poniedziałek, 7 listopada 2011

Emerytura obywatelska

Co jest sensem życia? O czym myśli, a przynajmniej powinien myśleć człowiek, budząc się z rana? Co nim powoduje, kiedy bierze się za bary z rzeczywistością? Kiedy podejmuje życiowe decyzje, na jakie studia pójść, o jaką pracę się starać? Proszę odłożyć Ewangelię, tam nie ma odpowiedzi. Odpowiedź jest w „Gazecie Wyborczej” i brzmi: sensem życia człowieka jest przejście na emeryturę. Myślą nieopuszczającą go ani na chwilę pytanie: „Czy będę miał z czego żyć na emeryturze?”. Motorem wszelkich działań: zapewnienie sobie godziwej emerytury.

Agata Nowakowska i Dominika Wielowieyska, odpytując Jolantę Fedak w sprawie PSL-owskiego pomysłu emerytury obywatelskiej (każdy miałby dostać taką samą niską emeryturę), postawiły tezę, że ludzie będą rezygnować z etatów, jeśli emerytura nie będzie zależna od składek, bo po co pracować, skoro i tak dostanie się emeryturę. Czyli zdaniem Nowakowskiej i Wielowieyskiej ludzie nie oczekują, żeby praca poza dostarczeniem środków na życie pozwalała im zrealizować własne ambicje i zachcianki, wystarczy im, że ledwo zwiążą koniec z końcem i dostaną emeryturę. Skoro dostaną ją bez pracy, praca przestaje mieć sens. Należy się cieszyć, że dziennikarki w porę ostrzegły społeczeństwo, bo gdyby pomysł PSL nieopatrznie wprowadzono w życie, doszłoby do prawdziwej katastrofy. Nauczyciele, bankowcy, piloci, dziennikarze (przecież też), fryzjerzy, sprzedawcy rezygnowaliby masowo z pracy, mając zagwarantowaną przez państwo emeryturę, bo brak pracy w tej sytuacji to sama korzyść (wedle twierdzenia pań dziennikarek): nie płaci się podatków i ma darmowe ubezpieczenie zdrowotne. Cała Polska rzuciłaby pracę i dorabiałaby sobie do darmowego ubezpieczenia zdrowotnego w szarej strefie albo w ogóle na czarno. Pilot dorobi na lewo na budowie, dziennikarka opiekując się dzieckiem, a nauczycielka udzielając korepetycji (popyt będzie ogromny, skoro nauczyciele porzucą szkoły).

Na studiach jako w-f miałem pływanie. Kiedy zajęcia wypadały po dniach imprezowych (np. andrzejki), nasza instruktorka zaczynała je od pytania:
- Piło się wczoraj, chłopcy, co?
- Ależ skąd, pani trener, ani kropli!
- No jasne. Ale dzisiaj nie nurkujemy.

Pani Agato, pani Dominiko, dzisiaj nie nurkujemy!

Innym przejawem emerytalnej obsesji „Wyborczej” jest popieranie haraczu na ZUS. Od umów o dzieło się go nie płaci, fatalnie, umowa śmieciowa, biedny pracownik nie uzbiera na emeryturę. Boni chce zlikwidować ten ostatni przyczółek, który jeszcze się ostał przed pazernością ZUS-u, super, ludzie będą mieli emeryturę. Gówno, za przeproszeniem, będą mieli, bo im się wtedy umowy o dzieło przestaną opłacać i zaczną pracować w ogóle bez umów. Kiedy „Wyborcza” opisała, jak przedsiębiorcy kombinują i przerejestrowują firmy do Anglii czy na Litwę, żeby uciec przed ZUS-em, ubolewała, że sami się oszukują, bo nie uzbierają na emeryturę. Dziennikarze nie zadali sobie pytania, jakie to musi być potworne obciążenie, że ludziom opłaca się organizować dość skomplikowany przekręt i ryzykować kary, nie policzyli, że gdyby przedsiębiorca te pieniądze odkładał i inwestował, to starość spędzałby na hiszpańskich plażach, a tak dostanie jałmużnę z ZUS-u w postaci minimalnej emerytury, przy czym kwota wypłat nawet nie pokryje tego, co wpłacił, nie pomyśleli, że to zwykle nie Rockefeller, tylko właściciel osiedlowego warzywniaka, który nie stoi przed alternatywą emerytura - brak emerytury, tylko przed alternatywą przeniesienie firmy do Anglii albo jej zamknięcie, bo go na te księżycowe składki zwyczajnie nie stać.

Emerytura obywatelska zlikwidowałaby tę kulę u nogi, jaką stanowi ZUS-owska składka dla drobnych przedsiębiorców (co dałoby gigantycznego kopa całej gospodarce). Bo niska emerytura ma być poprzedzona niską składką (też taką samą dla wszystkich). Taki system proponowało już wcześniej Centrum im. Adama Smitha i skoro lewicowe PSL spotkało się tu z liberałami, to może jednak warto by się nad pomysłem zastanowić, a nie potępiać w czambuł, jak to robi „Wyborcza”. „Wyborcza” wyliczyła, że obniżenie składek przy konieczności płacenia obecnych emerytur, to obciążenie dla budżetu, którego ten nie udźwignie. Po pierwsze reformy nie trzeba wprowadzać z dnia na dzień, a po drugie może byłaby to dobra okazja, żeby przyjrzeć się obecnym emeryturom. Cztery tysiące dla agenta Tomka, prawie dziewięć dla arcybiskupa Głodzia i tyle samo dla Jaruzelskiego, podczas gdy na utrzymaniu państwa powinien być tylko ten ostatni i to w formie więziennego wiktu (nie postuluję oczywiście, żeby go zamykać teraz, powinien był wyjść na wolność jakieś pięć lat temu). A z czasem taka niska powszechna emerytura dałaby gigantyczne oszczędności. Wmawiany nam przez „Wyborczą” system, że emerytury w przyszłości będą wypłacane z uzbieranych składek, jest fikcją. Te składki są teraz przejadane (płacone na obecnych emerytów) i kiedy trzeba będzie wypłacić należne na ich podstawie emerytury, politycy i tak będą musieli znaleźć na nie pieniądze gdzie indziej. Albo podnosząc podatki, albo dowalając kolejnemu pokoleniu jeszcze wyższe „składki” i mydląc mu oczy, że ono to już teraz na pewno zbiera na własną emeryturę. A łatwiej chyba będzie znaleźć pieniądze na globalnie niższą niż wyższą emeryturę. Kolejna oszczędność wyniknie ze zlikwidowania całej tej gigantycznej administracji, która teraz zajmuje się liczeniem emerytur i wydawaniem decyzji o ich wypłacie, oszczędzi się na kosztujących miliardy systemach komputerowych, które mają te emerytury liczyć, ale i tak nie działają. Poza oszczędnościami czysto finansowymi nie do przecenienia jest spokój, jaki zapewni ludziom prostota systemu: kończysz ileś tam lat, dostajesz z automatu emeryturę, nie musisz gromadzić papierków, szukać świstków po archiwach, wykłócać się z ZUS-em o zgubione składki czy pisać odwołania albo chodzić do sądu, bo jakiś urzędas, który tego dnia nie powinien nurkować, wydał w twojej sprawie błędną decyzję.

No właśnie, ile lat? Konkretna granica jest złym rozwiązaniem, bo politycy z koniunkturalizmu zawsze będą się ociągali z jej podniesieniem. Lepszy byłby wzór: przeciętna długość życia minus powiedzmy cztery lata dla mężczyzn, a osiem dla kobiet.

„Wyborcza” zgłasza zastrzeżenia, że niesprawiedliwe jest, by emeryturę obywatelską dostała osoba, która nie płaciła nawet tych niskich składek. I że taka osoba powinna dostać nie emeryturę, tylko zasiłek z opieki społecznej. Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego jeśli taka osoba dostanie zasiłek nazwany emeryturą z podatku nazywanego składką, to jest to niesprawiedliwe, ale jeśli ci sami podatnicy złożą się na jej zasiłek, tylko że już teraz nazwany zasiłkiem, podatkami nazwanymi podatkiem, to robi się sprawiedliwie. Emerytura w obecnej postaci jest formą zasiłku i taką jeszcze przez długie lata pozostanie. A nie ma powodu, by zasiłki wynosiły tyle co przeciętna pensja albo kilka razy więcej. Emerytura obywatelska byłaby uczciwsza: zapewniamy każdemu na starość minimum egzystencjalne, jeśli ktoś chce mieć więcej, niech oszczędza we własnym zakresie.

4 komentarze:

  1. Chyba zostałem fanem pana bloga. Potrafi pan, co dziś wyjątkowe, pisać bez zbędnych emocji, trzymając się realiów, nazywając rzeczy po imieniu i nie ulegając demagogii i pseudoautorytetom. Znać szkołę bojów sądowych ćwiczących w nieuleganiu pustym słówkom i nie ozwalaniu na przemykaniu nad sednem sprawy:))

    Tekst odnośnie emerytury obywatelskiej przypadł mi do gustu, bo sam jestem fanem tego rozwiązania. Składki emerytalne i zdrowotne to w gruncie rzeczy parapodatki i utrzymywanie kilku tworów administracyjno-prawnych do ich poboru i redystrybucji jest bez sensu. Najbardziej wydajnym systemem poboru jest VAT i akcyza. Obywatel kupując cokolwiek i tak zasila budżet państwa. Aby dotrwać do emerytury obywatelskiej z pewnością nie porzuci pracy, bo z czegoś żyć trzeba, a żeby żyć trzeba zarabiać i kupować dobra wszelakie umożliwiające życie, a więc chcąc nie chcąc i tak podatki się płaci.

    Podejrzewam, że taksówkarz wożący ludzi na dziko, bez zarejestrowanej działalności wpłaca do budżetu państwa tyle samo lub nawet więcej w porównaniu z taksówkarze zarejestrowanym (uiszczającym ZUS i składki zdrowotne a także zaliczkę na podatek dochodowy). Płaci to każdorazowo tankując do baku paliwo, a podejrzewam że płaci więcej, bo tankuje więcej - nie mając na głowie całej papierologii może po prostu więcej jeździć i więcej osób przewieźć. A jak ma górkę, to walnie sobie parę flaszek z kolegami, ciesząc się wolnością, czym przy okazji też wydatnie zasili budżet państwa, bo z tego co zostawi w sklepie kupując flaszkę większość i tak trafi do budżetu państwa w postaci VAT i akcyzy.

    System promowany przez min.Fedak wymagałby by zapewne podniesienia stawek VAT i akcyzy, a więc pewnego wzrostu cen towarów przy równoczesnym uwolnieniu obywateli od składek na ZUS i NFZ. Co byłoby do społecznego przełknięcia. Zaś poczucie wolności i jednak jakaś pewność na starość - bezcenne. To ważny kapitał społeczny, którego teraz bardzo brakuje.

    Pan w swoim tekście skupił się głównie na sprawach emerytury. Dla mnie równie ciekawa jest sprawa ubezpieczeń zdrowotnych. Zacytuję w tej kwestii samą min. Fedak z Polityki nr 23 z br:

    "(...)
    Fedak: Ten system od początku nie pasował do rzeczywistości. Przecież konstytucja gwarantuje każdemu dostęp do służby zdrowia. A my pracowicie zbieramy i księgujemy składki milionów pracowników, które de facto nie są żadną składką. Są tylko wydzieloną częścią PIT. Przez cały rok ogromnym wysiłkiem i kosztem rejestrujemy te składki osobno na indywidualnych kontach, ale na końcu każdy z nas odejmuje je od podatku. Wie pan, jak krążą składki za bezrobotnych?

    Polityka: Pojęcia nie mam.

    Minister finansów przelewa je do urzędu wojewódzkiego, urząd wojewódzki do starosty, starosta do urzędu pracy, urząd pracy do ZUS, ZUS do NFZ i FUS. Po co to komu? Gdyby minister finansów robił na służbę zdrowia odpis od wpływów z PIT, to wyszłoby na jedno, a cała ta biurokracja nie byłaby potrzebna.

    To po co ją utrzymujemy?

    Czy minister może powiedzieć, że nie wie?

    Jeśli nie wie.

    Nie wie.

    A wie, czemu to służy?

    Pytałam tych, którzy brali udział we wprowadzeniu takiego systemu. Powiedziano mi, że chodziło o cel edukacyjny. A tysiące ludzi muszą przy tym pracować w urzędach i przedsiębiorstwach. Nie mówiąc o tym, ile kosztują miliony składkowych przelewów i gigantyczne serwery w ZUS czy NFZ, które te wszystkie dane gromadzą i przetwarzają. Wczytał się pan kiedyś w informację przysyłaną przez ZUS? Dla normalnego człowieka to jest niepojęte. Do niczego nam nie jest potrzebna wiedza, ile pieniędzy poszło na fundusz wypadkowy, ile na pielęgnacyjny, ile na emerytalny. Po co tysiące urzędników to wszystko co miesiąc we wszystkich przedsiębiorstwach liczą i rejestrują? Społeczeństwo, które jest – jak my – na dorobku, powinno pamiętać, że w wielkich projektach koszty transakcyjne mogą iść w miliardy. Nasi reformatorzy się tym nie przejmowali.
    (...)"
    http://archiwum.polityka.pl/art/ten-system-sie-nie-utrzyma,431380.html
    Pozdrawiam
    Artur

    OdpowiedzUsuń
  2. Idea wydzielenia składki zdrowotnej była taka, że tymi pieniędzmi miały zarządzać konkurujące ze sobą kasy chorych. Wtedy wydzielenie miałoby sens, bo to obywatel, a nie polityk decydowałby, którą kasę zasili swoimi pieniędzmi. Politycy tradycyjnie zamiast coś załatwić, postanowili jednak zrobić elektoratowi dobrze i wprowadzili nowy system, pomijając fundamentalne założenie. Efekt jest taki, jak Pan przytoczył.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładnie tak! Na razie obowiązuje system - "czy się stoi, czy się leży - sto kontraktów się należy", więc cała państwowa służba zdrowia ma pacjenta głęboko tak, że już chyba w okolicach dwunastnicy. Pieniądze powinny iść za pacjentem. Wtedy szpital/przychodnia, które dokładają starań, by pacjenta wyleczyć, a nie wydoić, miałyby np. 100.000 pacjentów rocznie, rozbudowałyby się, a nieudolnie placówki np. 20.

    Drugi problem, o czym politycy milczą, to kwestia diagnostyki. W Polsce nie ma diagnostyki jednego dnia. Nie każdy choruje na nadciśnienie pierwotne. Coraz więcej chorób objawia się zespołem dolegliwości, które mogą być przyczyną kilkunastu-kilkudziesięciu schorzeń, a rozpoznanie to tzw. diagnostyka z wykluczenia (Na 20 badań 19 wychodzi ujemnie). W Polsce, zanim pacjent przetelepie się po specjalistach i zbierze komplet badań - te pierwsze wyniki już się dezaktualizują.

    Kolejny aspekt - brak realnych procedur diagnostycznych oraz nieuznawanie pewnych chorób (sic!) przez NFZ, MZ i części samych lekarzy. Z jednej strony wykonuje się kilkanaście razy to samo banalne badanie zamiast pchnąć droższą diagnostykę zawczasu, kiedy pacjent nie jest chroniczny i powikłany. Z drugiej - tę drogą robi się źle (np. wszelkie - skopie bez biopsji albo biopsja na hist-pat, bez drugiego wycinka na posiew bakteryjny i wirusologiczny - w badaniach, gdzie zasadniczym powodem wykonywania jest podejrzenie przewlekłej infekcji wszelkiego typu), przez co są one - zwykle w ciągu roku-dwóch - powtarzane.

    Trzy - brak społecznego systemu funkcjonowania pacjentów przewlekle chorych i powikłanych. Lekarze nie współpracują ze sobą, nie ma terapii holistycznej, a pacjent chroniczny z reguły ma powikłania wielonarządowe i wybór terapii to ciągłe decydowanie, co jest mniejszym złem. I to decydowanie dynamiczne - dzisiejsza decyzja za miesiąc może być nieaktualna. Brak nacisku, w tym finansów, na rolę rehabilitacji (nie tylko powypadkowej i w dyskopatiach!) i diety (nie tylko cukrzyca, ale i np. SM mają swoje diety, wspomagające walkę o zachowanie resztek zdrowia). Brak sensownego orzecznictwa o niezdolności do pracy. Brak systemu funkcjonowania chronicznie chorego - osoby wysoko wykształcone, z doświadczeniem i kwalifikacjami wysyła się na minimalne renty tudzież refunduje śmieszne kwoty z PFRON - zamiast wydać te kwoty na dostosowanie pracy do stanu zdrowia pacjenta. Żeby generował PKB, płacił podatki, zatrudniał pracowników.
    I tak dalej, i tak dalej.

    Zauważyli Państwo, że coraz więcej osób w wieku 25-45 lat zmaga się z nieuleczalnymi chorobami? I one muszą żyć ze schorzeniem wiele, wiele lat. A taka polityka nie tylko rodzi rzesze młodych, pokształconych inwalidów z rentą socjalną, ale też powoduje, że ta sama rzesza niezdiagnozowanych na czas i nieleczonych efektywnie osób, kobiet zwłaszcza, przez kilka-kilkanaście lat (część - nigdy) nie może mieć dzieci. Naprawdę wierzą Państwo, że całe 35% kobiet nierodzących ma problemy z płodnością albo robi kariery?

    OdpowiedzUsuń
  4. @: "Pieniądze powinny iść za pacjentem. Wtedy szpital/przychodnia, które dokładają starań, by pacjenta wyleczyć, a nie wydoić, miałyby np. 100.000 pacjentów rocznie, rozbudowałyby się, a nieudolnie placówki np. 20."

    Wiem, że często jest,jak Pani pisze i ma Pani sporo racji. Ale mnie osobiście system "pieniądze idą za pacjentem" nie przekonuje. Mógłby doprowadzić do koncentracji pewnych usług medycznych tylko w niektórych rejonach kraju i wyjałowienia z nich reszty. W efekcie pacjent zmuszony byłby do wojaży po Polsce w celu diagnostyki i leczenia nie tylko rzadkich schorzeń, ale też tych dość pospolitych. A to dla pacjenta byłoby bardzo czaso- i koszto-chłonne.

    Nie da się stworzyć dobrego systemu ochrony zdrowia bez oglądania się na pieniądze, ale nie da się też go stworzyć tylko w oparciu o ekonomię. Wyobraźmy sobie, co działoby się, gdyby podobny system "pieniądze idą za ogniem" wprowadzony został w pożarnictwie? Pewne jednostki straży pożarnej, które nie mają za dużo roboty, bo prostu niewiele jest w zasięgu ich działania pożarów zbankrutowałyby, za to niektóre rozkwitły. Ale jaka z tego pociecha dla osoby, której dom stanął w płomieniach w okolicy pozbawionej straży pożarnej? Podatku ogniowego póki co bezpośrednio żadnego nie płacimy, choć przecież pożarnictwo utrzymywane jest tylko i wyłącznie z budżetu, więc de facto wszystkie jego koszty pokrywamy z własnej kieszeni. Ze ekonomicznego punktu widzenia jest to niesprawiedliwe, bo w jednych częściach Polski pożarogodzina kosztuje kilka razy więcej niż w innych, a wszyscy płacą tyle samo. Czyli jedni dopłacają do gaszenia pożaru u innych. Ale da się to rozwiązać inaczej?

    Wyobrażam sobie, że system ochrony zdrowia mógłby być zbudowany na podobnej zasadzie. Istnieje przecież mnóstwo danych statystycznych, demograficznych, które pozwalają przewidzieć z grubsza jakie usługi, gdzie i w jakiej ilości są potrzebne. System kontraktów, z odpowiednim marginesem na sytuacje nieprzewidywalne można by na rzetelnej analizie tych danych oprzeć, zamiast dzielić tylko mechanicznie środki.

    Przychodnie, szpitale,które zamiast leczyć doją pacjenta, są zmorą, ale trudno mi się opowiedzieć, czy winą za to obarczyć system, czy osoby w nim funkcjonujące? Bo przecież nie można pominąć tego, że lekarz to zawód zaufania publicznego i bez uwzględniania etyki i zaufania w całym systemie daleko nigdy nie zajdziemy, a jeśli etyka szwankuje to za taki stan całej winy na system zwalać nie można.
    Artur

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.