czwartek, 29 grudnia 2011

Reklama

Kimberly Núñez osiągnęła swój cel, została bogatą wdową. Ma 24 miliony dolarów i tylko to ją obchodzi. Boleśnie jednak przekonuje się, że czasami warto myśleć o innych.

To treść opowiadania kryminalnego mojego autorstwa pt. „Czarna wdowa”, opublikowanego w formie elektronicznej.



Opowiadanie dostępne jest również po angielsku i po niemiecku, można je nabyć w Amazonie i w Smashwords (lepiej kupić w Smashwords, bo Amazon stosuje narzuty dla klientów spoza krajów, w których ma siedzibę) oraz w Księgarni NiSzowej, wszędzie w poszczególnych językach albo we wszystkich trzech naraz.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Zajrzałem tu z wyszukiwarki

Jak każdy bloger dorobiłem się pewnej liczby stałych czytelników i jak każdy bloger miewam gości, których przywiodło zapytanie z Google’a. Czasami całkowicie błędnie, na wpis Recepcja „Kanalii” trafiła dziewczyna szukająca pracy… recepcjonistki.

Frazy z wyszukiwarki potrafią zaskoczyć. No, bo jakie powinno być najczęściej wpisywane hasło, wziąwszy pod uwagę mój zawód, moją twórczość i tematykę poruszaną na blogu? „Pisarz umarł z głodu”, „księża a feministki”, „tłumacz, czyli nikt”, „wydawcy oszuści”, a tymczasem okazuje się, że znakomita większość stawia sobie pytanie zasadnicze, fundamentalne, można by powiedzieć, że pytanie pytań, wagi niemal biblijnej, a mianowicie: „Na jakim instrumencie grał Rzecki?”. Tak, proszę państwa, nie „jak żyć?”, nie „jaki to ma sens?”, nie „skąd jestem i dokąd zmierzam?”, tylko „na jakim instrumencie grał Rzecki?”. Zapytanie pojawia się tak często, że nie będzie zbytniej emfazy w stwierdzeniu, że Prus zawładnął wyobraźnią internautów. To się nazywa siła literatury. Albo inni poloniści kopiują test pani Nowińskiej :-)

We wpisie Rzetelność postawiłem tezę, że osób rzetelnych w Polsce jak na lekarstwo. Najwyraźniej miałem rację, bo internauci intensywnie kogoś takiego poszukują, hasło „osoba rzetelna” zajmuje drugie miejsce w rankingu. Poszukującym wyszedł naprzeciw mieszkaniec Poznania, który oświadczył: „Jestem rzetelność”. Wiadomo, wielkopolska solidność.

Wedle Stańczyka najwięcej było w Polsce lekarzy, ale ta, nomen omen, diagnoza dawno jest nieaktualna, w tej chwili - sądząc z wpisów w wyszukiwarce - najwięcej jest (kandydatów na) pisarzy:

Chciałbym napisać kryminał

Recepta jest prosta: trup, komisarz, zagadka, śledztwo, rozwiązanie. Ale najlepsza recepta nie pomoże, jeśli kucharz beztalencie.

Oczywiście, siadając do pisania, trzeba podejść do tego metodycznie, ab ovo:

Co to jest okładka?

Tektura z przodu i tyłu książki. Pełni funkcję ochroną i ozdobną. Książka to taki przedmiot, który ma w środku papier upstrzony czarnymi znaczkami. Krążą legendy, że wtajemniczonym te znaczki przekazują jakieś treści.

Nie można też pisać, nie mając zapewnionego dachu nad głową i miski strawy:

Czy należy się stypendium za napisanie książki?

Tylko nie pytać ministra kultury, bo zejdzie ze śmiechu.

To może inne przywileje?

Artyści nie płacą

Jak nie płacą? Płacą. Nawet zniżek nie mają.

Napisaną książkę najlepiej żeby wydał

uczciwy wydawca.

Gatunek poszukiwany.

Po wydaniu przypną człowiekowi łatkę.

Marek Hłasko szowinista

Każdy piszący mężczyzna poza Pacewiczem jest szowinistą. To jest tak zwane pierwsze prawo FKL (feministycznej krytyki literackiej).

Przychodzi refleksja…

Co skłoniło mnie do publikacji książki?

Krytyka się przejechała?

... bo ludzie nie kupują beletrystyki.

Chcę kupić książkę poradnik górnika

Może Aleksander Sowa napisze?

poniedziałek, 19 grudnia 2011

O Boże, autor zarobi!

Zgłosiło się do mnie wydawnictwo, które opublikowało moją książkę, że „prywatnymi kanałami” szuka chętnego do jej sfilmowania i w związku z tym trzeba nieco zmienić umowę, żeby „doprecyzować pola eksploatacji”. Nie widziałem problemu, przeciwnie, jeśli tak niewiele trzeba było zrobić, żeby powieść została przeniesiona na ekran, to tylko głupek by się sprzeciwiał. Wydawnictwo przesłało mi do akceptacji fragment umowy, który wymagał zmiany, z naniesionymi poprawkami. Fragment bardzo spory, co mnie zdziwiło, bo kwestię praw do sfilmowania można w pełni uregulować w dwóch punktach. A tu nawet nie trzeba było regulować, tylko „doprecyzować”. Zacząłem się wczytywać w nadesłany fragment i porównywać go z dotychczasową umową. Moje zdziwienie wzrosło, bo w części paragrafów zmian w ogóle nie było, a tam gdzie były, miały charakter czysto redakcyjny: jedne sformułowania zastąpiono innymi, ale z prawnego punktu widzenia zapis miał dokładnie takie samo brzmienie jak poprzednio. Wszystko stało się jasne, kiedy dotarłem do punktu, że z zysków za udzielenie sublicencji na korzystanie z utworu wydawca wypłaci mi 25%, a sobie zachowa 75%.

O co chodziło? Otóż w dotychczasowej umowie ten podział był określony po połowie: 50% dla autora i 50% dla wydawcy. A zysk z sublicencji to między innymi wpływy ze sfilmowania książki. Czyli jedyną merytoryczną zmianą było obniżenie mojego udziału w dochodach z filmu.

Mamy więc następującą sytuację: Jakiś producent filmowy, reżyser czy scenarzysta wyraża wstępne zainteresowanie książką (twierdzenie, że wydawnictwo samo coś załatwiało, jest równie prawdziwe, jak bajki braci Grimm). Dla wydawnictwa ekranizacja książki to złapanie kury znoszącej złote jaja. Nie dość, że filmowcy płacą tantiemy, to film winduje zainteresowanie powieścią do niebotycznych rozmiarów. Każdy wydawca marzy o dwóch rzeczach: o Noblu i o filmie. Co więc powinien zrobić ten, którego ławka filmowych autorów jest nie tyle krótka, ile zupełnie pusta, kiedy rysuje mu się na horyzoncie, że ma szansę ją zapełnić? Wydaje się, że rozsądne byłoby na przykład zaproponowanie obiecującemu autorowi napisanie kolejnej książki, żeby jeśli nie jedną, to drugą przekonać filmowców. Albo zwiększenie nakładów na promocję, by pokazać filmowcom: tak, tak, ta książka jest naprawdę dobra, bierzcie ją. Tymczasem polski wydawca sięga do umowy z autorem i stwierdza z przerażeniem, że autor na ekranizacji za dużo zarobi. Bo w chwili podpisywania umowy nikt o filmie nie myślał, zapis z sublicencją przewidziany był na tłumaczenia, ale tak się pechowo złożyło, że film też pod niego podpada. Wydawca nie patrzy, że książka, gdyby sfilmowanie doszło do skutku, przyniesie mu zyski, o jakich, biorąc ją do wydania, nawet nie marzył. Boli go, że musi się uczciwie podzielić z pisarzem Zaczyna więc przemyśliwać, jak tego pisarza wyrolować.

Plan, trzeba przyznać, był całkiem sprytny. Mało autorów orientuje się w zawiłościach pól eksploatacji, więc wybranie akurat tego aspektu do rzekomej zmiany raczej nie zachęcało do wnikania, o co chodzi, zwłaszcza że zmiana miała być wyłącznie kosmetyczna. A gdyby nawet, wbrew tym przewidywaniom, autor zechciał rozgryźć, na czym polega, to skutecznie miała go od tego odwieść duża liczba tekstu, w której ukryto jedyną merytoryczną, ale niekorzystną dla niego poprawkę. I w wielu przypadkach autorzy zapewne daliby się nabrać i po prostu podpisali przysłany aneks w ciemno. To pokazuje, jak ważne jest czytanie przedłożonych umów. Zwłaszcza kiedy ma się do czynienia z tym stowarzyszeniem uczciwych inaczej, jakim są polscy wydawcy.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Społecznie nieuzasadnieni

Donald Tusk w swoim exposé, które spokojnie mógł zatytułować „Jak z ministrem Rostowskim kłamaliśmy w kampanii wyborczej, a ciemny lud to kupił”, zapowiedział zniesienie 50% kosztów uzyskania przychodu dla twórców.

Pewnie nie wszyscy orientują się, na czym to polega. Jeśli przetłumaczę książkę, to z otrzymanego honorarium, powiedzmy, sześciu tysięcy, połowę odliczam sobie jako koszty uzyskania przychodu i podatek płacę tylko od tej drugiej połowy, w tym przypadku od trzech tysięcy. Takiego pomniejszenia podstawy opodatkowania może dokonać każdy, kto wykonał pracę, w której wyniku powstał jakiś utwór. Utworem (w rozumieniu prawa autorskiego) jest również artykuł prasowy czy praca naukowa, więc z tego przywileju korzystają także dziennikarze i naukowcy.

No właśnie, czy to rzeczywiście jest przywilej, jak twierdzą politycy, a za nimi powtarzają popierający tę rządową propozycję dziennikarze? Do polityków trudno mieć pretensje, przecież nie powiedzą uczciwie, że twórcom zabierają dlatego, że ci w przeciwieństwie do górników nie pojawią się z łomami pod URM-em. Albo dlatego, że zabraknie na waloryzację poselskich diet (absolutnie niezbędną, przecież inflacja jest). Muszą uzasadnić, że sięganie do kieszeni twórców to sprawiedliwość dziejowa. Ale dziennikarze mogliby myśleć.

Otóż nie jest to żaden przywilej. Każdy wykonujący pracę odlicza sobie koszty uzyskania przychodu. W przypadku etatu jest to pewien ryczałt, w przypadku działalności gospodarczej realnie poniesione koszty, przy umowach o dzieło i zleceniach 20%. Czemu twórcy mają więcej? Ano dlatego, że ich nakład pracy nie przekłada się w sposób proporcjonalny na efekty. Biznesmen albo stolarz im więcej pracuje, tym więcej zarobi (jeśli nie, oznacza to tyle, że jest nieefektywny), twórca niekoniecznie. Asar Eppel, autor znakomitej „Trawiastej ulicy” (po polsku w doskonałym przekładzie Jerzego Czecha), tłumacz literatury polskiej na rosyjski, opowiadał, że często, by perfekcyjnie przełożyć wiersz, czyta kilka tomów opracowań. Wiadomo jednak, że wydawca uzależnia jego honorarium nie od poświęconego czasu, a od objętości wiersza. Pisarz może spędzić pół dnia na obserwowaniu wróbla na balkonie, by z tej obserwacji wpleść do swojej powieści dwa budujące nastrój zdania. Twórca ma też prawo do braku natchnienia. Może odsiedzieć osiem godzin przy komputerze, ale napisać pół stroniczki. I trudno uznać to za obijanie się jak w przypadku kafelkarza, który przez kilka godzin położy pół metra kwadratowego kafelków.

Z tłumu dziennikarzy piszących o przywileju przed szereg wyrwała się Dominika Wielowieyska, która bezkompromisowo oświadczyła: „50-proc. koszty uzyskania przychodu dla (…) twórców to przywilej, który nie ma żadnego uzasadnienia społecznego” (artykuł Czy to ministrowie, czy zderzaki?). No pewnie, siedzi taka banda darmozjadów, coś tam sobie skrobie, pacykuje, podśpiewuje, nazywa to sztuką i chce jakichś przywilejów. Z jakiego tytułu?! W cieple sobie siedzą, na głowę im nie pada, nawet się przy tej swojej „pracy” nie spocą, to czemu mieliby płacić de facto niższy podatek? Przecież społeczeństwo nie ma z tego żadnej korzyści. Żeby taki liście zagrabił, fasadę domu odmalował, ulicę zamiótł, to przynajmniej zrobiłby coś pożytecznego. A czemu właściwie, zamiast tylko odbierać mu „przywileje”, go do tego nie przymusić? Pani Dominiko, zorganizować grupkę hunwejbinów i zatroszczyć się, co by taki uprzywilejowany twórca przestał żerować na społeczeństwie. Na pewno poprze panią prezes PZU Andrzej Klesyk, który zapytany, czy wzorem amerykańskich i francuskich milionerów gotów byłby dać więcej do państwowej kasy, ze swojej skromnej pensji nie zdołał nic wykroić, ale wskazał obficie bijące źródełko: „Dlaczego tak zwani twórcy mają 50 proc. kosztów uzyskania przychodów, czyli płacą połowę stawki?”. Amerykańscy i francuscy prezesi wielkich firm nie tylko byliby gotowi wyżej się opodatkować, co jest reakcją na kryzys, ale w swojej normalnej działalności obejmują twórców mecenatem. Dla prezesa Klesyka to są „tak zwani” twórcy tworzący zapewne tak zwaną kulturę. A na co prezesowi na przykład tak zwana literatura, zwłaszcza że tak zwani pisarze z uporem maniaka lansują szlachetne ideały, w które ciągłe kombinowanie, jak nie wypłacić odszkodowania, mimo że się wcześniej wzięło składkę, nijak się nie wpisuje. Zresztą czytanie to babskie zajęcie, na dodatek męczące i psujące wzrok. Prawdziwy mężczyzna weźmie pół litra, kiełbachę, wrzuci sobie pornosa na DVD i żadna tak zwana kultura do szczęścia mu niepotrzebna.

Równie „wspaniałym” mecenasem jak prezes Klesyk jest polskie państwo. O kulturze w swoim exposé Tusk się nie zająknął. Program stypendialny dla ludzi pióra istnieje w formie szczątkowej (po części zresztą finansowany przez poprzednie pokolenia pisarzy, z podatku od wydawania utworów, do których wygasły prawa), w efekcie niektórzy autentycznie nawet biedują. A ci, którzy nie biedują, czas, w którym mogliby pisać, muszą poświęcić na zarobkowanie. No ale zdaniem Wielowieyskiej i Klesyka słusznie, niech zarobią na swoje fanaberie, przecież nie ma żadnego „uzasadnienia społecznego”, by płacili za to podatnicy, co komu przyjdzie z tego, że powstanie więcej powieści? Na rynku książki i tak jest nadprodukcja. Jak się twórcom odbierze „przywileje”, nadprodukcję się ograniczy: same korzyści.

Wiem oczywiście, że zapowiedź zniesienia „przywileju” tych biedujących nie dotyczy. Ale to tylko kwestia czasu. Tym krótszego, że proponowane rozwiązanie, by 50% kosztów nie mogli naliczać jedynie bogatsi twórcy, jest ewidentnie niekonstytucyjne. Bo formalnie to nie jest wyższe opodatkowanie lepiej zarabiających. Rozróżnienie kosztów uzyskania przychodu oznaczałoby, że ludzie wykonujący ten sam zawód działaliby na różnych warunkach, jedni lepszych, drudzy gorszych, a taka sytuacja to nierówność wobec prawa. Na podobnej zasadzie można by wprowadzić przepis, że lekarze, których pensja przekracza średnią krajową, mają mieć obowiązkowo cztery dyżury w miesiącu, a ci z niższą dwa.

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Gargamel i smerfy

Na Facebooku ruszyła akcja Nie karm książkowego potwora, nawołująca do bojkotu jednej z dużych sieci księgarskich. Zarzuty wobec potwora są następujące: książka interesuje go wyłącznie jako towar, przez co miejsce wartościowej literatury zajmuje bestsellerowy chłam, narzuca wydawcom bardzo niekorzystne warunki (wysoka marża, dodatkowe opłaty za wyeksponowanie książki, długie terminy płatności), wykorzystując swoją silną pozycję i zwleka z przelewaniem należności albo w ogóle nie płaci.

Zarzuty są w pełni prawdziwe, sam jako wydawca walczę w sądach o zwrot pieniędzy za książki, które potwór sprzedał (kilka lat temu), ale uznał, że płacić nie ma potrzeby. Domyślam się, iż rzeczniczka prasowa potwora, która przekonuje dziennikarzy, że zarzuty są kalumnią, każdego wieczoru bierze bardzo długi i bardzo dokładny prysznic.

Antidotum na niecne praktyki potwora ma być świadome kupowanie, czyli w małych, niezrzeszonych księgarniach, w księgarniach internetowych oraz bezpośrednio u wydawców. I tu pojawia się problem. Bo twierdzenie, że małe księgarnie sprzedają wartościową literaturę, jest nieprawdziwe. Mają dokładnie tę samą ofertę co potwór, tylko - ze względu na brak miejsca – w mniejszej liczbie tytułów. Kiedy potwór ma dziesięć tytułów następczyni Mniszkówny, drobny księgarz oferuje dwa, wartościowej powieści z małego wydawnictwa nie uświadczysz u żadnego. Kiedy oferowałem indywidualnym księgarniom książki Hjalmara Söderberga, przekonałem się, że równie dobrze mógłbym im oferować do sprzedaży zgniłe jaja, taka była mniej więcej reakcja. Księgarnie internetowe mają szerszą ofertę, bo w Internecie miejsca nie brakuje, sęk w tym, że wcale oferowanych książek nie posiadają. Dopiero kiedy klient jakąś zamówi, kupują ją w hurtowni, danej pozycji często gęsto jednak już w hurtowni nie ma, więc klient dostaje info, że „książki zabrakło u dostawców” albo podobny komunikat.

A hurtownie narzucają wydawcom zbójeckie marże (80-100%) i dodatkowe opłaty (jak to się odbywa, można przeczytać tutaj) podobnie jak zwalczany potwór. Należności, której dochodzę od potwora, muszę dochodzić nie bezpośrednio od niego, tylko od hurtownika, a raczej hurtowniczki. A hurtowniczka, zamiast egzekwować od potwora należne sumy, uznała, że nic na interesie nie straciła (hurtownie nie kupują książek od wydawców, tylko biorą je w komis) i tenże interes zwinęła (pozdrowienia pani Ś., już mam pismo, że komornik zajął pani nieruchomość). Z akcji dowiedziałem się, że potwór wymusza na kontrahentach zapis w umowie, że nie mogą skierowywać wierzytelności do windykacji, a tym samym ich dochodzenie jest bezcelowe. Tyle że na mój gust taki zapis w umowie jest sprzeczny z kodeksem cywilnym i jako taki z mocy prawa nieważny. Wysokie marże nie są zresztą domeną wyłącznie hurtowni czy stacjonarnego potwora, potwór internetowy w przypadku książek branych bezpośrednio od wydawców nakłada jeszcze wyższą marżę niż standardowa, mimo że brak po drodze pośredników, którym trzeba coś odpalić. Po prostu na tym rynku każdy, kto ma mocną pozycję, stara się wyszarpać dla siebie jak najwięcej, nie patrząc na coś, co można by nazwać „dobrym kupieckim obyczajem”.

Nie jest też tak, że potwór jest niesolidnym płatnikiem, a małe księgarnie i księgarnie internetowe rzetelnie wywiązują się ze swoich zobowiązań. Te nie płacą dokładnie tak samo jak potwór, różnica polega wyłącznie na tym, że zalegają na daleko mniejsze kwoty, więc jest to dla wydawców mniej dotkliwe. Zresztą ci biedni wydawcy kantowani przez potwora zachowują się identycznie i nie płacą terminowo autorom czy tłumaczom. I wcale nie wynika to z faktu, że potwór nie przekazał pieniędzy. Wydawcy od dawna zastrzegają sobie w umowach z pisarzami, że ci dostaną honorarium tylko za te sprzedane książki, za które wpłynęła należność. Ale podobnie jak potwór wolą obracać cudzymi pieniędzmi, niż płacić (pozdrowienia dla wydawnictwa Bernikla, przypominam, że termin płatności moich tantiem minął w sierpniu). Problemem nie jest postawa jednej firmy, tylko ogólne społeczne przyzwolenie na cwaniactwo i niedostrzeganie, że niepłacenie kontrahentowi w terminie jest de facto jego okradaniem. Poza tym czego oczekiwać od kapitalistycznej firmy, jeśli dokładnie tak samo postępują instytucje państwowe. Jako tłumacz przysięgły dostaję płatności z sądów za wykonane tłumaczenia po wielu miesiącach - raz czekałem nawet pełen rok (sic!) - oczywiście bez żadnych odsetek za zwłokę. Ze skarg sądy dokładnie nic sobie nie robią. Polską mentalność doskonale obrazuje w tej kwestii właściciel jednej z księgarni internetowych, który był bardzo zdziwiony, że mam pretensje o nieterminowe płatności, bo on „przecież zawsze płaci”. Za cnotę w Polsce uchodzi, jak widać, nie zapłata w umówionym terminie, tylko nieoszukanie kontrahenta i zapłacenie w ogóle.

Niepłacenie autorom nie jest jedynym grzechem wydawców, choć organizatorzy tej akcji zakreślili taki obraz sytuacji, jakby zły Gargamel znajdował się wśród sympatycznych smerfów. Praktycznie jedynym kryterium przyjmowania książek do publikacji jest ocena „sprzeda się – nie sprzeda się”, oficyny wydające książki dla idei działają na marginesie, więc dlaczego zarzut o preferowanie bestsellerowego chłamu ma być kierowany tylko wobec potwora? Wydawnictwa, skarżące się, że potwór dyktuje im umowy z pozycji siły, w dokładnie taki sam sposób wykorzystują swoją silniejszą pozycję w relacjach z autorami i tłumaczami, przedkładając im do podpisania umowy skonstruowane pod hasłem „autor/tłumacz nie ma żadnych praw, a wydawnictwo żadnych obowiązków”.
Jednym z postulatów akcji jest kupowanie bezpośrednio u wydawców. Ale duzi wydawcy wcale tego nie chcą, zwłaszcza jeśli mają to być pojedyncze egzemplarze, bo wysyłanie jednej książki to dla nich zawracanie głowy. I dlatego blokują taką sprzedaż, każąc klientowi pokrywać koszty przesyłki, inaczej wzięliby je na siebie, bo nawet przy jednej książce ten koszt jest dużo niższy niż prowizja pośredników.

Z tego, co dotąd napisałem, można wysnuć wniosek, że jestem bojkotowi potwora przeciwny. Nie, akcję uważam za zasadną, co więcej taki społeczny nacisk świadomych klientów wydaje się jedynym sposobem, który może doprowadzić do pewnej poprawy. Rozwiązania ustawowe, jakie tu można sobie wyobrazić, np. odgórne ograniczenie marży czy zakaz pobierania półkowego, niebezpiecznie naruszałyby zasady wolnego rynku. Poza tym można się domyślić, że i tak byłyby obchodzone, więc znowu wracałoby się do kwestii, że pewne zachowania muszą wynikać z przyzwoitości, a nie z przymusu. Ale właśnie to chcę pokazać: że tej przyzwoitości trzeba domagać się od wszystkich uczestników rynku książki. Owszem, od potwora można zacząć, bo to ogromny, nabrzmiały i brzydko pachnący wrzód, ale na nim nie można poprzestać, bo ten wrzód nie pojawił się na czystym, zdrowym ciele, tylko na w całości pokrytym liszajami.