastanawia się, ilu rolników, korzystając z tego braku kontroli, zaprzestało upraw, ale z KRUS-u się nie wyrejestrowało, nie, „Wyborczą” boli, że ludzie przestają płacić haracz na ZUS.

O socjalizmie mówiło się, że to taki ustrój, który polega na zwalczaniu swoich własnych patologii. Socjalizm dawno temu upadł, ale tradycja pozostała i w Polsce zajmujemy się zwalczaniem problemów, które by nie istniały, gdyby nie chore rozwiązania. Z jednej strony tworzy się jakąś kastę uprzywilejowanych, która płaci groszowe składki, z drugiej strony narzuca się reszcie społeczeństwa składki przekraczające rozsądny poziom, a potem podnosi się raban, że ludzie starają się znaleźć wśród tych uprzywilejowanych. Żeby ich ścigać, należałoby wydać (czytaj: wyrzucić w błoto) pieniądze na urzędników. Tymczasem rozwiązanie jest banalnie proste, jedna składka i jedna emerytura dla wszystkich rozwiązałaby wszystkie problemy, ale akurat przeciwko temu rozwiązaniu „Wyborcza” gorąco protestuje.

poniedziałek, 24 września 2012

Pan pisarz? Tu tłumacz…

W bardzo ciekawych wywiadach z tłumaczami literatury jedno z częstszych pytań, jakie zadaje Tomasz Kwaśniewski, brzmi, czy tłumacz zna autora i prosi go o pomoc w wyjaśnianiu wątpliwych fragmentów. Carlos Marrodán Casas, przekładający literaturę hispanojęzyczną, powiedział, że nie widzi takiej potrzeby: tekst jest wystarczającym przekazem i autor w procesie tłumaczenia udziału brać nie musi. Niewątpliwie prawda, inne założenie powodowałoby niemożność przekładania pisarzy nieżyjących. Niemniej jednak, jeśli tłumacz ma jakieś wątpliwości, to bez dwóch zdań instancją najbardziej kompetentną do ich rozstrzygnięcia jest sam autor i warto się z nim skontaktować, jeśli istnieje taka możliwość. Bo nie zawsze istnieje. Pisarze sławni nie udostępniają swoich prywatnych adresów mailowych – ci wszyscy, którzy ciągną do sław jak muchy do miodu, pozapychaliby im skrzynki – a jeśli udostępniają, to na ogół sami tych maili nie czytają i list tłumacza może zostać bez odpowiedzi. Na pracowników wydawnictwa też nie ma co liczyć, zwykle prośbę o załatwienie kontaktu z autorem uważają za fanaberię tłumacza, a jej spełnienie wymaga od nich wysiłku, gdyż sami mają do niego dostęp jedynie za pośrednictwem agenta. Inną przeszkodą jest czasami postawa samego pisarza, który uważa, że tłumacz powinien samodzielnie poradzić sobie z tekstem, a jeśli ma z tym kłopoty, znaczy, że trafił do złego zawodu. Uspokoję jednak tych, którzy myślą o przekładaniu literatury, że takie podejście jest niesłychanie rzadkie, pisarze na ogół chętnie pomagają tłumaczom, również tłumaczom takich egzotycznych języków jak polski. Dla autora, jeśli tylko nie jest zblazowany, przekład na dowolny język to nobilitacja i dotarcie do kolejnej grupy czytelników.

Jak to wyglądało w moim przypadku? Na początku nie próbowałem kontaktować się z pisarzami. Jestem osobą nieśmiałą i ciężko było mi się przemóc. Na to nakładała się postawa pewnie typowa dla wielu: co ja, skromny, początkujący tłumacz, będę zawracał głowę uznanemu autorowi. Zmieniło się to, kiedy zacząłem tłumaczyć Johannę Nilsson. Ponieważ żadne wydawnictwo nie było zainteresowane Rebeliantką o zmarzniętych stopach i zdecydowałem się tę książkę opublikować samodzielnie, musiałem nawiązać kontakt z pisarką jako wydawca. Wywiązała się z tego bardzo miła korespondencja, Johanna szalenie się ucieszyła, że chcę ją tłumaczyć (polski był trzecim obcym językiem, w jakim miały ukazać się jej książki, wcześniej przekładano je na niemiecki i niderlandzki). I bardzo chętnie pomagała, kiedy miałem jakiekolwiek pytania do tekstu. Wtedy też zorientowałem się, że kontakt z autorem jest cenny nie tylko ze względu na językowe wątpliwości. Można również przedyskutować, co zrobić z pomyłkami, których nie wyłapał (choć powinien) redaktor. Pisałem o tym w tekście Pisarskie omyłki, jednym z pierwszych na tym blogu.

Ponieważ seanse spirytystyczne uważam za humbug, nie miałem niestety możliwości poznania Hjalmara Söderberga. Czego żałuję nie tylko z tego względu, że nie mogłem zapytać o różne rzeczy w trakcie tłumaczenia. Ten brak, myślę, zrekompensowałem jakoś, czytając wszystko, co on napisał, i większość tego, co napisano o nim. Bardziej chciałbym go poznać jako człowieka. Bure Holmbäck przyznaje się, że swojej biografii Söderberga nadał roboczy podtytuł „Portret przyjaciela” (skończyło się na „Życie pisarza”), choć nigdy autora Niebłahych igraszek nie spotkał (teoretycznie miał taką możliwość, w chwili śmierci Söderberga miał 18 lat). Żywię takie samo poczucie: że minęliśmy się w czasie, choć powinniśmy się spotkać.

Bardzo ciekawym doświadczeniem, na ile pisarz może być pomocny w tłumaczeniu, było dla mnie zlecenie przekładu moich własnych opowiadań na angielski (The Crime Quintet). Kolacjonowanie (porównanie przekładu z oryginałem) wykonałem sam. I spostrzegłem, że nieraz przyczyną błędu bywa minimalna dwuznaczność w oryginale, niezamierzona przez autora, wynikająca np. z odcieni znaczeniowych słowa, a tłumacz, który musi na jeden z tych odcieni się zdecydować (bo poszczególne odpowiedniki nie wszystkie je zawierają), dobiera niewłaściwy, przy czym trudno zarzucać mu błąd. Albo interpretacja, której tłumacz dokonuje i której dokonywać musi, by przekład nie był dosłowny, ciut za daleko odchodzi od intencji oryginału, niby na pozór wszystko jest w porządku, redaktor tego nie wyłapie, ale jednak nie do końca to samo, co autor miał na myśli. Wniosek wypływający z tego doświadczenia nie był zbyt pocieszający: gwarancją zgodności przekładu z oryginałem jest kolacjonowanie wykonane przez autora. W praktyce rzecz nie do przeprowadzenia, gdyż pisarz, nawet jeśli chciałoby mu się ślęczeć nad przekładami (zamiast w tym czasie tworzyć), musiałby znać poszczególne języki, a odsetek poliglotów wśród pisarzy jest taki sam jak w całym społeczeństwie, czyli niewielki (skandaliczną okoliczność, że w polskich wydawnictwach kolacjonowania w ogóle nie uznaje się za niezbędny element redakcji i nie widzieliby uzasadnienia, by za to płacić, pomijam). Ze swej strony mogę jednak zapewnić potencjalnych tłumaczy moich książek na angielski, niemiecki i szwedzki, że chętnie sprawdzę ich przekłady :-)

poniedziałek, 17 września 2012

Iura novit curia?

Zadzwonił do mnie pracownik szczecińskiego sądu, czy nie przetłumaczyłbym im dokumentów w sprawie. Dla tych, którzy się nie orientują: mieszkam we Wrocławiu. Dla tych, którzy się nie orientują: Wrocław to nie miejscowość pod Szczecinem. I w samym Szczecinie, i po drodze jest kilku innych przysięgłych szwedzkiego, ale mało kto chce jeszcze pracować za ustalone ponad siedem i pół roku temu stawki i czekać kilka miesięcy do roku na wynagrodzenie. Zostali tacy frajerzy jak ja, którzy uważają, że prawo ich obowiązuje. Prawo nakazuje tłumaczowi przysięgłemu wykonać tłumaczenie na zlecenie sądu. Nie można odmówić bez ważnej przyczyny. Tłumacze odmawiają z tej przyczyny, że praca za psie pieniądze ich nie interesuje. Czasami podają jakiś pretekst, częściej nie. Nie muszą podawać, bo sądy nie egzekwują prawa. Sądy nieegzekwujące prawa to jest polska ciekawostka przyrodnicza. Zamiast słać tłumaczom papiery do przełożenia, powołując się na stosowny artykuł ustawy, a wobec opornych wyciągać konsekwencje w tejże ustawie przewidziane, pracownicy sądów wydzwaniają po prośbie i szukają tłumacza frajera, który zechce wziąć tłumaczenie.

W piśmie przewodnim ze szczecińskiego sądu, podpisanym nie przez jakiegoś kancelistę, tylko przez sędziego, przeczytałem, że rachunek mam złożyć wraz z tłumaczeniem, bo jeśli zrobię to później, spowoduje to „utratę prawa do wynagrodzenia zgodnie z art. 14 ust. 1 i 2 dekretu z 26 października 1950 r. o należnościach świadków, biegłych i stron w postępowaniu sądowym”. Równie dobrze sąd mógłby mi grozić odebraniem wynagrodzenia np. na podstawie ustawy o należnościach dla inżynierów za ekspertyzy budowlane albo dla żołnierzy za udział w misjach bojowych. Bo świadkiem, stroną czy biegłym tłumacz jest w takim samym stopniu jak żołnierzem czy inżynierem. Oczywiście wiem, skąd to się wzięło. Powszechnie nazywa się tłumaczy przysięgłych biegłymi tłumaczami, ale sędzia nie powinien chyba nabierać się na potoczne określenia, tylko winien znać prawo i wiedzieć, że biegły i tłumacz przysięgły to dwa odrębne byty. Których funkcjonowanie (w tym procedury płatności) określają inne przepisy. I że dekretu o biegłych wobec tłumacza przysięgłego stosować nie można.

Procesowałem się z wydawnictwem z Bydgoszczy. Dla tych, którzy się nie orientują: z Wrocławia do Bydgoszczy jest kawałek drogi. Ten kawałek musiałem pokonać, gdyż reprezentowałem się sam. Dla tych, którzy się nie orientują: paliwo jest prawie po sześć złotych za litr. W związku z tym wystąpiłem o zwrot kosztów dojazdu i utraconych zarobków, bo zamiast pracować, tłukłem się planowaną na XXIII wiek autostradą między Wrocławiem a Bydgoszczą. Sędzia odmówiła, informując mnie, że pieniądze by mi się należały, gdybym był świadkiem, a nie stroną. Jest to nieprawda, ale niestety nie przygotowałem się na sytuację, że sędzia nie będzie znała przepisów. Kodeksu postępowania cywilnego ze sobą nie miałem, numeru stosownego artykułu na pamięć nie znam. Ponieważ wyrok zapadał zaocznie (wydawnictwo nie stawiło się na rozprawę), miałem do wyboru: odpuścić te koszty i mieć od ręki korzystny wyrok zasądzający pełne odszkodowanie, albo grać na zwłokę, co przeciągnęłoby sprawę najmarniej o parę miesięcy. Odpuściłem.

Pointa? Ten znaczek zapytania w tytule. Bo sama sentencja głosi: „Sąd zna prawo”.

poniedziałek, 10 września 2012

Operacja „Podział”

Polacy, jak chyba żaden inny naród w Europie, są głęboko podzieleni. Między zwolenników nowoczesnego, neutralnego światopoglądowo państwa i tych, którzy najchętniej widzieliby sojusz tronu z ołtarzem. Jeśli posłużyć się etykietkami, strony tego sporu można by określić mianem Europejczyków i katolików. W ramach poprawności politycznej sugeruje się albo twierdzi wprost, że oba stanowiska są równouprawnione, bo każdy ma prawo w życiu politycznym do wyrażania swoich poglądów i do forsowania rozwiązań z tych poglądów wynikających. Tyle że spór nie toczy się o to, czy, jako naród, mamy kupić bmw czy audi, lecz o to, czy pojedziemy dalej samochodem czy furmanką. Z faktu, że nawet spora część uważa, że furmanka będzie lepsza, bo jazda nią jest bardziej moralna (nie zanieczyszcza środowiska, a wypadki furmanek są mniej groźne niż zderzenia samochodów), sprawiedliwsza społecznie (nie każdego stać na zakup auta) i zgodna z tradycją (Polacy przez setki lat jeździli furmankami i było dobrze, dlaczego nagle to zmieniać?), nie wynika jeszcze, że szybciej i wygodniej dotrzemy nią do celu. Porzucając porównania: ideologiczne zacięcie nie pozwala rozwiązywać problemów. Przykładowo. Mamy problem: przemoc w rodzinie. Jeśli nie ma ideologicznego zacięcia, szuka się przyczyny problemu, a poznawszy przyczynę, środków, które ją skutecznie wyeliminują. Ale kiedy się mówi, że rodzina jest święta, i żeby tej świętości nie szargać, zamyka się oczy na prawdziwą przyczynę, skutecznych środków zaradczych zastosować się nie da. A państwo, które nie zwalcza realnych problemów, tylko pilnuje, by na pokaz wszystko było zgodne z normami jakiejś religii, nie będzie zapewniało swoim obywatelom coraz lepszych warunków bytowania.

Trudno też za równoważne uznać postępowanie obu stronnictw. Europejczycy nie ingerują instytucjonalnie w poglądy katolików, nie zabraniają ich wyznawać, nie domagają się od katolików postępowania sprzecznego z ich zasadami (jeśli już, to domagają się, by katolicy respektowali swoje własne przykazania). Katolicy dla odmiany usiłują narzucać Europejczykom swoje normy moralne i wynikające z nich przepisy prawne. I nie jest to bynajmniej kwestia nadgorliwości albo mimowolnego przekroczenia pewnej granicy. Polski fundamentalista zwyczajnie nie przyjmuje do wiadomości, że inni Polacy mają prawo nie podzielać jego wiary. Dla niego jest to równoznaczne z wyrzeczeniem się polskości i zamachem na tę wiarę. Pełna akceptacja, że może sobie wierzyć w co tylko chce, nawet w krasnoludki, nie jest dla niego żadną akceptacją, dopóki niewierzący nie pada przed krasnoludkiem na kolana. Nie wolno śmiać się z krasnoludków, bo to nie jest polemika z przesądami, tylko obrażanie uczuć wierzących. A sprzeciw przeciwko ustawie, że każdy byłby zobowiązany wystawić codziennie krasnoludkom miseczkę mleka, sprzeciw z uzasadnieniem, że jeśli ktoś nie wierzy w krasnoludki, to niespecjalnie ma powód, by je dokarmiał, i trudno go obciążać dodatkowymi wydatkami (zaś brak ustawy bynajmniej nie przeszkadza wierzącym wystawiać tyle miseczek, ile zechcą), fundamentalista odrzuca, tłumacząc, że nie jest istotne, czy ktoś wierzy, czy nie, bo tu chodzi o życie, niedokarmiany krasnoludek padnie z głodu, a to będzie morderstwo, gdyż krasnoludek też człowiek, tyle że miniaturowy.

Katolicy albo nie rozumieją zasady neutralności światopoglądowej państwa (każdy buduje sobie taki kościół, jaki chce, ale prezydent do żadnego nie chodzi), zasady, która w Polsce pozostaje tylko na papierze (bo prezydent ma kaplicę i publicznie uczestniczy w katolickich mszach), albo dostrzegają, że religia w współczesnym świecie przestaje być atrakcyjnym sposobem na życie (wyłączywszy księży) i jeśli się nie będzie do niej przymuszać, szeregi wyznawców będą topnieć. Tak czy tak, szans na to, by tę zasadę zaczęli respektować, nie ma. W związku z tym proponuję: rozejdźmy się. Niech każdy zadeklaruje, która opcja jest mu bliższa, i proporcjonalnie do wyników podzielmy nasze terytorium. Katolicy wezmą tereny północno-wschodnie, by mogli wystąpić z Unii Europejskiej i odseparować się od cywilizacji śmierci, a jednocześnie swobodnie prowadzić wojny z Rosją. Nazwą swój kraj PP – Prawdziwa Polska. Będzie to monarchia, a nie republika, królem zostanie obwołany Jezus Chrystus, regentem zaś Jarosław Kaczyński. Na ministra ds. obowiązującego wyznania powoła się Tadeusza Rydzyka, prokuratorem generalnym będzie Marek Jurek, a Jarosław Gowin zostanie specjalnym pełnomocnikiem rządu odpowiedzialnym za dostosowanie ustawodawstwa PP do zasad Ewangelii. Stanowisko rzecznika rządu przypadnie Tomaszowi Terlikowskiemu, którego powieść Operacja „Chusta” będzie lekturą obowiązkową w szkołach.

W Prawdziwej Polsce za mordowanie ludzi przywróci się karę śmierci, przy czym zgodnie z głoszonym poglądem, że człowiekiem jest również zarodek i płód, karę śmierci będzie orzekało się także za in vitro i aborcję. Eutanazja zostanie zakazana, też pod karą śmierci, i, konsekwentnie, nielegalne będą również inne formy samobójstwa. Samobójcy, powiedzmy: skuteczni, będą za karę chowani pod płotem cmentarza, a nieskuteczni posyłani na stryczek (a potem pod płot).

Zdelegalizuje się homoseksualizm, nie ma żadnego powodu, by pozwalać na zboczenia. Pedałów – nazywajmy rzeczy po imieniu – ześle się na Sybir (w tej kwestii bez problemu uda się z Rosją porozumieć, tam też pedałów nie lubią). Żeby jednak nie trzeba było zsyłać arcybiskupa Paetza, naukowcy z PP dojdą do wniosku, że homoseksualizm i pedofilia z natury wśród księży nie występują, gdyż celibat pochodzi od Boga, a skoro tak, to nie istnieje fizyczna możliwość, by został złamany. Dzieci kłamiące, że jakiś ksiądz się do nich dobierał, będą poddawane próbie gorącej wody: jeśli bez oparzeń wyjdą z wrzątku, znaczy, że nie kłamały. A skoro jesteśmy przy nauce, głoszenie teorii ewolucji, tzw. kłamstwo ewolucyjne, będzie zakazane, człowieka stworzył Bóg w dzisiejszej postaci, jest to jasno napisane w Biblii i nie ma powodu, by ten fakt historyczny podawać w wątpliwość. Bluźniące piosenkarki opowiadające dyrdymały o dinozaurach nie będą mogły liczyć na łagodne traktowanie w postaci pięciotysięcznych grzywien, skoro to dla nich grosze. Worek pokutny i na kolanach do Watykanu błagać o wybaczenie!

À propos piosenkarek, występów Madonny zakaże się przez cały rok. Każdy dzień ma swojego świętego, a występując, Madonna go znieważa. Zresztą co to za pomysł, że piosenkarki muszą przyjeżdżać z Ameryki? W Iranie czy Arabii Saudyjskiej znajdą się z pewnością nie gorsze, za to stosowniej ubrane. A Madonna jest zwyczajnie kiepską artystką, skoro nie potrafi wywrzeć wrażenia na swoich słuchaczach, nie rozebrawszy się niemal do naga. Czy ktoś widział, by w Telewizji Trwam lała się krew, a mózgi rozbryzgiwały na ścianach? Nie. A przecież każdy powie, że horror w czystej postaci. Kwestia umiejętnej ekspresji. Telewizja Trwam w Prawdziwej Polsce nie tylko dostanie koncesję, ale puści się ją na okrągło we wszystkich domach. Skojarzenia z Orwellem proszę sobie od razu podarować, tym, którym Telewizja Trwam nie będzie odpowiadać, zapewni się wolność wyboru: zamiast telewizji będą mogli włączyć sobie Radio Maryja.

A kiedy w Prawdziwej Polsce zapanuje powszechna szczęśliwość, wynikająca ze świadomości, że zbawienie jest gwarantowane, i z dobrobytu, który zapewni geniusz ekonomiczny Jarosława Kaczyńskiego, postawi się mur, by przeszkodzić obywatelom niemoralnej Rzeczypospolitej w dostaniu się do tego raju szczęśliwości. Taki sam, jaki Niemcom z Berlina Zachodniego uniemożliwiał ucieczkę do NRD.

poniedziałek, 3 września 2012

Fuszeriada

Pamiętają państwo jeszcze ekspertów od tłumaczeń? Postanowili dać mi odpór i wysmażyli polemikę, którą zatytułowali Nieukontentowany.

Na początku stwierdzają, że mój tekst jest za długi i że łatwo skróciłby go nawet „średnio uzdolniony redaktor”. Ciekawe, skąd to wiedzą, bo jeśli wnioskować z ich artykułu w „Bluszczu”, żadnego takiego nie znają. To już drugi raz, kiedy dyletant reaguje zarzutem, że moja krytyka jest za długa (oczywiście nawet nie próbując wskazać rzekomo zbędnych fragmentów), więc trochę sobie to poanalizowałem. Motywacja jest jasna: jeśli się nie potrafi odpowiedzieć merytorycznie, trzeba jakoś zdyskredytować sam tekst. Ale – skoro nie jest w sam raz – dlaczego zawsze za długi, a nie za krótki? Czy nie dlatego, że zbytnia krótkość mogłaby sugerować, że autor jakieś błędy pozostawił nieomówione?

Dowiedziałem się również, że ów hipotetyczny redaktor „wyrzuciłby kilka wulgaryzmów”. Przyjrzałem się swojemu tekstowi krytycznie, zmartwiony, że przesadziłem w rzucaniu mięsem, i rzeczywiście jedną „kurwę” znalazłem. Ale drugiej nie, żadnej cholery, gówna czy choćby dupy. Przeczytałem więc jeszcze raz, co napisałem, bo żeby wyrzucić kilka wulgaryzmów, w tekście muszą być przynajmniej dwa. I znalazłem!: delikatne uszka Marceliny Szumer i Pawła Wieczorka uraziło ohydne słowo „kupa”. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak przeprosić, że naraziłem ich na takie bluzgi. Naprawdę nie miałem świadomości, że są absolwentami szkółki niedzielnej. Skąd miałem wiedzieć? Absolwenci szkółki niedzielnej zazwyczaj znają Biblię na wyrywki.

Szumer i Wieczorek informują, że lubię „wziąć na tapetę cudzą pracę, rozłożyć ją na kawałki, by walić w nią młotkiem”. Słowo „pracę” zastąpiłbym słowem „fuszerkę”, ale generalnie się zgadzam. Sformułowanie „walić w nią młotkiem” wskazuje jednak, że wytykanie błędów państwo dziennikarstwo uznają za coś nagannego. Najpierw pomyślałem więc, że zapomnieli, co napisali we własnym artykule. To byłoby jednak dziwne, skoro dobra pamięć jest w dziennikarskim zawodzie niezbędna. Drugie wyjaśnienie, że złożyli w ten sposób głęboką samokrytykę, też odrzuciłem. Z dalszej części wynika jasno, że samokrytyką nigdy by się nie splamili. Było więc oczywiste, że jakieś różnice powodują, że państwo Szumer i Wieczorek do krytykowania innych są uprawnieni, a ja nie. I szybko je znalazłem. Ja jestem niekonsekwentny. Raptem tydzień przed recenzją ich artykułu wychwalałem pod niebiosa za doskonale wykonaną pracę Bartosza Marca, autora biografii Bronisława Zielińskiego. Poszukałem, czy Szumer i Wieczorek napisali choć jeden artykuł chwalący znakomitą robotę, jaką wykonują setki tłumaczy literackich, czy wzięli na warsztat jakiś kongenialny przekład (których przecież nie brakuje) i omówili go punkt po punkcie, by docenić czyjś wysiłek. Nie znalazłem. Nic dziwnego, to byłaby rażąca niekonsekwencja, a jak wiadomo brak konsekwencji jest godzien potępienia. Drugi trop wskazali mi sami Szumer i Wieczorek, pisząc, że jestem zadufany. No tak, w Polsce, jak się na czymś znasz i masz czelność się swoją znajomością tematu wykazywać, bez odpowiednich przeprosin, że się znasz, bez podkreślania, że twoje umiejętności tak właściwie funta kłaków warte, jesteś zadufany. Co innego, kiedy kora mózgowa żadną wiedzą niepofałdowana, wtedy masz kwalifikacje na krytyka.

Najcięższe armaty czekały mnie jednak w środku tekstu, otóż Szumer i Wieczorek postanowili zdyskredytować mnie jako pisarza. Moje pisarstwo niespecjalnie ma tu coś do rzeczy, wystąpiłem z krytyką jako tłumacz, ale najwyraźniej nie znaleźli dostatecznie negatywnej opinii o moich tłumaczeniach, by mogli ją do swojego ataku wykorzystać. Znaleźli taką o mojej powieści. Opinię napisał z zemsty inny fuszer, po którym się przejechałem, co Szumer i Wieczorek bez trudu by ustalili, gdyby posiedli umiejętność ustalania faktów. No ale dziennikarze Szumer i Wieczorek tej umiejętności nie posiedli, więc opinię wzięli i krzyknęli światu: patrzcie, czepia się nas grafoman i gryzipiórek, pismak, co sam nie potrafi dobrze zrobić tego, za co się bierze, ale nam wytyka, pisarczyk z Bożej łaski.

Dowiadując się, jaka to ze mnie pisarska miernota, byłem jednak pełen podziwu dla ich kunsztu dyskredytowania ludzi, wręcz talentu, bo tego nie można się nauczyć, to trzeba mieć we krwi. Aż przykro, że kariera zawodowa Szumer i Wieczorka przypadła na niewłaściwe czasy i muszą zajmować się tym, czego nie potrafią. W dziale propagandy KC PZPR zrobiliby błyskotliwą karierę, umiejętnie zohydzając dysydentów i opozycjonistów. Bo formalnie jest wszystko pico bello, mucha nie siada, Szumer i Wieczorek jedynie pokazali metodę, jaką rzekomo zastosowałem wobec ich tekstu, metodę wybiórczego cytowania. No to zobaczmy.

Szumer i Wieczorek twierdzą, że jeśli chodzi o tłumaczenia Szekspira, oni przytoczyli tylko opinie Stanisława Barańczaka i wskazane przez niego cytaty, a ja, nie mając odwagi polemizować z Barańczakiem, napadłem na nich. Jedno z dwojga: Szumer i Wieczorek albo nie wiedzą, co piszą, albo nie rozumieją, co czytają. Bo „złotą myśl”, że jedynym, co łączy przekłady „Hamleta”, jest imię bohatera, sformułowali sami. Frazę na poparcie tej tezy wybrali rzeczywiście z cytatów podanych przez Barańczaka. Tyle że Barańczak cytuje cały szesnastowersowy fragment i przeprowadza skomplikowaną analizę, na ile każdy z tłumaczy spełnił wymóg wierności, zrozumiałości, poetyckości i sceniczności tekstu. Z tego fragmentu Szumer i Wieczorek wyciągnęli pół linijki, do której Barańczak zresztą akurat wcale się nie odnosi, i nią uzasadniają wygłoszony przez siebie nonsens.

To, w jaki dyletancki sposób Szumer i Wieczorek referują książkę Barańczaka „Ocalone w tłumaczeniu”, jest tematem na osobny artykuł i w ogóle się tym nie zajmowałem. Ale proszę. „Tłumacz (…) liryków George’a Herberta nie sprawdził – piszą Szumer i Wieczorek (przypomnę, że chodzi o artykuł „Tłumaczenie tłumaczy” z „Bluszczu” z kwietnia 2012 – może nie każdemu chciało się spojrzeć na mój poprzedni wpis) – że w dawnej angielszczyźnie słowo ‘sweets’ znaczyło ‘perfumy’ i popełnił wiersz o… cukierkach”. Barańczak rzeczywiście zarzuca Jerzemu S. Sicie złe przetłumaczenie słowa, ale konkluzja, że Sito w miejsce wiersza o perfumach napisał wiersz o cukierkach, jest wyłącznie autorstwa naszych dyletantów. Rzeczona strofa liryku „Cnota” (Vertue) brzmi (podkreślenia moje): „Wiosno dni słodkich, pełna róż płonących, / W szkatule twojej słodycz ułożona; / Muzyka moja dla ginących / Jest przeznaczona”. W przekładzie Barańczaka: „Wiosno, pogody i róż poro słodka, / Jak puzdro perfum twój czas się otwiera, / Lecz ma kadencję swą, jak pieśni zwrotka; / Bo cały świat umiera”. Głównym punktem krytyki Barańczaka nie jest jednak pomylenie tego słowa (które dla wiersza jako całości nie ma większego znaczenia), tylko niezachowanie przez Sitę pointy wiersza, opozycji, że wszystko umiera, a cnotliwa dusza jest nieśmiertelna, opozycji dobitnie wyrażonej końcowymi wersami strof, brzmiącymi po angielsku następująco: „For thou must die”, „And thou must die”, „And all must die”, „Then chiefly lives”. Barańczak zwraca uwagę na jednolitą treść i rym w trzech pierwszych strofach i na przeciwstawienie im czwartej, co w swoim przekładzie oddaje tak: „Bo każdy dzień umiera”, „Kwiat każdy też umiera”, „Bo cały świat umiera”, „Ona żyje na pewno”. W wersji Sity zakończenia te brzmią następująco: „Bo musisz zgasnąć”, „Przyjmij śmierć oną”, „Jest przeznaczona”, „Ma w nim osłonę”. Nie wiadomo, czy Szumer i Wieczorek nie potrafią wyłapać istoty czyjegoś wywodu, czy nie potrafią tego streszczać.

Barańczak krytykuje użycie przez Sitę zwrotu „za jaje” (na nic, mieć coś za nic), kiedy mowa o śmierci. Krytykuje ze względów stylistycznych i wskazuje, że Kochanowski użył go w pogodnej fraszce, a nie w „Trenach”. W kolejnym wydaniu częściowo się z tej krytyki wycofał, zamieszczając stosowny przypis, gdyż zorientował się, że jednak również w „Trenach”: „A póki wełny skąpej prządce staje, / Śmierć nam za jaje”. Szumer i Wieczorek korzystają z tego nowego wydania (cytują teksty, których w pierwszej edycji nie było), ale z wywodu Barańczaka dotarło do nich tyle: „Gdyby w jajach chodziło o śniadanie, można by się domyślać kontekstu, jednak w zwrocie ‘śmierć za jaje’ nawet Kochanowski, który sam użył kiedyś tego sformułowania we fraszce erotycznej, nie wiedziałby, o co chodzi”.

Albo taki cytat z artykułu Szumer i Wieczorka: „Tylko patrzeć – ironizuje Barańczak – jak zwykłe jajko sadzone tłumacz uczyni ‘białkiem podejrzanej białości’, a pierwszeństwo przejazdu ‘prawicą drogi’”. Podane przykłady pochodzą z rozdziału „’Wiatr porywisty na wysokości pupy’, albo: Jak zarżnąć tępym nożem poezję amerykańską (Poradnik praktyczny w sześciu punktach)”. Szumer i Wieczorek potraktowali ten tytuł serio, samego rozdziału już nie czytali, przerzuciwszy strony, wybrali jedynie na chybił trafił dwa przykłady do swojego artykułu i nie zorientowali się, że Barańczak nie pisze o możliwych, hipotetycznych błędach, tylko krytykuje opublikowaną z tymi właśnie błędami antologię poezji amerykańskiej w tłumaczeniu Grzegorza Musiała.

„[Barańczak] prosi, by tłumacze darowali sobie przekład, jeśli chcą skrócić lub wydłużyć sonet (14 wersów: dwa czterowiersze i dwa dwuwiersze, rymy: abba, abba)”. Już na pierwszy rzut oka widać, że uwaga w nawiasie nie pochodzi od Barańczaka. „Antoni Słonimski opowiada gdzieś, jak to po wydaniu jego debiutanckich Sonetów pewien recenzent napisał: ‘Sonet na stronie 18 jest szczególnie ładny, szkoda tylko, że taki krótki!’ Sonet w wykonaniu [tłumaczeniu] Mierzejewskiego jest również całkiem ładny, szkoda tylko, że taki długi". Przytaczając anegdotkę i formułując krytykę, Barańczak nie widzi potrzeby objaśniania, dlaczego sonet nie może być za krótki albo za długi, pewnie w ogóle nie przyszło mu do głowy, że będą czytać go ignoranci, którzy tego nie wiedzą. Szumer i Wieczorek są takimi ignorantami, przy czym najwyraźniej uważają, że ich ignorancja jest reprezentatywna, zaglądają więc do Wikipedii i wyjaśniają swoim czytelnikom rzeczy oczywiste. A skąd wiem, że do Wikipedii? Bo tam w pierwszym akapicie nie jest podany układ rymów w tercynach, więc Szumer i Wieczorek, którzy „przygotowują kontent od ręki” i nie mają czasu na czytanie całych artykułów, nie wiedzą, że tercyny również są rymowane. Barańczak, chociaż humanista, potrafi też dodawać i mnożyć w przedziale do dwudziestu. Szumer i Wieczorek nie zdołali tej trudnej sztuki opanować, więc według nich dwa razy cztery plus dwa razy dwa jest czternaście.

Szumer i Wieczorek nie przyznają się również, że postulat, by tłumaczony tekst biblijny miał dokładnie taką samą długość jak oryginał, jest ich, i twierdzą, że wyczytali to u Barańczaka. Jeśli tak, to stanowią ciężki przypadek wtórnego analfabetyzmu. Barańczak nie stawia nigdzie takiego warunku („fragment monologu Klaudiusza, mający w oryginale 16 linijek, u niemal każdego tłumacza polskiego (…) wydłuża się co najmniej o 2 wersy. Jest to skądinąd zjawiskiem dość normalnym”, podkreślenie moje), nie mówiąc już o tym, by uzasadniał go w tak głupawy sposób jak Szumer i Wieczorek. Barańczak pisze o ekwiwalentności formy, owszem są takie, które muszą być identyczne (sonet w tłumaczeniu też musi mieć czternaście wersów), ale jest to wyjątek i dotyczy poezji. Biblia, szanowni państwo erudyci, nie została napisana wierszem. Ta, którą znacie, to jest wersja dla dzieci.

À propos Biblii, państwo dziennikarstwo twierdzą, że zgadzają się ze mną, że „jest to święta księga dwóch narodów”. Stanowisko, że Biblia tak naprawdę jest świętą księgą tylko Polaków i Żydów, bo to narody wybrane, a reszta podczepiła się psim swędem, mogłoby zostać poddane krytyce. Szumer i Wieczorek krytykę pewnie by odrzucili, pisząc, że pretensje nie do nich, bo oni tylko cytują pana Pollaka. Pan Pollak pisał akurat o świętej księdze dwóch religii, ale tego, że wszystko mylą i przekręcają, nasi mistrzowie pióra najwyraźniej nie są świadomi.

Pozostańmy jeszcze na chwilę przy biblijnej tematyce. Cudowny jest sposób, w jaki Marcelina Szumer i Paweł Wieczorek tłumaczą się z nieznajomości elementarnych kodów kulturowych. Po prostu stwierdzają fakt, że jest inaczej, niż napisali: „przytoczone zdanie z Biblii nie jest jej zdaniem pierwszym. Jest trzecim wersem pierwszego rozdziału”. Aha. Słoń nie fruwa, jak twierdziliśmy. Jest ssakiem. Nawet ciężkim. Napoleon nie był Chińczykiem. To Francuz. Adam Mickiewicz nie napisał „Kordiana”. Okazuje się, że był taki gość jak Słowacki i on to machnął. Ale poza tym uważamy, że ten nasz artykuł o „Kordianie” był świetny.

Wróćmy jednak do moich „przemilczeń”: otóż dopuściłem się niemal zbrodni, nie informując, że w przypadku wierszy Zellera „co poeta miał na myśli”, Szumer i Wieczorek wiedzą od Autorytetu Najwyższego, czyli od samego Poety. Szumer i Wieczorek nie zrozumieli (generalnie mało rozumieją z tego, co czytają), że ani przez moment nie kwestionowałem, że ich diagnoza, co poeta miał na myśli, może być trafna, tylko że to nie ma znaczenia, gdyż istotne jest, co poeta napisał. I polski czytelnik musi wywieść taką interpretację z tego samego tekstu, co oryginalny, a nie dostać ją zreferowaną. Skoro nie kwestionowałem interpretacji, nie było istotne, kto ją sformułował.

A opisywanie spotkania z Zellerem wymagałoby dodatkowego akapitu, gdyż jest to niezły cyrk. No ale skoro Szumer i Wieczorek się domagają… „Właśnie skończyłam mu czytać przekłady wierszy (…). Przekłady na polski, dlatego tłumaczenia musiałam objaśniać poecie po angielsku. (…) Niestety, nie było wśród nich [tłumaczy] znawcy poezji, o czym świadczyła mina Michaela. / – Łaaaadne – powiedział bez przekonania. / – Ładne, ale nie to poeta miał na myśli. / Odpowiedział mi uśmiechem pomieszanym z ulgą”. Jak widzimy, Szumer tłumaczy wiersze ad hoc na język obcy, czego nie potrafiłby nawet Stanisław Barańczak, a Marcelina Szumer jako żywo Barańczakiem nie jest. Potem, nie wiadomo dlaczego przekonana, że ta zabawa w głuchy telefon dała Zellerowi pojęcie, jak brzmią polskie przekłady jego wierszy, interpretuje sobie miny autora tak, jak jej pasuje. Ja bym tam utrzymywał, że autor odczuł ulgę, że nie musi dalej wysłuchiwać translatorskich popisów Szumer i udawać, że rozpoznaje w nich swoją poezję. A zanim szanowni państwo znowu podniesiecie wrzask, że coś pominąłem: widzę i informuję czytelników, że przestudiowaliście te wiersze z Zellerem ze słownikami w ręku. I dokładnie nic to nie zmienia: „Blick” nie można tłumaczyć jako „świat”.

„Nadal uważamy – piszą Szumer i Wieczorek – że oryginał [„Kubusia Puchatka”] jest znacznie bardziej dowcipny niż tłumaczenie Adamczyk”. Ponieważ w swoim artykule uważali, że od tłumaczenia Adamczyk znacznie bardziej dowcipne jest tłumaczenie Tuwim, trzeba przyjąć, że nie wiedzą, iż przysłówek „nadal” oznacza kontynuację. „Czytaliśmy bowiem i tłumaczenie, i oryginał – o czym również napisaliśmy w tekście, co autor (…) przemilczał”. No cóż, z faktu, że państwo piszecie o jakiejś książce, naprawdę trudno wyciągać wniosek, że ją przeczytaliście.

Skoro jesteśmy przy tłumaczeniu Ireny Tuwim: Szumer i Wieczorek stosowaną przez siebie odmianę (tłumaczenie Tuwima) wyjaśniają literówką. Takoż nazwisko Chwalewnik (zamiast Chwalewik). Potwornie złośliwy ten chochlik drukarski, który uwziął się na Szumer i Wieczorka, bo nie dość, że dodał albo pogubił im literki tylko tam, gdzie powodowało to błąd rzeczowy czy gramatyczny, to jeszcze te „literówki” z niesłychaną konsekwencją powtarzał.

Nie tłumaczą za to literówką tytułu „Po Wieży Babel”, w ogóle go nie tłumaczą, tylko wypominają mi, że to zauważyłem, bo „niewiele osób dostrzegłoby przecież różnicę” między błędną a poprawną wersją. Nie wiem, skąd u Szumer i Wieczorka przekonanie, że ludziom wykształconym nie rzucają się w oczy błędy ortograficzne, ale pretensje są zaiste znamienne: Szumer i Wieczorek nie chcą, żeby uważnie czytać ich teksty. Nie należy wnikać w to, co napisali, bo oni tworzą sieczkę, sorry, kontent, żeby zapełnić miejsce przy reklamach, a nie, żeby ją omawiano. I są bardzo zniesmaczeni faktem, że ktoś tego nie rozumie. Skrobnęli parę bzdetów, wzięli kasę i miało być git, a tu jakiś dziwny facet się czepia.

A na koniec coś pozornie z zupełnie innej beczki. Czytam sobie artykuł w „Tygodniku Powszechnym” (nr 34 z 19 sierpnia) pt. „Igrzyska na huśtawce”: „To kosztuje –mówi Henryk Szynal, prezes i trener Tarpana Mrocza – macierzystego klubu Sebastiana Zielińskiego, złotego medalisty w podnoszeniu ciężarów”; „– Kto jedzie, ma walczyć o medal – mówi twardo trener Adriana Zielińskiego”; „gdy szkoły fundują stypendia uzdolnionym sportowo dzieciakom, to potem są efekty w postaci medali – potwierdza trener Adama Zielińskiego”. Trochę się zdziwiłem, że posłaliśmy na igrzyska taką silną ekipę braci Zielińskich, którzy zdobyli trzy złote medale w sztandze, bo do mnie dotarła informacja że Polacy wrócili tylko z dwoma, z czego jeden miał zdobyć kulomiot Tomasz Majewski. Za dokładnie jednak igrzysk nie śledziłem, więc już chciałem sprawdzać, kiedy mój wzrok padł na nazwiska autorów artykułu. Myślę, że z odgadnięciem, jak brzmiały, nikt nie będzie miał problemu.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Stachanowcom do sztambucha

Swoim zeszłotygodniowym wpisem wywołałem kontrowersję, uznając tempo czterech arkuszy miesięcznie za bardzo napięte i twierdząc, że zadowalająca jest stawka 800-1000 zł za arkusz. Padły kąśliwe komentarze, że skoro tak wolno pracuję, nic dziwnego, że tak dużo się domagam. Komentarze pokazujące, jak tłumacze literatury sami się ograniczają, jak nie cenią swojej pracy, jak dali sobie wmówić, że ich praca jest g… warta. Przyjmijmy, że ktoś pracuje dużo szybciej, sześć, osiem arkuszy miesięcznie. Czy wynagrodzenie sześć, osiem tysięcy miesięcznie za wykonanie przekładu, który stoi najwyżej w translatorskiej hierarchii, to jakieś przesadzone pieniądze? Gołe sześć, osiem tysięcy, czyli bez zapłaconej składki zdrowotnej, emerytalnej, bez prawa do urlopu. Poza tym tę górną stawkę, a nawet wyższą, wydawnictwa płacą: kiedy im na tłumaczu zależy i książka jest z tych schodzących w nakładzie przynajmniej kilkunastu tysięcy egzemplarzy. Do tej dolnej granicy też da się zbliżyć: propozycja, którą dostałem przed tą opisaną, opiewała na 670 złotych, bez problemu wynegocjowałem 750, a to nawet nie był kryminał.

Jeśli chodzi o wskazane tempo, to nie opierałem się tylko na własnym doświadczeniu, które zresztą jest niemiarodajne, bo nigdy nie miałem możliwości skupienia się wyłącznie na tłumaczeniu książki: jestem przysięgłym i zawsze jakąś część czasu muszę poświęcić na tłumaczenie dokumentów, a oczywiście nie prowadzę buchalterii, jaki procent czasu zajęła mi literatura, a jaki tłumaczenia uwierzytelnione. Nie mając przetestowane, ile jestem w stanie „wyciągnąć”, sięgnąłem po doświadczenia innych tłumaczy, a te brzmiały, że arkusz tygodniowo to jest sporo i właściwie maks. Miesiąc to wprawdzie trochę więcej niż cztery tygodnie, ale czy rzeczywiście, o tym poniżej. Jest jeszcze inny dowód, że cztery arkusze stanowią maksimum: tyle wołają wydawnictwa. Wydawnictwa, którym zawsze się śpieszy, w których tłumaczenia muszą być zawsze na wczoraj, bo praktycznie tylko tłumacz jest przeszkodą uniemożliwiającą im szybkie wydanie książki. Gdyby powszechną normą było sześć czy osiem arkuszy w miesiącu, wydawnictwa domagałyby się takich terminów. Wierzę oczywiście, że są stachanowcy, którzy tyle robią. Przeczytałem nawet, że jeden pan bez problemu tłumaczy dwanaście arkuszy, bynajmniej nie zarywając nocy. I od dzisiaj zamierzam tłumaczenia tego pana omijać szerokim łukiem, bo jestem święcie przekonany, że wśród jego przekładów dobrych nie ma, są tylko nieskrytykowane.

Tłumaczenie literatury to nie układanie cegieł na akord, jak wydaje się komentującemu, który napisał, że wolne tempo nie najlepiej o mnie świadczy. Jeśli sam się tym para, powinien czym prędzej przekwalifikować się na kierowcę karetki. Tam rzeczywiście pośpiech jest wskazany. Nie ma zbyt wolnego tempa w tłumaczeniu literatury. Może być za szybkie, ale nigdy za wolne. Zależność jest prosta: im więcej czasu poświęci się na tłumaczenie utworu literackiego, tym przekład będzie lepszy.

Domyślam się, że ci tłumaczący sześć czy osiem arkuszy (na te dwanaście spuśćmy litościwie zasłonę milczenia) pracują nad tekstem literackim jak nad instrukcją obsługi magnetowidu. Jest odpowiednik danego słowa (broń Boże z papierowego słownika, co nie przybrało formy elektronicznej, nie istnieje), czytelnik rozumie, jedziemy dalej z koksem. Szukanie lepszych synonimów to strata czasu, termin wisi, honorarium nędzne, nie wyjdzie się na swoje. A ja szukam. Nie dużo lepszych. Odrobinę lepszych, ciut lepiej oddających sens, intencję, melodię oryginału. Nie w jednym słowniku, nie w dwóch, jeśli trzeba w dziesięciu, jeśli tych dziesięć zawiedzie, na przykład w literaturze danego okresu. O efektach można sobie przeczytać choćby w tej recenzji „Zabłąkań” Hjalmara Söderberga.

A przecież słownictwo to nie wszystko. Tłumaczenie literatury to zgrabne pisanie po polsku tego, co autor wyraził w innym języku. Z zachowaniem stylu i sensu. Zadanie, co tu dużo mówić, karkołomne. Nieraz trzeba się nagimnastykować, żeby tekst idealnie oddawał oryginał, a jednocześnie brzmiał tak, jakby od początku został napisany po polsku. Gimnastyka zabiera czas. Ale teraz rozumiem, dlaczego czytując przekłady, widzę w tle angielski. Albo dlaczego odkrywam, że książka, którą czytam w oryginale, nie jest tą, którą czytałem w przekładzie.

Tłumacząc „Młodość Martina Bircka” Söderberga, niektórym stronom ostatni szlif nadawałem przez parę godzin, o żadnych czterech arkuszach w miesiącu nie było mowy, a nie mam bynajmniej poczucia, że poświęciłem tej powieści choćby pół minuty za dużo. Przeciwnie, za mało. Bo wyłożyłem się na opisie mostu. Przekopałem się przez źródła, poprosiłem o konsultację Andersa Bodegårda, a mimo to opisałem most, którego Söderberg nie opisał. Ja zwykły, Söderberg pontonowy. Rozwiązanie było w zasięgu ręku, bo w „Zabłąkaniach” jest to niemal wprost powiedziane, ale akurat po „Zabłąkania” w trakcie tłumaczenia „Młodości” nie sięgnąłem. Moja wina. Bo tłumacząc, trzeba czytać. Powieść to pułapka. Tekst fachowy skupia się na jednej dziedzinie, tłumacz wie na jakiej, wystarczy przestudiować specjalistyczną terminologię. W powieści autor sobie hula: a to przypomni mu się coś z jego wyjazdu na Islandię, zrobi aluzję do średniowiecznych filozofów, nawiąże do innej swojej powieści, skomentuje jakieś przelotne polityczne wydarzenie i tak dalej. Owszem, można tego nie odczytywać, bo wnikliwe studiowanie utworu jest czasochłonne, a przecież cztery arkusze w miesiącu nie najlepiej świadczą o tłumaczu. Można gnać, wyrabiając stachanowską normę, i pozostawać w błogiej nieświadomości, że weszło się na parę min. Które zresztą niekoniecznie wybuchną, w wielu przypadkach się trafi, tłumacząc gołą słowną warstwę, a jeśli nawet się nie trafi, to przecież czytelnik niekoniecznie się zorientuje, nie przyplącze się żaden krytyk erudyta (duża szansa: rzadkość w przyrodzie), i tłumacz stachanowiec utrzyma swoje dobre mniemanie o sobie. „Młodość Martina Bircka” można spokojnie przetłumaczyć, w ogóle nie zauważając, że tam jest jakiś problem z mostem. Mojej wpadki też nikt nie spostrzegł.

Ale ja tu o Söderbergu, najtrudniejszym pisarzu szwedzkojęzycznym do przekładania na polski, a przecież miałem jedynie – cytuję za jednym z komentarzy – machnąć kryminalik. No więc ja nie macham kryminalików. Tłumaczę powieści kryminalne. Machającym polecam ustawienie się na skrzyżowaniu i kierowanie ruchem, tam będą na właściwym miejscu. To, że tłumaczenie kryminału jest zazwyczaj prostsze niż tzw. ambitnej literatury, nie oznacza, że jest łatwe. Nie ma łatwych tekstów literackich do przełożenia. Jeśli jakiś tłumacz uważa, że miał do czynienia z łatwym tekstem, to znaczy, że nawet nie zorientował się, na czym polegała trudność. Też tak można. A nie widzę żadnego powodu, bym do tłumaczenia kryminału mniej się przykładał – jeśli się podejmuję, to elementarny szacunek dla autora i czytelnika nakazuje mi dążyć do tego, by wykonać je perfekcyjnie.

Krytykom umknęło, że zestawiam zarobki redaktora i tłumacza. Dwóch osób, którym płaci ta sama, rzekomo strasznie biedna firma. Przyjrzyjmy się więc temu dokładniej. Redaktor ma etat. Etat oznacza osiem godzin pracy dziennie, bez sobót, niedziel i dni świątecznych, do tego urlop. Policzmy: dwadzieścia dwa dni robocze w miesiącu razy osiem godzin daje ich 176. Średnio w miesiącu jest jeden dzień świąteczny, odejmijmy więc osiem godzin, zostaje 168. Urlop to dwadzieścia sześć dni, przyjmijmy dla równego rachunku dwadzieścia cztery i odejmijmy kolejne szesnaście godzin. Wychodzi 152 i tyle tłumacz powinien brać pod uwagę, jeśli chce obliczać tempo swojej pracy i swoje zarobki. Jeśli ktoś chce pracować więcej, jego broszka, jeśli zamierza pracować trzy miesiące bez dnia przerwy, jego wybór, ale wydawnictwo nie może tego od niego oczekiwać, a jeśli oczekuje to za ekstra stawkę, a nie w ramach normalnego honorarium. Pan redaktor nie wyłącza się z życia na trzy miesiące, dlatego że wydawnictwu śpieszy się z książką. Pan redaktor wychodzi o szesnastej z wydawnictwa i uważa (słusznie), że do ósmej rano następnego dnia to nie jego biznes. Nie wiadomo natomiast, dlaczego (niesłusznie) uważa, że tłumacz ma tej książce poświęcić cały swój czas, wyłączywszy sen. Pokazałem to w tekście „W roli angielskiej królowej”, który zamieściłem w swoim poradniku. Wydawnictwu super się śpieszy, daje tłumaczowi 50 dni na tłumaczenie (nie roboczych, zakłada, że w weekendy też będzie pracował), ale negocjacje (w ramach tego czasu) ciągle są przerywane, bo albo święto, albo pan redaktor wziął sobie dzień czy dwa urlopu. Pytanie teraz, dlaczego wydawnictwo na niegłodową pensję pana redaktora pieniądze bez większego trudu potrafi wygospodarować i jednocześnie szanuje, że redaktor ma na przykład życie rodzinne, a równoważnych dla tłumacza nie, przy czym uważa, że tłumacz to jest jakiś cyborg, który ma zapierniczać piątek i świątek. A przecież to tłumacz tworzy produkt, z którego wydawnictwo żyje, on nie powinien się prosić, że chciałby zarabiać tyle co redaktor, on bez łaski winien zarabiać więcej! Rzekomo książki są mało dochodowe i wydawnictw nie stać, żeby tłumaczom płacić więcej. Ciekawe więc, że z tych niedochodowych książek jakoś sporo firm całkiem nieźle się utrzymuje.

Jeśli podzielić sto pięćdziesiąt dwie godziny na cztery arkusze wychodzi, że na jedną stronę tłumacz ma godzinę i czterdzieści pięć minut. Właściwie mniej, bo nie ma w tym korekty autorskiej, a my już tak się daliśmy zwariować, że sporej części pracy wykonanej dla wydawnictwa w ogóle nie postrzegamy jako pracy. Jeśli zmniejszymy ten czas o połowę wedle twierdzeń niektórych, że osiem arkuszy to pestka, wychodzi pięćdziesiąt minut na stronę. Na jej „przepisanie”, na research, na sczytanie. Da się wykonać? Pewnie, że się da. Wszystko się da. W parafii mojej babci był ksiądz, który mszę odprawiał w pół godziny. Wpadał wiernym w słowo, śpiewał szybciej niż organista grał, ale w pół godziny się mieścił, nie gubiąc ani jednej formułki. Ci, dla których msza była przykrym obowiązkiem, walili do niego tłumnie, inni, jak moja babcia, dla której udział w mszy był autentycznym duchowym przeżyciem, uznawali go za pseudoksiędza. Bo ze spotkania z Bogiem zrobił ceremonię do odbębnienia. A my z tłumaczenia literatury, z artystycznego zajęcia, zrobiliśmy przeklepywanie tekstów. Zagubiliśmy świadomość, że artysta w ogóle nie patrzy na zegarek, pracuje nad swoim dziełem tak długo, aż uzna je za doskonałe. Z artystycznej duszy pozostała mentalność przodownika pracy.

Jesteśmy elitą tego zawodu. Wielu marzyło o tłumaczeniu literatury, ale przekonało się, że nie ma talentu, ci, którzy przełożyli jedną czy dwie powieści i zrezygnowali ze względów finansowych, z dumą je demonstrują jako swoje największe osiągnięcie, niejeden, przetłumaczywszy ledwie poradnik czy książkę popularnonaukową, już się nazywa tłumaczem literackim, choć na to miano jeszcze nie zasłużył, ale przecież tłumacz literacki to brzmi dumnie. Ciesząc się największym prestiżem, finansowo jesteśmy na samym dnie. W dużej mierze na własne życzenie, bo się nie szanujemy, nie negocjujemy. Daliśmy sobie wmówić, że wydawnictw nie stać, by nam dobrze płacić. Lekarze, którzy byli w podobnej do nas sytuacji (na tę zbieżność wskazałem w artykule „Tłumacz literatury” zamieszczonym na tej stronie) – też mało zarabiali, też było ich stosunkowo dużo, też nie mieli gdzie pójść, bo jak tłumacz jest uzależniony od wydawnictwa, tak lekarz od szpitala – upomnieli się o swoje, uznając, że za szanowane umiejętności należą się duże pieniądze, i dziś jest to jeden z najbardziej dochodowych zawodów. A tłumacze godzą się na ochłapy, bo jak dużo zrobią, to nominalnie uzbiera się przyzwoita sumka. No to wszystko przed wami, drodzy (czy raczej należałoby napisać: tani) państwo tłumacze. Aleksiej Stachanow wyrobił prawie tysiąc pięćset procent normy, bierzcie więc z niego przykład. Co to jest dwanaście arkuszy w miesiącu, zróbcie trzydzieści. Potem policzcie sobie, że trzydzieści po pięćset za arkusz daje piętnaście tysięcy, a to jest wręcz nieprzyzwoite, by tłumacz tyle zarabiał, wystąpcie więc do wydawnictwa, by wam obniżyło stawkę. Myślę, że z uzyskaniem zgody nie będziecie mieli problemu.