poniedziałek, 31 października 2011

Jak szukałem redaktora

Co pewien czas na forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” pojawia się post z entuzjazmem odnotowujący jakiś przejaw mojej działalności. Tak było na przykład, kiedy uczestnicy forum odkryli mój poradnik czy opowiadanie Propozycja wydawnicza. Tych postów nie może ścierpieć użytkownik ukrywający się pod pseudonimem skajstop, rzekomo pisarz, chociaż nie potrafi podać ani jednego z tych licznych tytułów, które jakoby miał opublikować. Skajstop, nie będąc w stanie skrytykować tego, co inni chwalą, stara się zawsze znaleźć jakieś ale. Jak piesek, który wpadł do pokoju, zobaczył, że w centrum zainteresowania jest nielubiana przez niego osoba, ale zdając sobie sprawę, że jeśli zaszczeka, zostanie przegoniony, stara się jej nasikać na nogawkę. Ot, żeby się odegrać i zepsuć trochę atmosferę.

Ostatnio jednak znalazłem się na forum na cenzurowanym, bo w ogłoszeniu szukającym redaktora zapowiedziałem, że kandydaci będą musieli zredagować próbkę wielkości 0,6 arkusza. Kundelek, zobaczywszy, że tym razem obiekt jego niechęci wzbudził nie zachwyt, tylko złość, dołączył się z radosnym ujadaniem: „Skądinąd, byłem zdumiony, człowiek ten nosi płaszcz uczciwego (...)”. Uczciwości chce mnie tu uczyć drobny szantażysta, który, grożąc mi pozwem, oczywiście anonimowo, starał się wymusić usunięcie z sieci artykułu obnażającego jego kompletną ignorancję w sprawach wydawniczych i opisującego jego chamskie zachowania. Ale kiedy nie uległem szantażowi, tylko oświadczyłem, że na pozew czekam z utęsknieniem, bo w końcu będę miał możliwość pozwać go za obelgi, które wygłaszał pod moim adresem w Internecie, schował ogonek pod siebie i zwiał do budy, z której nie odważył się wychylić do dziś.

Założycielka wątku nadała mu tytuł „Granice przyzwoitości”. I rzeczywiście trzeba się zastanowić, czy te granice nie zostają przekroczone, kiedy imputuje się komuś, nie mając po temu żadnych podstaw ani dowodów, chęć wyłudzenia cudzej pracy. Jako wydawca działam od ośmiu lat, przez ten czas nikt się nigdy nie poskarżył, że gram nie fair, wszyscy współpracownicy otrzymywali zawsze swoje wynagrodzenie terminowo, często w wysokości powyżej przeciętnych stawek. Opowiadanie przeznaczone do sprawdzenia kandydatów rzeczywiście ma zostać opublikowane. Jednak po pierwsze kandydat, który najlepiej wykona próbną redakcję, otrzyma za nią normalne wynagrodzenie, obowiązek zapłacenia jest w tym przypadku dla mnie tak oczywisty jak to, że sąsiadom należy mówić „dzień dobry”, a po drugie nie ma to żadnego znaczenia, bo gdybym nawet przygotował tekst wyłącznie w celach kontrolnych i w związku z tym za jego redakcję nikt nie otrzymałby wynagrodzenia, też wszystko byłoby w porządku. Bo pół arkusza to jest absolutne minimum, żeby sprawdzić kwalifikacje redaktora. Próbka wielkości pół arkusza nie jest za duża nawet dla tłumacza, a co dopiero mówić o redaktorze. Jedna z pisarek w tym wątku (tym razem prawdziwa pisarka) podaje, że jej do sprawdzenia kwalifikacji redaktora wystarczają 2-3 specjalnie spreparowane strony „najeżone setką najrozmaitszych błędów” (jeśli są to wordowskie strony z czcionką 12 i interlinią 1,5, to jest to około 0,15 arkusza). Do sprawdzenia języka może wystarczają. Ale ja jeszcze chcę przetestować, co zaznaczyłem w ogłoszeniu, czy redaktor potrafi wyłapywać błędy logiczne w intrydze. Potrzebuję redaktora, który przeczytawszy, że przestępca został ujęty na podstawie odcisków palców zostawionych na framudze, skojarzy, że on do tej framugi przez całą powieść nawet się nie zbliżył. Ciekawe, jak mam skonstruować zamkniętą intrygę kryminalną na trzech stronach, a gdyby nawet mi się udało, to wskazanie nielogiczności przez redaktora w tak krótkim tekście będzie świadczyło nie o jego spostrzegawczości, tylko o tym, że nie jest ślepy.

Poza tym uważam, że taki trzystronicowy tekst nafaszerowany błędami nie daje wiarygodnego wyniku. Jeśli kandydat nie jest idiotą, bez trudu domyśli się, że praktycznie każde zdanie zawiera błąd i każde obejrzy pod lupą. Nie pozwala też wyeliminować redaktorów niedouczonych, którzy zmieniają poprawne sformułowania na błędne ani tych, którzy próbują pisać za autora. Żeby tacy, od których niestety w polskich wydawnictwach aż się roi, mogli się „wykazać”, trzeba dać im spore fragmenty dobrego tekstu.

Odzew na ogłoszenie stanowiłby świetny materiał badawczy dla socjologa i psychologa. I podstawę do opracowania wskazówek dla starających się o pracę. Do chwili, kiedy dokonywałem wyboru, zgłosiło się około 110 kandydatów, z których znakomita większość nie potrafiła dopasować swojej aplikacji do ogłoszenia. A myśl o tym, że trzeba zdystansować innych, żeby dostać próbkę (wszystkim przecież nie dam, bo sprawdzałbym to miesiącami, a w ogłoszeniu było jasne powiedziane, że próbkę dostaną tylko wybrani), w większości głów w ogóle nie postała. A jeśli postała, to kandydat wychodził zwykle z założenia, że im więcej o sobie napisze, tym lepiej. Jak się pochwali, że pracował za barem, to zdobędzie punkt w wyścigu o pracę redaktora.

Co mnie interesuje, kiedy szukam redaktora? Czy kandydat ma wykształcenie (polonistyka, kurs redaktorski) świadczące (teoretycznie) o językowym przygotowaniu, czy wykonuje zawód świadczący (teoretycznie) o tym, że poprawnie posługuje się polskim (pisarz, tłumacz, dziennikarz) oraz jakie publikacje i dla jakich wydawnictw dotąd zredagował ze wskazaniem na kryminały, bo to ich dotyczyło ogłoszenie. Wszystko. Nie interesuje mnie, że kandydat pracował w liniach lotniczych, a tym bardziej szczegółowy opis obowiązków, jakie na niego nałożono, że ukończył kurs operatora wózków widłowych czy że kandydatka jest również wykwalifikowaną kosmetyczką. Oczywiście o to, że informacje o ukończonym kursie redaktorskim musiałem wyłuskiwać z zestawienia dziesięciu innych kursów, a w miszmaszu zredagowanych pozycji wypatrywać powieści kryminalnych, mogę mieć pretensje tylko do siebie. Powinienem był sporządzić taką instrukcję typu idiotensicher, jak ma wyglądać aplikacja: w mailu trzy słowa o sobie przekonujące, że kandydat spełnia warunki ogłoszenia, stawka, a w załączniku ukończone szkoły i kursy mające związek z rodzajem pracy, o którą się stara, i tytuły zredagowanych pozycji, najpierw kryminalnych a potem innych.

Choć taką konkretną instrukcję część osób i tak by zignorowała. W ogłoszeniu zażądałem podania stawki. Po co? Z miejsca pozwala mi to wyeliminować fantastów, którzy chcą pięć razy tyle, ile wynosi przeciętne wynagrodzenie za taką pracę, oraz tych, którzy się nie cenią i żądają trzy razy mniej. Tanie mięso psy jedzą i nie wiedzą o tym tylko organizujący w Polsce publiczne przetargi. Co z tego, że nawet zapłacę takiemu redaktorowi uczciwą stawkę, kiedy on, zawalony innymi tekstami, żeby wyciągnąć z nich kwotę starczającą na życie, mojemu i tak nie poświęci należytej uwagi? Jednak mimo jasno określonego warunku, sporo osób go nie spełniło. Co można interpretować tylko na dwa sposoby: albo kandydat nie przeczytał uważnie ogłoszenia, co go dyskwalifikuje jako redaktora, bo umiejętność uważnego czytania tekstów jest tutaj warunkiem sine qua non, albo polecenie świadomie zignorował, co go dyskwalifikuje jako współpracownika, bo świadczy o tym, że zamiast wykonywać polecenia zleceniodawcy, będzie robił po swojemu. Jeden z odrzuconych z tego powodu uznał to za skandal, bo on uważa, że stawek w aplikacji się nie podaje. Wyraźnie nie rozumiejąc, że jak ma inne „uważania” niż dający ogłoszenie, to nie powinien się w ogóle zgłaszać. Ja nie będę ryzykował, że jak każę mu wykonać redakcję na papierze, dostanę ją w pliku, bo on uważa, że robienie redakcji na papierze to przeżytek. Byli tacy, którzy nie podawali stawki, bo „nie mają doświadczenia i nie wiedzą, jakie są stawki za taką pracę”. Nie mając doświadczenia, trzeba się wysilić, żeby przeskoczyć tych z doświadczeniem, ale - jak widać z powyższego - lepiej się pogrążyć. Nie wiesz, człowieku, jakie są stawki, to się dowiedz. Znalezienie tej informacji w Internecie to kwestia minut. Nie poprawisz mi błędu w tekście, bo nie będziesz umiał sprawdzić rzeczy, której akurat nie wiesz? Jedna z nowicjuszek wyróżniła się na tle tej ogólnej niemocy i zasięgnęła języka w sprawie stawek, co sprawiło, że w przyszłości postanowiłem dać jej szansę (zgłosiła się za późno, by teraz wziąć udział w teście). Któryś z kandydatów odnośnie do stawki napisał mi, że „niech jej dokładna wysokość pozostanie kryminalną zagadką”. Rozumiem, że chciał wyrazić swój protest przeciwko warunkowi i nie oczekiwał, że zostanie wzięty pod uwagę.

Rzeczą, którą uważam za jeden z głupszych wynalazków, jest list motywacyjny. Powód starania się o pracę jest tylko jeden: człowiek musi zarobić na życie. Powód starania się o pracę w danym zawodzie jest tylko jeden: człowiek ma akurat takie umiejętności. Powód starania się o pracę w danej firmie jest tylko jeden: człowiek spodziewa się, że w tej firmie pracę może dostać. Reszta to wata słowna. Niestety, nie zaznaczyłem, że listów motywacyjnych nie chcę, nie przyszło mi do głowy, że ktoś je będzie przysyłał, skoro nie szukam redaktora na etat, tylko do prac zleconych. Uznałem jednak, że nieprzeczytanie tych przysłanych byłoby brakiem szacunku dla zgłaszających się, ostatecznie włożyli w nie trochę trudu. Poza tym część osób wpadła na to, by tam ukryć informację o żądanej stawce. Przebijałem się więc przez uzasadnienia, że zgłosili się urodzeni redaktorzy, przy czym kandydaci nie znali litości:

Zacznę od początków, bo przecież to one wpływają na to, kim w życiu zostaniemy, i co nas pociągnie ku przyszłości. W moim przypadku była to ortografia. Szkoła podstawowa: zawsze piątki z dyktand, podczas gdy cała klasa – łagodnie rzecz ujmując – nie przykładała się.
W sumie i tak musiałem uznać za szczęście, że kandydatka, najwyraźniej nie wiedząc, że zasadniczo człowiek kształtuje się w pierwszych trzech latach życia, ten okres pominęła.

Moje zalety to także szybkość w podejmowaniu decyzji, ranne wstawanie i szerokie zainteresowania, w tym głównie tematyka afrykańska, podróże, ale także sportowy tryb życia (głównie bieganie i siłownia, ale też tenis, a co się z tym wiąże - żywienie) (...).
„Tematyka afrykańska” została nawet wytłuszczona, choć w ogłoszeniu było powiedziane, że kandydat powinien znać realia amerykańskie. Wolałbym też, żeby redaktor siadał nad tekstem wyspany. I dotąd myślałem, że jedzenie nie jest rodzajem hobby, tylko sposobem na przeżycie i że jedzą wszyscy, a nie wyłącznie grający w tenisa.

Mam na koncie współpracę z licznymi serwisami, wydawnictwami i vortalami jako redaktor, tłumacz, copywriter, content manager i social media specialist.
Ponieważ szukałem kogoś do redagowania utworów polskojęzycznych, content managerowi podziękowałem odmownie.

Jestem osobą, która od wielu lat interesuje się literaturą i językiem, zarówno poprzez literaturę, jako sposób wypowiadania się i jako system znaków posiadających zbiór zasad i prawideł używania.
Osoba, która interesuje się literaturą przez literaturę (reszty nie streszczę, bo mimo wielogodzinnego rozbioru nie udało mi się zrozumieć zdania), to absolwent filologii polskiej. Nazwy (renomowanego) uniwersytetu litościwie nie podaję.

Składaną aplikację motywuję przeświadczeniem o wiedzy z zakresu redakcji.
Odrzucenie aplikacji motywuję przeświadczeniem o braku wiedzy kandydata o nieumieszczaniu czterech rzeczowników koło siebie i nieużywaniu w literaturze nowomowy.

Mam kilkuletnie doświadczenie w korygowaniu prac uczniowskich.
Co tam powieść, poprawić wypracowanie czwororęcznego to jest dopiero sztuka.

W trakcie studiów doktoranckich zajmowałam się kinetycznym rozdziałem racemicznych alkoholi.
Racemiczny alkohol to coś, czym można otruć ofiarę w powieści kryminalnej? A kinetyczny rozdział pozwoli ustalić, kto jest mordercą?

W ogłoszeniu podałem, że szukam osoby, która potrafi wyłapywać błędy logiczne i zna nowojorskie realia. Te dodatkowe warunki stwarzały możliwość zapunktowania i szansę dla osób o mniejszym doświadczeniu stricte redaktorskim. O ile jeszcze na ten Nowy Jork kilkanaście osób skutecznie się powoływało, o tyle zaledwie jedna (tak, jedna na sto dziesięć) wpadła na pomysł, jak przekonać mnie, że potrafi takie błędy wyłapywać. Podała po prostu przykłady znalezionych w tekstach nielogiczności. Inne osoby zatrzymały się w połowie drogi, informując mnie, że na przykład przestały czytać Camillę Läckberg, bo w jej powieściach roi się od błędów logicznych (tylko nie wiadomo jakich). Ciekawą metodę zastosowała ta kandydatka: „Jestem bardzo wyczulona na poprawność logiczną tekstu i w sprawdzanych tekstach zawsze zwracam na to uwagę - z pewnością logiczne myślenie jest moją mocną stroną. Poza ukończonym szkoleniem z zakresu korekty i redakcji mam też wykształcenie techniczne, co bardzo sprzyja logicznemu myśleniu i w przypadku stawianych przez Państwa wymagań co do śledzenia logiki tekstu będzie zapewne dużym plusem”. Jak widać nastawiła się na to, że słowo „logika” ma mi się kojarzyć z jej nazwiskiem. Skojarzyło mi się, że nie poprawi wielokrotnych powtórzeń.

To zresztą też było charakterystyczne: na ogłoszenie, w którym byli poszukiwani kandydaci perfekcyjnie znający zasady języka polskiego, nadchodziły aplikacje z błędami językowymi: rozumiem jeszcze literówkę w mailu, ale jeśli w dopracowanym przecież CV kandydat na redaktora informuje mnie, że zna język obcy w stopniu „średnio-zaawansowanym”?

Summa summarum wybrałem pięć osób do testu, przy czym przy opisanym powyżej dyskwalifikowaniu się na własne życzenie w praktyce wystarczyła rzeczowa aplikacja i niewielkie doświadczenie w redakcji, by się załapać. Z tych pięciu osób jedna poinformowała mnie, że się rozmyśliła, szkopuł w tym, że zrobiła to po upływie kilku dni, tak że nie mogłem jej zastąpić bez przedłużania testu, druga zaś zdołała nie dotrzymać terminu, choć na te pół arkusza kandydaci mieli bite sześć dni (pół arkusza to pół dnia pracy) i jeszcze zostali zapytani, czy przypadkiem w tych dniach nie będą tak zajęci, że nie zdołają usiąść do testu.

W opowiadanie wplotłem błędy językowe, interpunkcyjne, merytoryczne i logiczne. Za wyłapanie błędu przyznawałem na ogół punkt, za przeoczenie odejmowałem. Przy wyłapaniu wszystkich błędów można było uzyskać maksymalnie 39 punktów. Na takich gigantów jednak nie liczyłem, brałem też pod uwagę, że przy nielogicznościach w intrydze (a te były punktowane wyżej) kandydat będzie w stanie przedstawić argumentację, że z takich a takich względów dana nielogiczność jest tylko pozorna i że błędu wcale nie przeoczył, tylko go przeanalizował i po prostu dokonał innej oceny niż ja. W porządku. Wyniku jednak przynajmniej na poziomie 25, najmarniej 20 punktów bym oczekiwał (20 punktów to wyłapanie ok. 75% błędów). Ile miał najlepszy? Cztery. Pozostała dwójka nie wyszła nawet na plus, przy czym jedna z tej dwójki napisała po prostu opowiadanie na nowo, zastępując mój tekst jakimś urzędniczym żargonem: „Fakt ludzkiej śmiertelności - niby oczywisty, nieustannie poświadczany dowodami kolejnych zgonów” (w oryginale: „Może dlatego, że człowiek tak naprawdę nie wierzy, że umrze. Niby to wie, niby świat na co dzień dostarcza dowodów, że inny los go nie spotka (...)”). Perfekcyjnie znający zasady języka polskiego i logicznie myślący redaktorzy nie wiedzieli, że człowiek się szwenda, a nie szwęda, że Rada Języka Polskiego jakieś dziesięć lat temu nakazała pisać „nie” z imiesłowami łącznie, że woalki nie da się odsunąć na włosy, bo to część kapelusza, że najpierw dajemy cudzysłów, a potem kropkę, nie odwrotnie, że „który” odnosi się do ostatniego rzeczownika w zdaniu nadrzędnym, a rozpoczęte przez ten zaimek zdanie podrzędne należy zamknąć przecinkiem, że jeśli w trzech kolejnych zdaniach pada słowo „dziewczyna”, to chociaż raz należy zastąpić je synonimem, a nie dodawać po raz czwarty, że milion dolarów wygląda, a nie wyglądają i trzeba o tym pamiętać też w następnym zdaniu, bo takie są wymogi gramatyki.

Z liczby zgłoszeń i kwalifikacji, jakie w opinii kandydatów predestynowały ich na stanowisko redaktora, można było odnieść wrażenie, że wszyscy uważają, że to praca łatwa, prosta i przyjemna i właściwie może ją wykonywać każdy. A ja powoli zaczynam się obawiać, że redaktor mający zasady języka polskiego w małym palcu i potrafiący wykorzystać znajomość tych zasad do poprawienia tekstu, to ktoś na podobieństwo yeti. Przy czym yeti chyba będzie łatwiej znaleźć, bo zostawia więcej śladów.

Dopisek 17.11.2012: Odnotowałem wejścia z wyszukiwarki na hasło „szukam redaktora”, przekierowane do tego wpisu. Pomyślałem sobie, że skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego nie. Tego rodzaju praca może być ciekawsza niż tłumaczenie procedur obsługi sklepu. Tak więc dla szukających redaktora: chętnie wykonam redakcję zarówno tekstu autorskiego, jak i przekładu z języka szwedzkiego lub niemieckiego. Kontakt: pollak@szwedzka.pl

4 komentarze:

  1. Tekst przepyszny. Brakowało mi tylko wesołego Romka z tą jego bałałajką;) Niesamowite, jak kultura castingu namłóciła ludziom we łbach. Następnym etapem po kulcie listu motywacyjnego, po wszystkich idolach-nieidolach, modelkach-niemodelkach, także na rynku redaktorów, będzie po prostu losowanie. I oby nie musiał się Pan cieszyć, gdy popadnie na yeti:)
    Artur

    OdpowiedzUsuń
  2. Kto wie, czy losowanie nie dałoby tutaj lepszego wyniku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Pawle! Dość nieregularnie, ale z przyjemnością podczytuję Pana blog (na który, przyznam nieskromnie, trafiłam za Pana recenzją mojego "Bestsellera"), bo wiele Pana poglądów - zwłaszcza dotyczących prawa i finansów oraz osadzenia w kontekście obu twórców i twórczości - jest zbieżnych z moimi. Nawet noszę się od jakiegoś czasu z zaproponowaniem Panu pewnej inicjatywy, nieco godzącej w przykurzone dogmaty - ale to kiedy indziej, jeśli będzie Pan w ogóle zainteresowany współpracą z "popleczniczką Skajstopa", jak określił Pan w innym artykule.

    W cytowanej jednak przez Pana dyskusji - jakkolwiek rozumiem, że słowa, które padły pod Pana adresem, mogły spowodować Pana dyskomfort emocjonalny - ja widziałabym jednak lęki i złe doświadczenia osób, które napracowały się nad takimi próbkami i zostały oszukane. Mnie samą oszukało znane wydawnictwo (a dowiedziałam się o tym przypadkiem - znajomi uczestniczyli w tym samym procederze) i od tej pory dużych próbek nie robię, chyba że dla znajomych, zaufanych wydawców. Trzy strony spreparowanego tekstu - niby niewiele, ale proszę wierzyć: wyniki miałam takie same jak Pan. Na ponad 400 zgłoszeń - spora grupa kandydatów odpadła na etapie listu motywacyjnego (też go nie oczekiwałam, wychodząc z identycznego założenia, jakie Pan przedstawił). Z pozostałych wybrałam kilkanaście osób, które osiągnęły jako tako zadowalający wynik (chociaż i tak w pewnym momencie zadziałał znany nauczycielom "syndrom czterdziestego sprawdzianu"). Te osoby sprawdziłam jeszcze raz, już na realnym tekście. Wybrałam trzy. Z czego jedna okazała się... specyficznie pojmować albo uczciwość, albo kwalifikacje - próbki były niezłe, a prawdziwe umiejętności (pokazała je też w redakcji/korekcie powieści kilku polskich autorek) skutkowały cofnięciem tekstu przez zleceniodawcę. Od tej pory nie robię konkursów, redaktorów biorę z polecenia, a najlepiej mi pracować ze stałym, sprawdzonym zespołem. Niemniej - chciałam zauważyć, że mimo uboższej objętościowo próbki, mimo wiedzy kandydatów, że trzeba szukać błędów w co drugim słowie - wyniki miałam zbieżne z Pańskimi. A tekstu do sprawdzenia mniej. Może mnie łatwiej ocenić takie mikrotesty z racji kilkunastoletniego doświadczenia w uczeniu pisania na wszystkich poziomach edukacji; może wpływa na to naukowa specjalizacja, a może robienie niejednokrotnie w korygowanych językowo książkach korekty merytorycznej, co też wyczula mnie na pewne błędy? Mnie naprawdę więcej nie trzeba na pierwszy etap niż trzy strony. Wracając zaś do tytułu wątku na WiiO... Być może zabrakło w Pana ogłoszeniu owej klauzuli o testowym charakterze pracy i wynagrodzeniu czy jakiejś innej formy zabezpieczenia, która uspokoiłaby potencjalnych kandydatów?

    Pozdrawiam Pana serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wierzę, że Pani skutecznie przetestowała kandydatów na trzech stronach, ale ja potrzebowałem więcej. Co do ogłoszenia: ponieważ nie oszukuję, nie przychodzą mi do głowy zastrzeżenia, jakie mógłbym dać, żeby dowieść, że nie jestem oszustem.

    Na propozycje współpracy jestem otwarty.

    A "Bestseller" świetny i - żeby pozostać przy temacie wpisu - redaktorsko i korektorsko bez zarzutu.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.