sobota, 28 maja 2011

Podwójne tytuły

Michael Connelly należy do tych pisarzy, których kupuję w ciemno. Jeśli mam do autora zaufanie, nie sprawdzam, o czym jest następna książka, nie czytam nawet opisu na okładce. Lubię zanurzyć się w powieści, zupełnie nie wiedząc, o czym będzie. I kupiłbym „Prawnika z lincolna”, zakładając, że to może druga część „Adwokata”, gdyby charakterystyczny oryginalny tytuł nie utkwił mi w pamięci. Bo jeśli tylko moje językowe umiejętności albo posiadane słowniki na to pozwalają, z zawodowego nawyku sprawdzam, jak tytuł przekładu ma się do oryginalnego (a jak różnie to wygląda, opisałem w notce pt. Tytułomania). Gdybym w tym przypadku nie sprawdził albo tytuł okazał się mniej zapadający w pamięć, o tym, że „Prawnik z lincolna” wydany przez Albatrosa to właśnie „Adwokat” opublikowany wcześniej przez Prószyńskiego, dowiedziałbym się dopiero po wyrzuceniu w błoto trzydziestu paru złotych.

I powiem, że taką praktykę wypuszczania starej książki pod nowym tytułem trudno mi ocenić. Powinna obowiązywać zasada, że książka funkcjonuje pod tym samym tytułem. Właśnie dla wygody czytelnika, żeby miał konkretną informację, a nie musiał ustalać, czy przypadkiem powieść nie ukazała się wcześniej, tylko inaczej się nazywała. Ale co zrobić w takiej sytuacji jak tutaj, kiedy pierwsze wydawnictwo nie dość, że odchodzi od oryginału, to zastępuje dobry, frapujący tytuł całkowicie mdłym i nijakim (pewnie fachowcy z działu handlowego Prószyńskiego znów doszli do wniosku, że coś nietypowego się nie sprzeda)? Trzeba uznać, że Albatros naprawia błąd poprzednika, więc pretensje byłyby nie na miejscu. Zwłaszcza że odpowiednia informacja o zmianie tytułu w książce się znalazła. Sęk w tym, że umieszczono ją tam, gdzie żaden czytelnik, decydując się na zakup, nie zagląda: na stronie redakcyjnej. A ktoś kupujący przez Internet w ogóle nie ma szans się z tą informacją zapoznać, bo księgarnie internetowe podają tylko dane bibliograficzne i kopiują opisy z okładki, strony redakcyjnej już nie. Ponadto Albatros uznał swoją edycję za pierwsze wydanie, co dodatkowo wprowadza w błąd.

Z identyczną sytuacją mamy do czynienia w przypadku tłumaczonej przeze mnie książki Lizy Marklund. Książnica wydała ją pod tytułem „Rewanż”, fatalnym i nijak mającym się do oryginalnego. Wydawałoby się, że wznowienie tej powieści jako „Zamachowiec” przez Czarną Owcę było dokonaniem jedynie stosownej korekty, ale znowu informacja, że mamy do czynienia z książką, która już była na polskim rynku, podana jest „małym drukiem” czyli na stronie redakcyjnej.

W obu przypadkach formalnie wszystko jest w porządku, ale trudno uniknąć brzydkiego podejrzenia, że zmiana tytułu nie jest wyłącznie poprawką, lecz próbą naciągnięcia czytelników, którzy nie zorientują się, że mają do czynienia z tą samą książką. I czy naprawdę podnosi to o tyle sprzedaż, że warto tracić zaufanie tychże czytelników?

Cały festiwal tytułów mamy, jeśli chodzi o książkę Audrey Niffenegger: „Żona podróżnika w czasie“, "Miłość ponad czasem“ i „Zaklęci w czasie“. Ten ostatni to podczepianie się pod film, co jeszcze można zrozumieć, bo wiadomo, że nic tak nie ciągnie sprzedaży jak ekranizacja. Ale po co wcześniejsze zmiany? Przecież to dobra książka, oparta na oryginalnym pomyśle, powinna trafić do czytelników bez żadnych sztuczek. I trafiła.

Ale jeśli rzeczywiście jest to sposób na podniesienie nakładu, to dlaczego ograniczać się do zagranicznych autorów? „Zaginiony żydowski chłopiec”, „Tajny współpracownik”, „Od lotniska do lotniska”, „Samobójstwo pisarza”, „Cud na Capri”, „Cztery pory roku” (a co, muzyka też może pociągnąć sprzedaż, nie tylko film) mogłyby stanąć obok dotychczasowych tytułów (jakich? mała zagadka wyszła), nabijając wydawcom kabzę. Panowie edytorzy, do dzieła!

sobota, 21 maja 2011

Uczciwy wydawca poszukiwany

No i znowu zostałem oszukany przez wydawnictwo. Ręce opadają. Przecież to jest branża _kulturalna_, z definicji nie powinno być w niej oszustów, a jeśli już, to mniej niż gdzie indziej. Tym razem poszło o nakład, miało być 5x, wydawnictwo wydrukowało 1x. I nie jest to zmiana tylko ilościowa, lecz przede wszystkim jakościowa. Nakład 1x jest za mały, by książka „chwyciła”, nie jest dostępna w tylu księgarniach, by mogła wywołać szersze zainteresowanie. W nakładach 1x drukuje się tomiki poezji i hermetyczną prozę z założeniem, że więcej nabywców i tak nie będzie. Nakład dający szansę na większą sprzedaż to minimum 2x.

Ale zacznijmy od początku. Po numerze z podtytułem „Niepełnych” (opisanym tu i tu) z następną książką, nazwijmy ją „Między platformą a obywatelami”, postanowiłem spróbować w małym wydawnictwie. Zdążyłem ją wprawdzie zaproponować jeszcze Prószyńskiemu, bo była gotowa, zanim ukazali się „Niepełni”, ale oczywiście nie miałem zamiaru sprawdzać, co tym razem zechcą mi dopisać. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że Prószyński książki wcale nie chciał, co zakomunikowano mi w sposób typowy dla polskiego wydawnictwa, czyli w ogóle nie udzielając odpowiedzi (współpracującemu autorowi!).

”Między platformą” wysłałem m.in. do wydawnictwa… nazwijmy je Bernikla. Reakcją był telefon z podziękowaniami za przesłanie propozycji, więc aż usiadłem z wrażenia. Zwykle wydawnictwa nawet nie potwierdzają otrzymania tekstu. Ale ta reakcja też mnie zaniepokoiła, że małe wydawnictwo nie jest w stanie zaproponować przyzwoitego nakładu ani zaliczki i stara się nadrobić uprzejmością. A te dwie rzeczy były rozstrzygające. Niszowy nakład mnie nie interesował, nie byłem też skłonny oddawać wydawnictwu książki bez zaliczki. Wyjaśnienie dla niezorientowanych, czym jest zaliczka. Autor jako wynagrodzenie otrzymuje pewien procent od sprzedanych egzemplarzy swojej książki. Ale wydawnictwo, przyjmując książkę do wydania, wypłaca autorowi awansem określoną kwotę. Powiedzmy, że jest to kwota, jaką autor otrzymałby za sprzedaż dwóch tysięcy egzemplarzy. Następne pieniądze dostanie, jeśli sprzedaż przekroczy te dwa tysiące, ale jeśli do tej granicy nie dobije, zaliczka nie podlega już zwrotowi. Dzięki takiemu systemowi autor ma zagwarantowane honorarium za napisanie książki bez względu na wyniki sprzedaży, szybciej dostaje pieniądze, poza tym ma gwarancję, że wydawnictwo będzie się starało książkę sprzedawać, żeby zwróciła mu się wyłożona kwota.

Moje obawy co do możliwości wydawnictwa okazały się jednak nieuzasadnione, bo Bernikla, uznawszy „Między platformą” za świetną książkę, zaproponowała wydanie w nakładzie 5x. Byłem tak mile zaskoczony, że wyraziłem na głos zdziwienie wielkością nakładu, na co usłyszałem: „To nie jest duży nakład”. Dobra nasza, nikt nie drukuje do magazynu, więc ta liczba oznaczała, że wydawnictwo miało doskonale zorganizowaną sieć dystrybucji. Zaliczka też była, w przyzwoitej wysokości, tyle że płatna dopiero w chwili wydania, a nie podpisania umowy. Mogłem zażądać przesunięcia płatności, ale kiedy zobaczyłem propozycję umowy, zrezygnowałem. Wszystkie zapisy fair, żadnych prób pozbawiania autora jego praw i unikania obowiązków nałożonych na wydawcę przez ustawę. Ludziom, którzy są tak w porządku, z chęcią idę na rękę (a niestety uczciwe umowy to wyjątek, a nie norma). Bernikla poinformowała mnie też, że chce wydać książkę w koedycji z innym małym wydawnictwem. Nie widziałem powodu, by się temu sprzeciwiać. Ustaliliśmy, że książka ukaże się we wrześniu 2010 r.

Latem zadzwonił do mnie pan M. z informacją, że jest kłopot, bo koedytor się wycofał, a samej Bernikli brakuje pieniędzy na terminowe wydanie. I zaproponował spotkanie, żeby rzecz dokładniej omówić. Mogłem oczywiście powiedzieć, że nic mnie to nie obchodzi, jest umowa, proszę jej dotrzymać, ale nie mam mentalności związkowca, który krzyczy, że chce wyższą pensję, chociaż firma nie zarabia. I po raz kolejny doceniłem, że wydawnictwo gra fair, bo miałem już doświadczenie (jako tłumacz) z takimi, dla których termin wydania określony w umowie był pustym zapisem i o tym, że mają zamiar go przekroczyć, nawet nie raczyły mnie zawiadamiać.

Spotkaliśmy się z panem M., który zaproponował przesunięcie wydania na następny rok, bo w tym budżet im się nie dopina. Zapytałem, co z drugą książką, którą tymczasem przedłożyłem wydawnictwu. Czy są nią zainteresowani, a jeśli tak, kiedy planowaliby ją wydać. Pan M. odparł, że są zainteresowani, a wydaliby ją pod koniec 2011 roku. Niezbyt mi to odpowiadało, bo oznaczało szesnaście miesięcy czekania na wydanie książki, no i zależało mi, żeby „Między platformą” ukazało się jednak zgodnie z planem. Zapytałem, czy jeśli zrezygnuję z zaliczki (w tym roku), to budżet im się dopnie. Pan M. powiedział, że tak, chociaż będą musieli przesunąć książkę z września na koniec października. Taki poślizg nie robił mi różnicy, więc zaproponowałem następujący układ: ja rezygnuję z zaliczki (w tym roku), w zamian wydawnictwo wydaje „Między platformą” do końca października 2010, a drugą książkę do końca maja 2011. Pan M. przystał na te warunki i zapowiedział przysłanie aneksu do umowy dotyczącej „Między platformą” i propozycji umowy na drugą książkę, choć w tym przypadku poprosił, żeby dać mu trochę czasu. Nie widziałem problemu.

Aneks przyszedł i mnie wkurzył, bo wpisano w nim, że z zaliczki rezygnuję w ogóle, a nakład książki zostaje obniżony do 1x. Odpisałem, że zaliczka miała być przesunięta na nowy rok budżetowy, a o zmniejszaniu nakładu w ogóle nie było mowy. Pan M. wskazał, że nic nie mówiłem o przesuwaniu zaliczki, tylko o rezygnacji, a jeśli chodzi o nakład, to 5x jest nakładem docelowym i taki mają zamiar osiągnąć, tyle że zaczną od 1x. W pierwszym punkcie musiałem przyznać mu rację. Faktycznie, mając na myśli przesunięcie zaliczki, mówiłem o rezygnacji. Jak się nie potrafiłem wysłowić, mogłem mieć pretensje tylko do siebie. W drugim punkcie pan M. robił ze mnie kretyna, który nie odróżnia nakładu podstawowego od docelowego, i to był sygnał, że postępowanie fair ze strony wydawnictwa się skończyło. Nakładu docelowego nie wpisuje się do umowy, bo jest on zależny od popytu i w żaden sposób nie da się go zadekretować. A gdyby rzeczywiście owo 5x z umowy było nakładem docelowym, a nie podstawowym, to nie trzeba by mi było podsuwać do podpisania aneksu z nakładem 1x.

W tym duchu panu M. odpowiedziałem, stwierdzając, że albo zostajemy przy starych ustaleniach, to znaczy, ja rezygnuję z zaliczki, bo skoro tak to sformułowałem, to będę konsekwentny, a nakład pozostaje bez zmian, bo nie było o nim mowy, albo czynimy nowe, a wtedy proponuję obniżenie nakładu do 3x (dodałem, że 1x w żadnym wypadku nie wchodzi w grę, gdyby wydawnictwo zaproponowało mi taki nakład na początku, książki bym u nich nie wydał) w zamian za przywrócenie zaliczki płatnej w nowym roku budżetowym.
Odpowiedź dostałem pocztą zwrotną, a brzmiała ona:
„Wycofałem zapis o zmniejszeniu nakładu. Nie zmniejszamy wielkości nakładu zapisanego w umowie. Jest zapisane 5x egz. i tak będzie. Wydajemy 5x egz. (...) Nie ma więc tematu, nakład się nie zmienia".
Powiem, że skwapliwość, z jaką pan M. ustąpił, nastroiła mnie podejrzliwie. Bo moja kompromisowa propozycja, nakład 3x i zaliczka, była tańsza niż druk 5x. No ale skoro padła jasna i jednoznaczna deklaracja, nie miałem powodu, by ciągnąć temat, którego już nie było. Ale maila sobie zachowałem.

Dalsze przeszkody się nie pojawiły i „Między platformą a obywatelami” zostało wydane. Wciąż jednak nie nadeszła umowa na drugą książkę, więc zapytałem, skąd ta zwłoka, i ku swojemu zdziwieniu dowiedziałem się od pana M., że decyzja w sprawie wydania drugiej książki jeszcze nie zapadła. Miałem czarno na białym, że pojęcie gentlemen's agreement jest panu M. obce. To wzmogło moje podejrzenia, że pan M. nie dotrzymał i od początku nie miał zamiaru dotrzymać swojej deklaracji w sprawie nakładu. Podejrzenia potwierdzał też fakt, że „Między platformą a obywatelami” nie było w większości księgarń. Nie bardzo miałem jednak pomysł, jak sprawdzić, ile wydawnictwo wydrukowało. Mogłem zażądać wglądu w papiery, bo takie prawo daje mi ustawa, ale byłoby to przyznaniem się do podejrzeń. Spaliłbym się ze wstydu, gdyby okazały się nieprawdziwe, ostatecznie człowiek napisał mi jasno i wyraźnie „wydajemy 5x”, pokazanie, że mu nie wierzę, byłoby równoznaczne z powiedzeniem „miałem pana za kłamcę i oszusta”.

Z pomocą przyszło mi… samo wydawnictwo, przysyłając pierwsze rozliczenie sprzedaży. Zwykle pierwszą rubryką takiego rozliczenia jest „liczba egzemplarzy wydrukowanych”, a w tym przysłanym przez Berniklę jak byk widniało 1x. Inteligenci z wydawnictwa po prostu się pochwalili, że złamali umowę. Zażądałem wyjaśnień i dowiedziałem się, że owszem, nie kwestionują, że wydrukowali 1x, a w umowie jest 5x, ale jest to… nakład docelowy, który mają obowiązek osiągnąć przez cały okres obowiązywania umowy. „Nie mieliśmy zamówień uzasadniających potrzebę druku całego nakładu. Łączy nas umowa na x lat, jeżeli będzie zainteresowanie dodrukujemy”.
Czyli wydawnictwo powtórzyło tę samą argumentację, którą pan M. usiłował mnie nakłonić do podpisania aneksu zmniejszającego nakład. Wskazałem więc, że temat raz już przerabialiśmy, interpretację, jakoby nakład określony w umowie był nakładem docelowym, obaliłem jako bzdurną, a wydawnictwo samo potwierdza, że w umowie określony jest nakład podstawowy, pisząc, że książkę będzie dodrukowywało w zależności od popytu. No bo jeśli przyjąć ich wyjaśnienia za dobrą monetę, zasadnym stawało się pytanie, jak zamierzają się z umowy wywiązać, jeśli zainteresowania nie będzie. Czy w ostatnim dniu obowiązywania umowy dodrukują brakujący nakład, chociaż od następnego dnia nie będą już mieli prawa go sprzedawać? Poprosiłem o odpowiedź na to pytanie, zapytałem również pana M., jak wydrukowanie 1x ma się do jego jednoznacznej deklaracji „wydajemy 5x”, którą w całości mu przytoczyłem. Odpowiedź pana M. brzmiała: „W temacie drukowanego nakładu nie mam nic więcej do dodania”. Co przekładając na niedyplomatyczny język, znaczyło: „Bujaj się pan, oczywiście, że umowę złamaliśmy, ale możesz nam pan skoczyć”.
No to zobaczymy, czy mogę skoczyć, bo idę do sądu. Było już takich dwóch, którzy uważali, że wydawca może sobie wybrać, jakich punktów umowy będzie przestrzegał, i dołożyli mi się do samochodu.

Podsumowanie? Zasada pacta sunt servanda w Polsce nie istnieje. Umowy są pozbawionymi znaczenia świstkami papieru, strony umowy (obie, zaraz to wykażę) są zdania, że obowiązują je te zapisy, których mają ochotę przestrzegać. Jeden wydawca się wycofuje, drugi, zamiast domagać się wywiązania się z umowy, akceptuje to od ręki, w razie czego oszuka się autora. Nie kombinuje się, jak mimo nieprzewidzianych trudności umowy dotrzymać, tylko, jak się wywinąć. Nakład energii w drugim przypadku często nie mniejszy, ale jak to tak, starać się dotrzymać umowy? Żadnego perspektywicznego myślenia, że jak się kogoś oszuka, to się pali mosty, żadnej refleksji, że na przestrzeganiu umów wszyscy byśmy zyskali. Poszukiwanie, zasygnalizowane w tytule, najwyraźniej w Polsce nie ma szans powodzenia. Ale winni są nie tylko oszuści prowadzący wydawnictwa. Winni są tak samo autorzy i tłumacze, którzy na taki stan rzeczy się godzą. W opisanej powyżej sytuacji 99 osób na 100 odpuściłoby wydawnictwu. Kiedy sądziłem się z wydawcą, który mimo umowy w ogóle nie wydał książki, ten zdumiony pisał do sądu, że on nie wydał kilkudziesięciu innych książek, a tylko ja wytaczam mu proces. Kilkadziesiąt osób odpuściło. A nie sądziliby się dla idei, bo za niewydanie książki należy się odszkodowanie o równowartości dwukrotnego wynagrodzenia. Parę miesięcy temu duże wydawnictwo zaproponowało mi tłumaczenie powieści i przysłało umowę skonstruowaną pod hasłem: tłumacz nie ma żadnych praw, a wydawnictwo żadnych obowiązków. I w wydawnictwie zapanowała ogromna konsternacja, kiedy nie odesłałem podpisanej umowy, tylko wykaz punktów, na jakie się nie zgadzam, jakie należy dodać i jakie są w ogóle niezgodne z prawem. Konsternacja, bo wszyscy inni tłumacze taką skrajnie niekorzystną umowę podpisywali w ciemno. Wydawca Kanciarz i autor (lub tłumacz) Filonek Podogonek to nader często spotykana para.

I drugi wniosek. Swego czasu na forum Wydawnictwa i ich obyczaje miałem dyskusję z ignorantem o pseudonimie skajstop (dlaczego ignorant i jakie metody stosuje, żeby przeszkodzić tym, którzy wykazują jego ignorancję, opisałem w artykule Uczył Marcin Marcina…), który twierdził, że zapis o wysokości nakładu jest w umowie wydawniczej zbędny. Gdyby ktoś go posłuchał, mógłby w powyższej sytuacji tylko pluć sobie w brodę. Ba, wydawca miałby prawo wydrukować nakład 0,01x i wszystko byłoby w porządku.

Żeby nie kończyć w minorowym nastroju, anegdotka. Od jednego z tych wydawców, którzy przegrali ze mną proces, musiałem ściągać pieniądze przez komornika. We wniosku nie podałem numeru konta, będąc przekonanym, że potrwa to tak długo, że nie wiadomo, czy nadal będę miał ten sam rachunek. Założyłem, że jak już komornik ściągnie dług, to o numer konta zapyta. Toteż listonosz, który może dwa tygodnie później wręczał mi listy polecone, ogromnie zaskoczył mnie słowami:
- Panie Pawle, mam jeszcze dla pana przekaz od komornika, ale pieniądze musi pan sam odebrać jutro na poczcie.
- Wolał pan nie chodzić z taką kwotą? – wykazałem się zrozumieniem, to i owo o napadach się słyszało, zwłaszcza w okresie wypłat emerytur.
Listonosz, chłop na schwał, machnął lekceważąco ręką.
- Ja bym tam panu te pieniądze przyniósł, ale poczta nie była finansowo przygotowana.

Dopisek 9.02.2013: A dalej sprawa potoczyła się tak.

sobota, 14 maja 2011

Hjalle

Hjalle [czyt. Jalle] to zdrobnienie od Hjalmar, a wpis będzie głównie o „Zabłąkaniach” i jego autorze.


Dzięki sprawnym działaniom wydawnictwa Kojro debiutancka powieść Hjalmara Söderberga jest bardziej widoczna niż na przykład cięższe gatunkowo „Opowiastki”. Ale oczywiście nie narzekam, Söderberg pisał mało, tak starannie dopracowując swoje utwory, że właściwie nie ma wśród nich rzeczy słabych i każda jego książka jest warta polecenia. Anegdotkę o nikłej objętościowo twórczości Söderberga przytaczam w posłowiu do „Opowiastek”: pisarz nie pojawił się na obiedzie u swojego wydawcy Karla Ottona Bonniera, podając jako usprawiedliwienie wywichnięcie ręki, na co jeden z gości zareagował złośliwością: „Czyżby Hjalle próbował coś napisać?”. Ale jak zauważa jeden z badaczy Söderberga, krytyk literacki Kaj Attorps, do historii literatury nie trafia się dzięki płodności, i zestawia Söderberga z Ollem Hedbergiem, który przez ponad 40 lat wydawał jedną książkę rocznie, z taką punktualnością, jakby pisał nie powieści, tylko felietony do gazety: „Dzisiaj nikt poniżej pięćdziesiątki nie wie, kim był Olle Hedberg”.

Bardzo ciekawą recenzję „Zabłąkań” pt. „Na sztokholmskim bruku” zamieścił Bartosz Staszczyszyn w „Tygodniku Powszechnym”. Swoją drogą jest w tym pewna ironia, że od współpracującego z różnymi gazetami recenzenta teksty o Söderbergu przyjmuje katolicki tygodnik. Bo Söderberg był ateistą (swoją utratę wiary opisał w „Młodości Martina Bircka”), a o chrześcijaństwie miał jak najgorsze zdanie: „Żydzi przez dwa tysiące lat byli znienawidzeni i prześladowani, bo uważano, że ukrzyżowali Jezusa. Jeśli świat ostanie się przez następne dwa tysiące lat, będą może prześladowani za to, że ściągnęli nam chrześcijaństwo na głowę”.

O „Zabłąkaniach” piszą też blogerzy, ciekawe recenzje zamieściły Kornwalia, Scathach i Kasandra_85. Szkoda, że autorka tej ostatniej uznała, że ważniejsze od tego, kto książkę przełożył, są dane dotyczące formatu i numeru ISBN. Mimo że nazwisko tłumacza znalazło się na okładce (jak do tego doszło, pisałem tu) i po stronach tytułowych szukać nie trzeba, nadal o podawanie tej prostej informacji, kto jest autorem przekładu, nie można się doprosić. Informacji, dodajmy, całkowicie wystarczającej, bo choć oczywiście uśmiecham się na pochwały, to mam świadomość, że osoba nieznająca oryginału nie jest w stanie miarodajnie ocenić tłumaczenia.
Chwalona jest również okładka (jak powstała, pisałem tu) i niestety również w tym przypadku najwyraźniej panuje przekonanie, że wypluł ją automatycznie jakiś program komputerowy, bo nazwiska graficzki przy tych pochwałach nie uświadczysz. Oddajmy więc należne honory: autorką tej fantastycznej okładki jest Anna Tomaszek-Walczak.

Główny bohater „Zabłąkań” o zarobkowaniu nie myśli, odkłada to na później, kiedy będzie lekarzem, a że wina z kolegami lubi się napić, cygaro wypalić, pannę do kawiarni zaprosić, eleganckie rękawiczki sobie sprawić, to ciągle brakuje mu pieniędzy. Söderberg był w podobnej sytuacji, i to nie tylko w młodości, ale przez większość życia. Utrzymywał się jedynie z pisania, choć nie tylko książek, był również dziennikarzem i recenzentem. W szczególnie trudnym położeniu znalazł się po rozpadzie swojego pierwszego małżeństwa i wyprowadzce ze Sztokholmu do Danii. Wiosną 1909 roku pisał do Bonniera: „No i znowu zostałem bez środków do życia. Słońce oświetla bezlitośnie moje stare ubranie, trzewiki się rozpadają, płaszcz jest w lombardzie, a na czynsz zabrakło. Czy mógłbyś mi przesłać 200 koron? Najlepiej telegraficznie, bom spłukany do cna”. O jaką kwotę prosił Söderberg swego wydawcę? Pierwsze wydanie „Zabłąkań” kosztowało 2 korony i 75 öre, więc jeśli odniesiemy to do ceny polskiego wydania (28,50 zł), wyjdzie nam, że o sumę odpowiadającą dwóm tysiącom złotych. I Bonnier mu te pieniądze przesłał, choć żadnego tekstu nie dostał i nie wiadomo było, kiedy dostanie, trudna sytuacja rodzinna pozbawiła Hjallego weny: „Sił do pracy brak: ledwie pamiętam, o czym była książka, którą miałem skończyć”.
Ciekawe, co by było, gdybym napisał do swojego wydawcy, od którego nie mogę się doprosić należności nawet za sprzedane książki, żeby poratował mnie sumą dwóch tysięcy, bo jestem bez grosza i nie mam za co żyć. Podejrzewam, że gdyby ktoś w wydawnictwie przejął się losem pisarza, to ta troska wyraziłaby się telefonem do psychiatry w głębokim przekonaniu, że autor zwariował.

Na blogach książkowych nowości wypierają ostatnio niemal wszystko inne, więc może zainteresowania „Opowiastkami” nie będzie, bo to ani szwedzka (rok wydania 1898) ani polska (2003) nowość, ale jednak zaproponuję pięć egzemplarzy recenzenckich. Dla blogerów, którzy piszą co najmniej od pół roku i przez ostatnie pół roku zamieścili co najmniej dwanaście recenzji. Chęć wzięcia książki należy zasygnalizować komentarzem i jeśli będzie się w pierwszej piątce (kto pierwszy, ten lepszy), proszę podać mailowo adres do wysyłki (ze względu na koszty, tylko na terenie Polski).



Swego czasu w sztokholmskim antykwariacie zobaczyłem napis, który szalenie mi się spodobał: „Książka niewarta przeczytania po pięciu latach, nie jest też warta przeczytania jako nowa”. „Opowiastki” są warte przeczytania po stu trzynastu latach.

sobota, 7 maja 2011

Dzwonię do pana/pani we wkurzającej sprawie

Za problem uznaje się spam mailowy, tymczasem dla mnie znacznie bardziej uciążliwy jest spam telefoniczny. Ten pierwszy ograniczają filtry i trochę prawo (trochę, bo powtarzany mail z pytaniem, czy mogą mi przysłać ofertę handlową, jest takim samym spamem jak oferta), poza tym spływa do mnie, kiedy ściągam pocztę, a więc w chwili przeze mnie wybranej, ustalenie, co jest spamem i wykasowanie to kwestia sekund. Telefon odrywa mnie od innych zajęć, nie zawsze też od razu wiadomo, że to akwizytor. Owszem, są dość charakterystyczni, ale jednak za wstępem „dzwonię z firmy” może kryć się i chęć sprzedania czegoś, i zlecenia tłumaczenia.

Ponieważ właśnie telefon służy mi do pracy, wyłączyć go nie mogę, sekretarki nie mam, a że numer jest stary i figuruje we wszelkich możliwych spisach, akwizytorzy dzwonią bez przerwy.

Jakoś byłbym tam jeszcze w stanie zrozumieć, że to ich praca i muszą coś sprzedać, gdyby miało to cywilizowaną formę. Ale jeśli odpowiadam grzecznie, że nie jestem zainteresowany usługą, a potem przez następne dziesięć dni odbieram pięć kolejnych telefonów z tej samej firmy, to w końcu rzucam słuchawką. Komunikat jest jednoznaczny, ale na przykład pracownicy firmy Netia (wyjątkowo upierdliwej) dzwonią po raz kolejny, bo „przerwało połączenie”. Wiadomo już, że klient nic nie kupi, ale trzeba go wychować i pokazać, że nikt nie będzie im bezkarnie rzucał słuchawką.

Mam koleżankę Szwedkę, która lubi się z takimi akwizytorami podroczyć. Jak dzwonią do niej, żeby zaproponować jej na przykład tańszy abonament na komórkę, ona oświadcza, że tak jest zadowolona z usługi, że byłoby niemoralne, gdyby przyjęła obniżkę, przeciwnie, gotowa jest płacić więcej. Jak tylko akwizytor orientuje się, że pada ofiarą kpin i nic nie sprzeda, grzecznie dziękuję za rozmowę i rozłącza się. On nie ma czasu na udowadnianie klientowi, że ten nie szanuje jego pracy. I myślę, że ta różnica w podejściu bierze się nie tylko z faktu, że szwedzki akwizytor (najwyraźniej) ma płacone od efektów, a polski ryczałtem, ale też z mentalności. Moja szwedzka koleżanka może sobie też pozwolić na dobry humor, gdyż odbiera takie telefony tylko dlatego, że chce. Bo gdyby zastrzegła sobie, że nie wyraża zgody na taką formę sprzedaży, nikt by do niej nie dzwonił.

U nas problem prawnie też rozwiązano, ale typowo po polsku, to znaczy ustawa niczego nie załatwia, a ci, których dotyczy, kompletnie się nią nie przejmują. Bo natrętne oferowanie usług przez telefon podobnie jak spam jest zakazane, o czym mało kto wie. Mówi o tym ustawa o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym (konkretnie art. 9 ust. 3). I taka organizacja call center, że po jednym telefonie numer klienta nie jest usuwany z listy, tylko dzwoni na niego pięciu kolejnych pracowników, jest naruszeniem tej ustawy. Co z tego, kiedy poszkodowany może się domagać wyłącznie nawiązki na cel społeczny. Nikt nie będzie tracił czasu i nerwów na prawnicze batalie, żeby wygrać parę złotych dla jakiejś fundacji. Gdyby można było żądać odszkodowania dla siebie, kilka osób zrobiłoby sobie z tego źródło dochodu i natrętne firmy przyjęłyby do wiadomości, że nękanie telefonami klientom się nie podoba.

Ponieważ wspomniana ustawa uznaje takie nękanie za wykroczenie zagrożone karą grzywny, czasami natręta informuję, że łamie prawo i proszę o podanie nazwiska w celu zgłoszenia owego wykroczenia. Reakcje są dwie: albo wtedy to dzwoniący rzuca słuchawką, albo unosi się świętym oburzeniem: „proszę pana, ja nie łamię prawa, ja wykonuję swoją pracę!” Aż dziw, że na tak oczywiste usprawiedliwienie nie wpadli dotąd płatni zabójcy. Zabił pan tego gościa? No tak, ale to przecież moja praca.