poniedziałek, 31 października 2011

Jak szukałem redaktora

Co pewien czas na forum „Wydawnictwa i ich obyczaje” pojawia się post z entuzjazmem odnotowujący jakiś przejaw mojej działalności. Tak było na przykład, kiedy uczestnicy forum odkryli mój poradnik czy opowiadanie Propozycja wydawnicza. Tych postów nie może ścierpieć użytkownik ukrywający się pod pseudonimem skajstop, rzekomo pisarz, chociaż nie potrafi podać ani jednego z tych licznych tytułów, które jakoby miał opublikować. Skajstop, nie będąc w stanie skrytykować tego, co inni chwalą, stara się zawsze znaleźć jakieś ale. Jak piesek, który wpadł do pokoju, zobaczył, że w centrum zainteresowania jest nielubiana przez niego osoba, ale zdając sobie sprawę, że jeśli zaszczeka, zostanie przegoniony, stara się jej nasikać na nogawkę. Ot, żeby się odegrać i zepsuć trochę atmosferę.

Ostatnio jednak znalazłem się na forum na cenzurowanym, bo w ogłoszeniu szukającym redaktora zapowiedziałem, że kandydaci będą musieli zredagować próbkę wielkości 0,6 arkusza. Kundelek, zobaczywszy, że tym razem obiekt jego niechęci wzbudził nie zachwyt, tylko złość, dołączył się z radosnym ujadaniem: „Skądinąd, byłem zdumiony, człowiek ten nosi płaszcz uczciwego (...)”. Uczciwości chce mnie tu uczyć drobny szantażysta, który, grożąc mi pozwem, oczywiście anonimowo, starał się wymusić usunięcie z sieci artykułu obnażającego jego kompletną ignorancję w sprawach wydawniczych i opisującego jego chamskie zachowania. Ale kiedy nie uległem szantażowi, tylko oświadczyłem, że na pozew czekam z utęsknieniem, bo w końcu będę miał możliwość pozwać go za obelgi, które wygłaszał pod moim adresem w Internecie, schował ogonek pod siebie i zwiał do budy, z której nie odważył się wychylić do dziś.

Założycielka wątku nadała mu tytuł „Granice przyzwoitości”. I rzeczywiście trzeba się zastanowić, czy te granice nie zostają przekroczone, kiedy imputuje się komuś, nie mając po temu żadnych podstaw ani dowodów, chęć wyłudzenia cudzej pracy. Jako wydawca działam od ośmiu lat, przez ten czas nikt się nigdy nie poskarżył, że gram nie fair, wszyscy współpracownicy otrzymywali zawsze swoje wynagrodzenie terminowo, często w wysokości powyżej przeciętnych stawek. Opowiadanie przeznaczone do sprawdzenia kandydatów rzeczywiście ma zostać opublikowane. Jednak po pierwsze kandydat, który najlepiej wykona próbną redakcję, otrzyma za nią normalne wynagrodzenie, obowiązek zapłacenia jest w tym przypadku dla mnie tak oczywisty jak to, że sąsiadom należy mówić „dzień dobry”, a po drugie nie ma to żadnego znaczenia, bo gdybym nawet przygotował tekst wyłącznie w celach kontrolnych i w związku z tym za jego redakcję nikt nie otrzymałby wynagrodzenia, też wszystko byłoby w porządku. Bo pół arkusza to jest absolutne minimum, żeby sprawdzić kwalifikacje redaktora. Próbka wielkości pół arkusza nie jest za duża nawet dla tłumacza, a co dopiero mówić o redaktorze. Jedna z pisarek w tym wątku (tym razem prawdziwa pisarka) podaje, że jej do sprawdzenia kwalifikacji redaktora wystarczają 2-3 specjalnie spreparowane strony „najeżone setką najrozmaitszych błędów” (jeśli są to wordowskie strony z czcionką 12 i interlinią 1,5, to jest to około 0,15 arkusza). Do sprawdzenia języka może wystarczają. Ale ja jeszcze chcę przetestować, co zaznaczyłem w ogłoszeniu, czy redaktor potrafi wyłapywać błędy logiczne w intrydze. Potrzebuję redaktora, który przeczytawszy, że przestępca został ujęty na podstawie odcisków palców zostawionych na framudze, skojarzy, że on do tej framugi przez całą powieść nawet się nie zbliżył. Ciekawe, jak mam skonstruować zamkniętą intrygę kryminalną na trzech stronach, a gdyby nawet mi się udało, to wskazanie nielogiczności przez redaktora w tak krótkim tekście będzie świadczyło nie o jego spostrzegawczości, tylko o tym, że nie jest ślepy.

Poza tym uważam, że taki trzystronicowy tekst nafaszerowany błędami nie daje wiarygodnego wyniku. Jeśli kandydat nie jest idiotą, bez trudu domyśli się, że praktycznie każde zdanie zawiera błąd i każde obejrzy pod lupą. Nie pozwala też wyeliminować redaktorów niedouczonych, którzy zmieniają poprawne sformułowania na błędne ani tych, którzy próbują pisać za autora. Żeby tacy, od których niestety w polskich wydawnictwach aż się roi, mogli się „wykazać”, trzeba dać im spore fragmenty dobrego tekstu.

Odzew na ogłoszenie stanowiłby świetny materiał badawczy dla socjologa i psychologa. I podstawę do opracowania wskazówek dla starających się o pracę. Do chwili, kiedy dokonywałem wyboru, zgłosiło się około 110 kandydatów, z których znakomita większość nie potrafiła dopasować swojej aplikacji do ogłoszenia. A myśl o tym, że trzeba zdystansować innych, żeby dostać próbkę (wszystkim przecież nie dam, bo sprawdzałbym to miesiącami, a w ogłoszeniu było jasne powiedziane, że próbkę dostaną tylko wybrani), w większości głów w ogóle nie postała. A jeśli postała, to kandydat wychodził zwykle z założenia, że im więcej o sobie napisze, tym lepiej. Jak się pochwali, że pracował za barem, to zdobędzie punkt w wyścigu o pracę redaktora.

Co mnie interesuje, kiedy szukam redaktora? Czy kandydat ma wykształcenie (polonistyka, kurs redaktorski) świadczące (teoretycznie) o językowym przygotowaniu, czy wykonuje zawód świadczący (teoretycznie) o tym, że poprawnie posługuje się polskim (pisarz, tłumacz, dziennikarz) oraz jakie publikacje i dla jakich wydawnictw dotąd zredagował ze wskazaniem na kryminały, bo to ich dotyczyło ogłoszenie. Wszystko. Nie interesuje mnie, że kandydat pracował w liniach lotniczych, a tym bardziej szczegółowy opis obowiązków, jakie na niego nałożono, że ukończył kurs operatora wózków widłowych czy że kandydatka jest również wykwalifikowaną kosmetyczką. Oczywiście o to, że informacje o ukończonym kursie redaktorskim musiałem wyłuskiwać z zestawienia dziesięciu innych kursów, a w miszmaszu zredagowanych pozycji wypatrywać powieści kryminalnych, mogę mieć pretensje tylko do siebie. Powinienem był sporządzić taką instrukcję typu idiotensicher, jak ma wyglądać aplikacja: w mailu trzy słowa o sobie przekonujące, że kandydat spełnia warunki ogłoszenia, stawka, a w załączniku ukończone szkoły i kursy mające związek z rodzajem pracy, o którą się stara, i tytuły zredagowanych pozycji, najpierw kryminalnych a potem innych.

Choć taką konkretną instrukcję część osób i tak by zignorowała. W ogłoszeniu zażądałem podania stawki. Po co? Z miejsca pozwala mi to wyeliminować fantastów, którzy chcą pięć razy tyle, ile wynosi przeciętne wynagrodzenie za taką pracę, oraz tych, którzy się nie cenią i żądają trzy razy mniej. Tanie mięso psy jedzą i nie wiedzą o tym tylko organizujący w Polsce publiczne przetargi. Co z tego, że nawet zapłacę takiemu redaktorowi uczciwą stawkę, kiedy on, zawalony innymi tekstami, żeby wyciągnąć z nich kwotę starczającą na życie, mojemu i tak nie poświęci należytej uwagi? Jednak mimo jasno określonego warunku, sporo osób go nie spełniło. Co można interpretować tylko na dwa sposoby: albo kandydat nie przeczytał uważnie ogłoszenia, co go dyskwalifikuje jako redaktora, bo umiejętność uważnego czytania tekstów jest tutaj warunkiem sine qua non, albo polecenie świadomie zignorował, co go dyskwalifikuje jako współpracownika, bo świadczy o tym, że zamiast wykonywać polecenia zleceniodawcy, będzie robił po swojemu. Jeden z odrzuconych z tego powodu uznał to za skandal, bo on uważa, że stawek w aplikacji się nie podaje. Wyraźnie nie rozumiejąc, że jak ma inne „uważania” niż dający ogłoszenie, to nie powinien się w ogóle zgłaszać. Ja nie będę ryzykował, że jak każę mu wykonać redakcję na papierze, dostanę ją w pliku, bo on uważa, że robienie redakcji na papierze to przeżytek. Byli tacy, którzy nie podawali stawki, bo „nie mają doświadczenia i nie wiedzą, jakie są stawki za taką pracę”. Nie mając doświadczenia, trzeba się wysilić, żeby przeskoczyć tych z doświadczeniem, ale - jak widać z powyższego - lepiej się pogrążyć. Nie wiesz, człowieku, jakie są stawki, to się dowiedz. Znalezienie tej informacji w Internecie to kwestia minut. Nie poprawisz mi błędu w tekście, bo nie będziesz umiał sprawdzić rzeczy, której akurat nie wiesz? Jedna z nowicjuszek wyróżniła się na tle tej ogólnej niemocy i zasięgnęła języka w sprawie stawek, co sprawiło, że w przyszłości postanowiłem dać jej szansę (zgłosiła się za późno, by teraz wziąć udział w teście). Któryś z kandydatów odnośnie do stawki napisał mi, że „niech jej dokładna wysokość pozostanie kryminalną zagadką”. Rozumiem, że chciał wyrazić swój protest przeciwko warunkowi i nie oczekiwał, że zostanie wzięty pod uwagę.

Rzeczą, którą uważam za jeden z głupszych wynalazków, jest list motywacyjny. Powód starania się o pracę jest tylko jeden: człowiek musi zarobić na życie. Powód starania się o pracę w danym zawodzie jest tylko jeden: człowiek ma akurat takie umiejętności. Powód starania się o pracę w danej firmie jest tylko jeden: człowiek spodziewa się, że w tej firmie pracę może dostać. Reszta to wata słowna. Niestety, nie zaznaczyłem, że listów motywacyjnych nie chcę, nie przyszło mi do głowy, że ktoś je będzie przysyłał, skoro nie szukam redaktora na etat, tylko do prac zleconych. Uznałem jednak, że nieprzeczytanie tych przysłanych byłoby brakiem szacunku dla zgłaszających się, ostatecznie włożyli w nie trochę trudu. Poza tym część osób wpadła na to, by tam ukryć informację o żądanej stawce. Przebijałem się więc przez uzasadnienia, że zgłosili się urodzeni redaktorzy, przy czym kandydaci nie znali litości:

Zacznę od początków, bo przecież to one wpływają na to, kim w życiu zostaniemy, i co nas pociągnie ku przyszłości. W moim przypadku była to ortografia. Szkoła podstawowa: zawsze piątki z dyktand, podczas gdy cała klasa – łagodnie rzecz ujmując – nie przykładała się.
W sumie i tak musiałem uznać za szczęście, że kandydatka, najwyraźniej nie wiedząc, że zasadniczo człowiek kształtuje się w pierwszych trzech latach życia, ten okres pominęła.

Moje zalety to także szybkość w podejmowaniu decyzji, ranne wstawanie i szerokie zainteresowania, w tym głównie tematyka afrykańska, podróże, ale także sportowy tryb życia (głównie bieganie i siłownia, ale też tenis, a co się z tym wiąże - żywienie) (...).
„Tematyka afrykańska” została nawet wytłuszczona, choć w ogłoszeniu było powiedziane, że kandydat powinien znać realia amerykańskie. Wolałbym też, żeby redaktor siadał nad tekstem wyspany. I dotąd myślałem, że jedzenie nie jest rodzajem hobby, tylko sposobem na przeżycie i że jedzą wszyscy, a nie wyłącznie grający w tenisa.

Mam na koncie współpracę z licznymi serwisami, wydawnictwami i vortalami jako redaktor, tłumacz, copywriter, content manager i social media specialist.
Ponieważ szukałem kogoś do redagowania utworów polskojęzycznych, content managerowi podziękowałem odmownie.

Jestem osobą, która od wielu lat interesuje się literaturą i językiem, zarówno poprzez literaturę, jako sposób wypowiadania się i jako system znaków posiadających zbiór zasad i prawideł używania.
Osoba, która interesuje się literaturą przez literaturę (reszty nie streszczę, bo mimo wielogodzinnego rozbioru nie udało mi się zrozumieć zdania), to absolwent filologii polskiej. Nazwy (renomowanego) uniwersytetu litościwie nie podaję.

Składaną aplikację motywuję przeświadczeniem o wiedzy z zakresu redakcji.
Odrzucenie aplikacji motywuję przeświadczeniem o braku wiedzy kandydata o nieumieszczaniu czterech rzeczowników koło siebie i nieużywaniu w literaturze nowomowy.

Mam kilkuletnie doświadczenie w korygowaniu prac uczniowskich.
Co tam powieść, poprawić wypracowanie czwororęcznego to jest dopiero sztuka.

W trakcie studiów doktoranckich zajmowałam się kinetycznym rozdziałem racemicznych alkoholi.
Racemiczny alkohol to coś, czym można otruć ofiarę w powieści kryminalnej? A kinetyczny rozdział pozwoli ustalić, kto jest mordercą?

W ogłoszeniu podałem, że szukam osoby, która potrafi wyłapywać błędy logiczne i zna nowojorskie realia. Te dodatkowe warunki stwarzały możliwość zapunktowania i szansę dla osób o mniejszym doświadczeniu stricte redaktorskim. O ile jeszcze na ten Nowy Jork kilkanaście osób skutecznie się powoływało, o tyle zaledwie jedna (tak, jedna na sto dziesięć) wpadła na pomysł, jak przekonać mnie, że potrafi takie błędy wyłapywać. Podała po prostu przykłady znalezionych w tekstach nielogiczności. Inne osoby zatrzymały się w połowie drogi, informując mnie, że na przykład przestały czytać Camillę Läckberg, bo w jej powieściach roi się od błędów logicznych (tylko nie wiadomo jakich). Ciekawą metodę zastosowała ta kandydatka: „Jestem bardzo wyczulona na poprawność logiczną tekstu i w sprawdzanych tekstach zawsze zwracam na to uwagę - z pewnością logiczne myślenie jest moją mocną stroną. Poza ukończonym szkoleniem z zakresu korekty i redakcji mam też wykształcenie techniczne, co bardzo sprzyja logicznemu myśleniu i w przypadku stawianych przez Państwa wymagań co do śledzenia logiki tekstu będzie zapewne dużym plusem”. Jak widać nastawiła się na to, że słowo „logika” ma mi się kojarzyć z jej nazwiskiem. Skojarzyło mi się, że nie poprawi wielokrotnych powtórzeń.

To zresztą też było charakterystyczne: na ogłoszenie, w którym byli poszukiwani kandydaci perfekcyjnie znający zasady języka polskiego, nadchodziły aplikacje z błędami językowymi: rozumiem jeszcze literówkę w mailu, ale jeśli w dopracowanym przecież CV kandydat na redaktora informuje mnie, że zna język obcy w stopniu „średnio-zaawansowanym”?

Summa summarum wybrałem pięć osób do testu, przy czym przy opisanym powyżej dyskwalifikowaniu się na własne życzenie w praktyce wystarczyła rzeczowa aplikacja i niewielkie doświadczenie w redakcji, by się załapać. Z tych pięciu osób jedna poinformowała mnie, że się rozmyśliła, szkopuł w tym, że zrobiła to po upływie kilku dni, tak że nie mogłem jej zastąpić bez przedłużania testu, druga zaś zdołała nie dotrzymać terminu, choć na te pół arkusza kandydaci mieli bite sześć dni (pół arkusza to pół dnia pracy) i jeszcze zostali zapytani, czy przypadkiem w tych dniach nie będą tak zajęci, że nie zdołają usiąść do testu.

W opowiadanie wplotłem błędy językowe, interpunkcyjne, merytoryczne i logiczne. Za wyłapanie błędu przyznawałem na ogół punkt, za przeoczenie odejmowałem. Przy wyłapaniu wszystkich błędów można było uzyskać maksymalnie 39 punktów. Na takich gigantów jednak nie liczyłem, brałem też pod uwagę, że przy nielogicznościach w intrydze (a te były punktowane wyżej) kandydat będzie w stanie przedstawić argumentację, że z takich a takich względów dana nielogiczność jest tylko pozorna i że błędu wcale nie przeoczył, tylko go przeanalizował i po prostu dokonał innej oceny niż ja. W porządku. Wyniku jednak przynajmniej na poziomie 25, najmarniej 20 punktów bym oczekiwał (20 punktów to wyłapanie ok. 75% błędów). Ile miał najlepszy? Cztery. Pozostała dwójka nie wyszła nawet na plus, przy czym jedna z tej dwójki napisała po prostu opowiadanie na nowo, zastępując mój tekst jakimś urzędniczym żargonem: „Fakt ludzkiej śmiertelności - niby oczywisty, nieustannie poświadczany dowodami kolejnych zgonów” (w oryginale: „Może dlatego, że człowiek tak naprawdę nie wierzy, że umrze. Niby to wie, niby świat na co dzień dostarcza dowodów, że inny los go nie spotka (...)”). Perfekcyjnie znający zasady języka polskiego i logicznie myślący redaktorzy nie wiedzieli, że człowiek się szwenda, a nie szwęda, że Rada Języka Polskiego jakieś dziesięć lat temu nakazała pisać „nie” z imiesłowami łącznie, że woalki nie da się odsunąć na włosy, bo to część kapelusza, że najpierw dajemy cudzysłów, a potem kropkę, nie odwrotnie, że „który” odnosi się do ostatniego rzeczownika w zdaniu nadrzędnym, a rozpoczęte przez ten zaimek zdanie podrzędne należy zamknąć przecinkiem, że jeśli w trzech kolejnych zdaniach pada słowo „dziewczyna”, to chociaż raz należy zastąpić je synonimem, a nie dodawać po raz czwarty, że milion dolarów wygląda, a nie wyglądają i trzeba o tym pamiętać też w następnym zdaniu, bo takie są wymogi gramatyki.

Z liczby zgłoszeń i kwalifikacji, jakie w opinii kandydatów predestynowały ich na stanowisko redaktora, można było odnieść wrażenie, że wszyscy uważają, że to praca łatwa, prosta i przyjemna i właściwie może ją wykonywać każdy. A ja powoli zaczynam się obawiać, że redaktor mający zasady języka polskiego w małym palcu i potrafiący wykorzystać znajomość tych zasad do poprawienia tekstu, to ktoś na podobieństwo yeti. Przy czym yeti chyba będzie łatwiej znaleźć, bo zostawia więcej śladów.

Dopisek 17.11.2012: Odnotowałem wejścia z wyszukiwarki na hasło „szukam redaktora”, przekierowane do tego wpisu. Pomyślałem sobie, że skoro jest zapotrzebowanie, to dlaczego nie. Tego rodzaju praca może być ciekawsza niż tłumaczenie procedur obsługi sklepu. Tak więc dla szukających redaktora: chętnie wykonam redakcję zarówno tekstu autorskiego, jak i przekładu z języka szwedzkiego lub niemieckiego. Kontakt: pollak@szwedzka.pl

sobota, 29 października 2011

Przeprowadzka na poniedziałek

Z analizy statystyki wynika, że znakomita większość czytelników zagląda tu dopiero w poniedziałek (w pracy blogi się czyta, co? :), postanowiłem więc przenieść wpisy z soboty na poniedziałek. Plan tygodnia też mi się tak ułożył, że wygodniej będzie mi zaczynać tydzień z blogiem, niż kończyć.

Mam nadzieję, że stałych sobotnich czytelników ta zmiana bardzo nie zirytuje. Kiedy swego czasu telewizja przeniosła „Przystanek Alaska” z piątku na poniedziałek, wkurzyłem się, ale nie przestałem oglądać, tylko poszedłem sobie kupić wideo. Stwierdziłem, że telewizja nie zmusi mnie do oglądania serialu, przy którym człowiek się wycisza, w poniedziałek, kiedy to trzeba być bardziej nastawionym na działanie niż refleksję. Ale wziąwszy pod uwagę, że część osób mój blog wcale nie wycisza, tylko doprowadza do białej gorączki, jest to chyba właściwa zmiana. Niech sobie na weekend odpoczną :-)

środa, 26 października 2011

Czytelnicy piszą...

Nigdy nie zapomnę... a czasem moja dusza i serce bardzo by chciało. Za dużo cierpi. Nie potrafię zapomnieć o książce ,,Niepełni". (...) Życie bohaterów tak bardzo wpłynęło na moje emocje i uczucia, że ciężko było mi się otrząsnąć. I każde końcowe zdanie jeszcze bardziej wbijało mnie w fotel, co ja piszę, wbijało mnie w podłogę... Czułam w sobie miliony gwoździ i igieł”.

„(...) trzyma mnie jeszcze do dzisiaj, ciągle ją analizuję (...) jest tam taki ogrom uczuć i przeżyć, które tworzą ich historię życia, ale mogą to też być nasze przeżycia i uczucia. (...) śmiałam się i płakałam na przemian. Koniec książki czytałam z bólem w piersiach, długo nie mogłam zasnąć. Miałam łzy, przerażenie i smutek w oczach. Ta historia czwórki istnień (bo jeszcze są tam dwa psy) mocno mną wstrząsnęła i długo zostanie jeszcze w mojej głowie”.

Smutna. Przesiąknięta samotnością. I smutkiem”.

sobota, 22 października 2011

Nagroda im. Edgara Kopytko

W pierwszy czwartek października o godz. 13.22 odebrałem maila z zaproszeniem do programu telewizyjnego, żebym przybliżył sylwetkę pewnego szwedzkiego poety. Pokłady naiwności, jakimi się kiedyś charakteryzowałem, najwyraźniej zostawiły trwały ślad, bo nie zajarzyłem, o co chodzi i pomyślałem, że dziennikarze działu kulturalnego chcą po prostu zaprezentować telewidzom dorobek uznanego poety. Dopiero po ładnych paru minutach dotarło do mnie, że Tranströmer musiał dostać Nobla. Bez podpowiedzi ze strony szwedzkich akademików dziennikarze „kulturalni” nie wiedzą przecież, kto jest wybitnym twórcą. Ponieważ Tranströmera nie tłumaczyłem (w ogóle nie tłumaczę poezji) ani nie uważam się za specjalistę od jego osoby, a czasu na przygotowanie się do występu praktycznie nie było, zaproszenia nie przyjąłem. Wyraziłem jednak chęć wystąpienia w programie i zaprezentowania twórczości nie mniej wybitnego (a może nawet bardziej, wziąwszy pod uwagę, że czas zweryfikował już wartość jego utworów) Hjalmara Söderberga. Propozycja nie zasłużyła nawet na odrzucenie i odpowiedź odmowną, została pewnie uznana za ironiczną i zignorowana.

Kiedy przeglądałem ponoblowskie komentarze, zastanowił mnie dobór osób proszonych, by się wypowiedziały. Nie było wśród nich Leonarda Neugera, tłumacza, dzięki któremu można mówić o reprezentacyjnej obecności poezji Tomasa Tranströmera w polszczyźnie, był za to Jerzy Illg, redaktor naczelny Znaku. Illg uznał nagrodę Tranströmera za w pełni zasłużoną, bo to poeta „znany i ceniony od dziesięcioleci w całym czytającym poezję świecie”. Skoro Nobla komentuje wydawca, wyraża się o twórcy w samych superlatywach i ceni jego poezję od ładnych paru dekad, to jak w mordę strzelił musiał go publikować. Szukam więc w katalogu Biblioteki Narodowej przy tomikach Tranströmera potwierdzenia, że wydał je Znak, nie znajduję, szukam w ofercie Znaku zbiorów wierszy Tomasa Tranströmera, kicha. Nie ma, nie było, ale pewnie będą, bo teraz opłaca się go wydawać. Wydawnicze hieny, które z obrzydzeniem reagowały na hasło „poezja szwedzka”, rzucą się, żeby wyrwać kawał mięcha. W tym więc miejscu ukłon dla właścicieli Oficyny Literackiej, którzy publikowali Tranströmera dla jego poezji, a nie dla procentów od Nobla. I apel do Leonarda Neugera: panie profesorze, proszę nie sprzedawać praw do swoich tłumaczeń tym hienom, proszę namówić Tomasa, by tego nie robił. Może to jest dobry moment, by reaktywować (jeśli to możliwe) Oficynę Literacką, niech profity zgarną ci, którzy pokazali, że potrafią działać dla idei, a nie ci, którzy teraz zechcą przyjść na gotowe.

Nobel Szwedowi przypada po bardzo długiej przerwie, w 1974 roku otrzymali go wspólnie Harry Martinson i Eyvind Johnson, co wywołało falę krytyki, bo obaj byli członkami Akademii Szwedzkiej, czyli gremium przyznającego nagrodę. Krytyka, moim zdaniem, nieuzasadniona, bo wielu wybitnych szwedzkich pisarzy zostaje członkami Akademii i spora grupa godnych Nobla kandydatów byłaby wyłączona z ubiegania się o ten laur. W obecnym składzie widzę na przykład dwa „noblowskie” nazwiska: Torgny Lindgren i Kerstin Ekman. Fakt, że Ekman od 1989 roku nie bierze udziału w pracach Akademii, opuściła ją (wraz z nieżyjącym już Larsem Gyllenstenem), kiedy większość akademików nie zgodziła się uchwalić oficjalnego protestu przeciwko wyrokowi śmierci na Sulmana Rushdiego, jaki wydał Chomeini (w tym kontekście wymienia się również Wernera Aspenströma, ale on wyszedł z Akademii kilka miesięcy później i powołał się na przyczyny osobiste). Oczywiście nie opuściła formalnie, bo tego nie da się zrobić, członek Akademii Szwedzkiej jest pod tym względem w gorszej sytuacji od papieża, ustąpić nie może.

To, że Martinson i Johnson po latach okazują się niezbyt trafnym wyborem, podobnie jak Verner von Heidenstam w 1916 i Erik Axel Karlfeldt w 1931, też nie przemawia przeciwko dawaniu Nobla członkom Akademii, bo nietrafionych decyzji było w historii literackiego Nobla sporo. Karlfeldt nie zgadzał się zresztą, żeby przyznano mu nagrodę, z czym jego koledzy poradzili sobie w ten sposób, że przyznali mu ją pośmiertnie, co zdarzyło się tylko raz przez 110 lat. Bez wątpienia na Nobla zasłużył Pär Lagerkvist (1951), który też zasiadał w Akademii. Ostatni szwedzki wybór (czy raczej pierwszy, i to podwójnie, bo pierwszy szwedzki pisarz i pierwsza kobieta) to Selma Lagerlöf w 1909 r. Ona jako jedyna nie była w chwili otrzymania nagrody członkiem Akademii Szwedzkiej, została nim później. To znaczy jako jedyna do teraz, bo Tranströmer też nie jest. Niektórzy do szwedzkich laureatów Nagrody Nobla zaliczają również Nelly Sachs (1966) z racji tego, że miała szwedzkie obywatelstwo, ale niesłusznie, bo o przynależności pisarza do danej literatury decyduje język, a nie paszport, a Sachs tworzyła po niemiecku.

Nobla nie dostał zgodnie uznawany za najwybitniejszego szwedzkiego pisarza August Strindberg. My go znamy głównie jako dramaturga, ale w Szwecji jego dorobek prozatorski stawiany jest na równi z dramatami, powieść „Czerwony Pokój” (1879) otworzyła nową epokę w literaturze szwedzkiej. Błąd akademików tym większy, że Strindberg nie był pisarzem, którego rolę doceniono dopiero po śmierci, współcześni doskonale zdawali sobie sprawę z jego znaczenia i geniuszu. Dość powiedzieć, że Söderberg używając w „Zabłąkaniach” (1895) sformułowania „najwybitniejszy szwedzki twórca”, nie widział potrzeby wymieniania nazwiska, bo przecież wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi. No ale wybitni pisarze często bywają kontrowersyjni, Strindberg był i szacowni akademicy (a to przecież nie tylko pisarze, również językoznawcy, literaturoznawcy, historycy) nie zawsze, zwłaszcza dawniej, potrafili wyjść poza swoje mieszczańskie uprzedzenia. Z tego względu nie była pewnie też brana pod uwagę kandydatura Söderberga, który swoimi poglądami napsuł rodakom sporo krwi. Dzisiaj większość Szwedów automatycznie się pod nimi podpisuje, ale taka dola geniuszy, że wyprzedzają swoich ziomków o kilka dziesięcioleci.

Z pewnym zdziwieniem przeczytałem komentarz Antoniny Kozłowskiej do tegorocznego Nobla. Rozumiem, że można nie przepadać za współczesną poezją (sam nie przepadam, też zatrzymałem się na etapie, że dobry wiersz to taki, który ma rym i rytm), rozumiem, że można nie znać twórczości Tranströmera, rozumiem, że można nie śledzić noblowskiej giełdy, na której jego nazwisko wymieniane jest od lat, ale postulować, że „Nobla powinien dostawać taki pisarz, którego nazwisko przynajmniej 'obiło się o uszy' tak zwanym przypadkowym przechodniom w różnych miejscach świata, którego książki tłumaczone na rozmaite języki można bez wielkiego zachodu znaleźć w dowolnej dużej księgarni”? Nobel ma być rodzajem asów Empiku? Zamiast oceniać twórczość kandydatów akademicy powinni prześledzić stany magazynowe księgarni i zrobić ankietę wśród przechodniów? Na tym przecież polega rola nagród literackich, że raczej starają się pokazać czytelnikom co warto przeczytać, niż mają ich utwierdzać w przekonaniu, że wcześniej dokonali dobrego zakupu.

Nagroda dla pisarza to także nagroda i satysfakcja dla jego tłumaczy. Powód do radości. Ciekawe, czy w jakimkolwiek kraju przyszłoby komuś do głowy w takiej chwili postponować ich osiągnięcia i zarzucać rzekomo słabe przekłady. No ale jesteśmy w Polsce, więc może nie powinno dziwić, że pani Beata Walczak-Larsson uznała za stosowne bezkompromisowo obwieścić: „część polskich przekładów poezji Tomasa Tranströmera jest dość kiepska, żeby nie powiedzieć skandalicznie zła... (...) niektóre wołają o pomstę do nieba”. Nie dowiadujemy się, czyje wołają o pomstę do nieba, więc smrodek rozlał się na wszystkich tłumaczących Tranströmera, o takie duperele, jak wskazanie błędów i uzasadnienie, dlaczego uważa te tłumaczenia za złe, pani Walczak-Larsson się nie troszczy. Ot, ogłosiła mocą swego autorytetu, tłumaczki, której dorobek translatorski stanowią w znacznej mierze kryminały, czyli najprostszy do tłumaczenia rodzaj literatury, że koledzy po fachu są denni.

Na koniec chciałbym polecić dostępne po polsku książki pisarzy, których nazwiska padły w tym wpisie. Nobel dla Martinsona może był na wyrost, ale jego „Droga do Klockrike” to jedna z lepszych rzeczy, jakie czytałem. „Czarna Woda” Kerstin Ekman to kwintesencja cech typowych dla literatury skandynawskiej i przykład połączenia atrakcyjnej formy z poważną tematyką. Dużą popularność zdobyły w Polsce trzy opowiadania Lagerkvista („Karzeł”, „Kat” i „Mariamne”) złożone u nas w zbiorek pod tytułem „Zło”, który - co jak na szwedzką literaturę jest rzadkością - miał nawet drugie wydanie, ale warto sięgnąć i po „Gościa w rzeczywistości” (ten tytuł zainspirował mnie do nadania powieści, którą piszę, tytułu „Więzień… rzeczywistości”) i po „Sybillę”. Jeśli komuś wydaje się, że bardzo cierpi, powinien przeczytać „Drogę wężową na skale” Torgny’ego Lindgrena.

Przyznam się, że jestem ciekaw, ilu czytających ten wpis pamięta jeszcze, jaki był jego tytuł.

Sprawdzili już państwo? I myślą sobie pewnie, że to jakieś ironiczne określenie literackiego Nobla? Bynajmniej. Otóż nie tylko Tranströmer dostał nagrodę, ja też dostałem, a że z niezrozumiałych względów media nie uznały za stosowne odnotować tego faktu, odnotowuję go sam: jako autor „Niepełnych” zostałem laureatem nagrody im. Edgara Kopytko :-)

sobota, 15 października 2011

Po wyborach

Wbrew czytelnikom bloga próbującym mnie od tego odwieść, na Palikota zagłosowałem i bardzo jestem zadowolony, że tak zrobiłem. Co do jego kariery jako wydawcy „Ozonu”, to liczą się obecne poglądy, a nie przeszłe. Nie głosowałbym na św. Pawła dlatego, że kiedyś był Szawłem. Głosowałem na liberała Tuska, ale prędzej mi ręka uschnie, niż oddam głos na Tuska socjoliberała (z naciskiem na „socjo”).

Brawa dla Palikota za wzięcie na listy i wprowadzenie do Sejmu transseksualisty i jawnego homoseksualisty (ukrytych z pewnością i dotąd nie brakowało). Zaściankowa Polska nagle znalazła się w awangardzie postępu. Oczywiście o normalności nie ma mowy, normalność będzie wtedy, kiedy psa z kulawą nogą nie obejdzie, że pani Grodzka kiedyś miała na imię Krzysztof czy że pan Biedroń sypia z innym panem, ale zalążek jest. No i ta rozpacz ciemnogrodu, że w katolickiej Polsce takie dziwadła zostały posłami, Terlikowski ogłaszający jakieś kordony sanitarne - miodzio. Ojciec dyrektor: „Wchodzi do Sejmu mężczyzna, który stał się kobietą, transwestyta. Ja nie jestem przeciwko człowiekowi, ale widzimy, jakie wartości on niesie”. Widzimy: tolerancję dla odmienności, prawo każdego do szukania własnej drogi do szczęścia, jeśli tylko nie krzywdzi innych. Przy czym to, że nie wszyscy zamierzają modlić się pod tą samą figurą co panowie Terlikowski i Rydzyk, naprawdę nie jest ich krzywdzeniem, jak obaj uważają. A oddzielanie człowieka od jego tożsamości płciowej czy orientacji seksualnej jest bardzo ciekawą koncepcją, rozumiem, że na podobnej zasadzie, jak tu potępiamy jedną cechę człowieka, nie potępiając jego samego, tak mamy szanować na przykład proboszcza z Tylawy, a jego pedofilskie skłonności oddzielać od samego księdza. Ojciec dyrektor zatrzymał się gdzieś na poziomie wczesnego średniowiecza, więc do niego nic przemówi, ale ci, którzy dotarli już do wieku XIX i uważają podobnie, powinni sobie przeczytać „Kochających na marginesie” Johanny Nilsson, żeby dowiedzieć się, co znaczy być transseksualistą (nie transwestytą, bo to coś innego, Rydzyk mógłby się zorientować, co krytykuje).

Palikot pokazał już, że warto było na niego zagłosować, żądając od razu usunięcia krzyża z sali sejmowej. Platforma i SLD w reakcji zastosowały taktykę z zamiłowaniem stosowaną przez polskich polityków, którzy z danym problemem zmierzyć się nie potrafią albo nie chcą: że to temat zastępczy i są ważniejsze sprawy. Od dwudziestu lat, gdy tylko podniesiona zostanie jakaś kwestia światopoglądowa, słyszymy, że to temat zastępczy i są ważniejsze sprawy. No więc nie ma. Są najwyżej równie ważne. Kwestia krzyża i aborcji rzeczywiście w debacie publicznej nie powinna się pojawiać, bo pierwsze jest domeną wiary, a drugie medycyny, ale dopóki posłowie, którym Sejm myli się z kościołem, będą tam prowadzić krucjatę, dopóty zwolennicy neutralnego światopoglądowo państwa mają prawo na to reagować. Nie można wieszać krzyża cichaczem po nocy, a potem oświadczać: „nie rozmawiajmy o tym, bo nie ma o czym”.

Kręgosłupem wykazało się PiS, które przynajmniej zajęło jasne stanowisko. Krzyż ma zostać, bo jest symbolem „europejskiej kultury, jej humanistycznego charakteru, jej wielkiej życzliwości wobec człowieka”. Europejska kultura ze swoim humanistycznym charakterem powstała bez krzyża, potem, kiedy krzyż zaczął dominować, upadła, by odrodzić się w opozycji do niego. A gwałcone dzieci i zabijani niewierni pewnie mają odmienne zdanie w kwestii życzliwości, jaką symbolizuje krzyż. Kaczyński zażądał też, by „Sejm uznał w sposób prawomocny, iż krzyż jest w sali sejmowej”. Ten postulat wymaga najpierw logicznej analizy. Jarosław Kaczyński żywi przekonanie, że o tym, jak wygląda rzeczywistość, decyduje właśnie on. Wie, że tupolew spadł w wyniku zamachu, a skoro wie, to tak było. W przypadku krzyża w sali sejmowej postrzeganie rzeczywistości przez Jarosława Kaczyńskiego i resztę ludzkości jest jednak zbieżne, bo wyłączywszy tych, którzy za Berkeleyem uważają, że świat realnie nie istnieje, nikt nie przeczy, że ten krzyż tam wisi. Można się więc domyślić, że PiS-owi wcale nie chodzi o to, by Sejm uznał prawomocnie, że krzyż w sali plenarnej jest, tylko by uznał, że jest tam prawomocnie. A tym samym PiS przyznaje, że dotąd krzyż wisiał prawem kaduka.

Jestem oczywiście rozczarowany, że Platformie i PSL udało się zdobyć większość, pozwalającą na utrzymanie koalicji. To oznacza dryf i marazm przez kolejne cztery lata, zamiatanie problemów pod dywan albo odsuwanie ich na zaś i fundowanie ludziom pokroju agenta Tomka dalszego wygodnego życia na koszt ciężko pracujących. Platforma skazana na Palikota może musiałaby ruszyć KRUS, mundurówki, górników, rolników i parę innych tabunów świętych krów. Platforma mająca oparcie w PSL-u z pewnością nie zrobi nic. Zastanawia mnie litania reform, jaką zaczęła zanosić do Tuska „Wyborcza”, gdy tylko okazało się, że pozostanie premierem. Nawet Witold Gadomski, którego bardzo cenię za wiedzę, rozsądek i przenikliwość, uznał, że wzmocniony po wyborach Tusk daje szansę na reformy. A przecież Tusk nawet nie udaje, że ma jakieś reformy w planach, wprost mówi, że są zbędne. „Gazeta” cztery lata jęczała o reformy, Tusk pokazywał jej wała, mimo to „Gazeta” stanęła na głowie, żeby wygrał wybory, a teraz zaczęła jęczeć na nowo. Dlaczego Tusk miałby reformować, skoro wyborcy go za brak reform nie ukarali? Z wdzięczności dla redaktorów „Wyborczej”, że są naiwni jak małe dzieci? Jedyna szansa na reformy to odsunięcie Tuska od władzy przez frakcję, która tych reform rzeczywiście chce, ale - i z tą diagnozą „Wyborczej” należy się zgodzić - Tusk jest zbyt silny, by ktoś mógł mu w tej chwili zagrozić, co zresztą udowodnił, pacyfikując Schetynę. Wbrew niektórym prognozom uważam, że i Tusk, i ta koalicja przetrwa do końca kadencji, co mnie wcale nie cieszy.

Nareszcie schodzi ze sceny SLD, jakby ktoś mnie pytał, o dwadzieścia lat za późno. Trzeba podziwiać Napieralskiego, jak w pierwszej chwili zdołał przekuć klęskę w sukces: otóż okazało się, że Sojuszowi groziło wypadnięcie z parlamentu, ale jednak wszedł. Zwycięstwo. Przeciwnika wprawdzie na polu bitwy nie było, bo nic nie wskazywało, by SLD miał do Sejmu nie wejść, ale zawsze można ogłosić, że przeciwnik był, tylko uciekł. Podobnie swoją klęskę jako sukces przedstawił Rafał Dutkiewicz, który w poszukiwaniu synekurki na czas, kiedy przestanie być prezydentem Wrocławia, zmontował koalicję Obywatele do Senatu. Koalicja zebrała baty, zdobywając 1 (słownie: jeden) mandat, ale Dutkiewicz ogłosił, że wygrała, bo procentowo zdobyła więcej głosów niż ugrupowanie Palikota. Zgodnie z tą logiką, jeśli Polska przegrała z Włochami 2:10, to wygrała z Niemcami, którzy pokonali Brazylię 1:0, bo strzeliła więcej bramek. A zwycięstwo nad Niemcami to jest niewątpliwie powód do dumy. Weź się pan, panie Dutkiewicz, zamiast opowiadać takie pierdoły, do uprzątnięcia ton psich gówien, które zalegają wrocławskie ulice, bo to jest pańskie zadanie, a nie pchaj się pan do wielkiej polityki, bo wyraźnie za wysokie progi.

Wracając do Napieralskiego, nie jestem przekonany, że się poddał. Kto wie, czy jego deklaracja, że nie będzie startował na przewodniczącego, nie była tylko wylaniem oliwy na wzburzone fale i jednak będzie starał się tak rozegrać kongres, żeby pozostać na stanowisku. Oznaczałoby to wprawdzie definitywne pójście SLD na dno, ale jakoś mam wrażenie, że Grzesia obchodzi tylko kariera Grzesia i dla niego SLD bez Napieralskiego spokojnie może nie istnieć. Jak polityka przyciąga ludzi miernych i niesłownych, krętaczy i lizusów, co częściowo wynika z faktu, że tylko tam mają szansę na karierę, bo gdzie indziej trzeba mieć jakąś wiedzę i umiejętności, a częściowo z faktu, że takie cechy są w polityce przydatne, bo trzeba się na przykład podlizywać wyborcom czy łamać wyborcze obietnice, tak Napieralski nawet jak na ten nędzny standard jest ewenementem.

piątek, 14 października 2011

70. rocznica śmierci Hjalmara Söderberga

Szykując się do pisania swojej pracy magisterskiej pt. „Problematyka religijna w twórczości Hjalmara Söderberga”, zakupiłem sobie w antykwariacie stare wydanie jego dzieł zebranych. W jednym z tomów znalazłem pożółkły wycinek gazetowy datowany na 15 października 1941 r. z nagłówkiem „Hjalmar Söderberg nie żyje”.



Kopenhaga, czternastego. Pisarz Hjalmar Söderberg zmarł we wtorek po południu w Kopenhadze, gdzie mieszkał od 1917 roku. Urodził się w Sztokholmie 2 lipca 1869 r.
Hjalmar Söderberg od kilku lat chorował na serce, co uniemożliwiało mu opuszczanie Østerbro. Zmarł w Szpitalu Gminnym, do którego został przewieziony przed kilkoma dniami. Przyczyną zgonu był paraliż serca. Obecni przy łożu śmierci byli jego druga żona Emilie Söderberg z domu Voss, oboje dzieci z pierwszego małżeństwa, syn dr Tom Söderberg i córka Dora, zamężna z Runem Carlstenem, którzy przyjechali ze Sztokholmu, oraz córka z drugiego małżeństwa aktorka pani Betty Söderberg, zamężna z historykiem literatury dr. Hakonem Stangerupem.

Te informacje nie są do końca prawdziwe. Dora i Tom dostali pozwolenie od Niemców okupujących Danię, by odwiedzili ojca w szpitalu, gdzie trafił jedenastego października po wylewie. Czy to z tego względu, że lekarze ocenili, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, czy z innych powodów, nie pozwolono im jednak zostać i musieli wrócić do Sztokholmu. Dorę wiadomość o śmierci ojca zastała w drodze na próbę do teatru. Dora podobnie jak jej przyrodnia siostra Betty była aktorką. Doktorski tytuł Toma nie ma związku z medycyną, Tom był historykiem i redaktorem. Sformułowanie „oboje dzieci” może sugerować, że mowa o wszystkich dzieciach z pierwszego małżeństwa, ale Söderberg miał jeszcze jednego syna, Mikaela, którego niestety przeżył. Mikael, najmłodszy z całej trójki, o melancholijnej osobowości, jako jedyny z rodzeństwa próbujący swoich sił w pisarstwie, popełnił w styczniu 1931 roku samobójstwo, mając zaledwie 28 lat.

Hjalmarowi Söderbergowi przyszło umierać w fatalnym momencie. Był zagorzałym przeciwnikiem faszyzmu, w jego zwycięstwie widział upadek zachodniej kultury, dominację barbarzyńców, a w 1941 roku na to zwycięstwo się zanosiło. Wiosną, zrozpaczony sukcesami niemieckich wojsk, podjął nawet samobójczą próbę, niezbyt zdecydowaną i rany, które zadał sobie brzytwą, nie okazały się groźne, ale pokazuje to stan jego ducha. Dzisiaj sprzeciw wobec faszyzmu, jego negatywna ocena wydają nam się naturalne, ale w ówczesnej Skandynawii wcale nie była to oczywista postawa, wielu było zafascynowanych Hitlerem i Söderberg miał licznych oponentów. Jak zwykle zresztą.

Pisarz został pochowany 16 października na kopenhaskim cmentarzu Vestre Kirkegård (zdjęcie z Wikipedii).



Więcej o Söderbergu i dostępnych po polsku utworach na poświęconej mu stronie.

sobota, 8 października 2011

Półkobiety

Pewien czas temu „Wyborcza” opisała (niestety, nie mogę odnaleźć tego artykułu), jak w jakiejś gminie burmistrz czy wójt zatrudnił chyba w charakterze asystentki młodą dziewczynę, co oburzyło jej konkurentkę, kobietę o dwadzieścia lat i kilogramów starszą. Oburzona zarzuciła wójtowi, że ten nie przestrzega parytetów. Niezbyt rozgarnięty dziennikarz zgodził się z tym zarzutem i odpytywał samorządowca z łamania ustawy kwotowej, choć z listami wyborczymi nie miało to nic wspólnego, a nawet gdyby miało, to zatrudniona jako żywo była kobietą.

Opisana sytuacja to klasyczny przykład, jak partyjne doły zapominają albo nie zdają sobie sprawy, że intencje, z jakimi liderzy podejmują różne działania, trzeba ukrywać i mydlić „ciemnemu ludowi” oczy. Tak zwane feministki (dlaczego tak zwane, patrz tutaj) wywalczyły dla swego środowiska politycznego pod płaszczykiem walki o równouprawnienie parytetowy przywilej. „Feministka” w terenie wie, co się jej należy, ale zaślepia ją pazerność na stanowiska albo nie jest na tyle inteligentna, by tę pazerność opakować w oficjalnie głoszoną przez własne ugrupowanie ideologię.

Sprawa nie byłaby warta komentowania (dlatego nie zachowałem sobie artykułu), gdyby nie zaskakujące przyznanie się czołowej przedstawicielki czy raczej nieformalnej przywódczyni tak zwanych feministek, że ten cały parytet dla kobiet to jest pic na wodę, fotomontaż, a tak naprawdę chodzi o to, żeby do władzy doszły krewne i znajome króliczki. Otóż Magdalena Środa w artykule pt. Wilk, owca i kwoty zarzuciła partiom politycznym, że obchodzą ustawę kwotową. Jak obchodzą? Czy na przykład wymuszają na kobietach, które znalazły się na listach, rezygnację z kandydowania? Nie. Obchodzą, bo wystawiły kobiety „młode, piękne, które nie mają w polityce nic do powiedzenia. (...) nie będą samodzielne, nie wychylą się, a na pewno nie będą interesowały się problematyką równości, solidaryzmu, emancypacji czy – nie daj Boże – feminizmu!” O ile mi wiadomo, ustawa nakazuje zapewnić na listach wyborczych 35% miejsc kobietom, a nie kobietom, które mają takie same poglądy jak Magdalena Środa. Czy osoba płci żeńskiej, młoda, piękna przestaje być kobietą, bo nie interesuje się problematyką równości i solidaryzmu? Czym więc jest? Półkobietą? Przedstawicielką czwartej płci? Zauważmy przy tym, że gdyby jakikolwiek mężczyzna z faktu, że dana kandydatka jest młoda i ładna, ośmielił się wysnuć wniosek, że jest głupia („nie mają nic do powiedzenia”) i na pewno chodzi na męskim pasku („nie będą samodzielne”), niemłode i nieładne feministki rozszarpałyby go na strzępy.

Innym przykładem nierespektowania parytetów, jaki przytacza Środa, jest zastąpienie Wandy Nowickiej „młodą działaczką SLD”, bo Nowicka jest „bardziej samodzielna i zaprawiona w politycznych bojach, a więc mniej posłuszna przywództwu”. Skoro Nowicka jest taka zaprawiona w politycznych bojach, to jakim cudem przegrała konkurencję o miejsce na liście z młodą działaczką SLD? To pytanie odnosi się tylko do wywodu Środy, bo fakty są takie, że Nowicka sama zrezygnowała, gdyż nie dostała tak wysokiego miejsca, jakie chciała dostać. A że nie dostała, nie miało żadnego związku z jej płcią, tylko z brakiem przynależności do SLD. Nie ma nic dziwnego w tym, że partia plasuje wyżej swoich członków niż kandydatów z próbujących podczepić się pod nią organizacji. Podobny los spotkał Biedronia.

Twierdzenie, że wystawienie kobiety młodszej, mniej samodzielnej i bardziej posłusznej przywództwu jest obchodzeniem ustawy kwotowej, średnio pasuje do oficjalnego uzasadnienia, jakie przedstawiały feministki, forsując parytety: a mianowicie, że miało to zapewnić większy udział kobiet w życiu publicznym. Bo nawet wystawienie kobiety całkowicie niesamodzielnej i ślepo posłusznej przywództwu, ba, uważającej, że miejsce kobiet jest w kuchni przy dzieciach, a mężczyźni są od zarabiania pieniędzy i polityki, byłoby zgodne nie tylko z literą, ale i z duchem tej ustawy. Po pretensjach Środy widać więc wyraźnie, że wcale nie chodziło o większy udział kobiet, tylko o większy udział feministek. Tak zwanych feministek. Bo trudno zakładać, żeby „młoda działaczka SLD” miała antyfeministyczne poglądy. Środa zdaje sobie z tego sprawę, więc wystawienie „młodej działaczki” aż tak bardzo jej nie boli jak wystawianie przez PiS tradycyjnie myślących kandydatek. I się o nią upomina, krytykując Napieralskiego, że przed „młodą działaczką” dał na liście Kalisza i Balickiego. Napieralski pewnie mocno się zdziwił, kiedy przeczytał, co nim kierowało: „partia musi odtworzyć patriarchalną hegemonię, której kobiety (i młode, i stare) nie powinny zaszkodzić”. Wziąwszy pod uwagę dorobek polityczny, znaczenie i charyzmę Kalisza i Balickiego, niewiele jest osób (w tym również mężczyzn), które mogłyby ich przeskoczyć, a na pewno nie są to działaczki/działacze bez wyrobionych nazwisk, więc interpretacja, jaką dorabia do tego Środa, pokazuje jej zaślepienie. W sposób typowy dla fanatyka (sorry: fanatyczki) wszędzie widzi dyskryminację kobiet, w czym dzielnie sekundują jej inne tzw. feministki. Znieczulenie przy porodzie nie jest refundowane? Dyskryminacja kobiet! To, że na geriatrii brakuje łóżek, nie jest dyskryminacją starych ludzi, tylko wynika z niedofinansowania opieki zdrowotnej, to, że na endoprotezę czeka się kilka lat, nie jest dyskryminacją kulawych, po prostu NFZ skąpi, to, że osoby chore na cukrzycę nie mogą się doprosić lepszej insuliny, nie jest dyskryminacją diabetyków, tylko ze składek zabrakło, ale brak refundacji znieczulenia przy porodzie jest dyskryminacją kobiet. Co ciekawe, w dyskryminacji bierze udział kobieta, bo Ewa Kopacz jako minister zdrowia ma przecież w tej kwestii coś do powiedzenia, ale rozumiemy, że Ewa Kopacz jest taką samą półkobietą jak te „młode i piękne”, więc nie można brać jej pod uwagę i dyskryminują „patriarchalni hegemoni”.

Pretensje, że Jarosław Kaczyński nie umieścił na listach PiS-u feministek, pokazują też, że jak każdy fanatyk pani profesor powoli traci umiejętność rzeczowej oceny zachodzących zjawisk i zdarzeń. Partie tworzą ludzie o podobnych poglądach, a PiS w sprawie równouprawnienia kobiet (i nie tylko) ma poglądy archaiczne, domaganie się, żeby z jego list startowały kobiety, które będą podważać linię partii, jest co najmniej kuriozalne. Równie dobrze można by się domagać, żeby etatystyczne i homofobiczne PiS wzięło na swoje listy kandydatów wskazanych przez Leszka Balcerowicza albo Roberta Biedronia. Byłoby to zakwestionowanie zasad funkcjonowania partii politycznych i prawa obywateli do zrzeszania się wokół takich poglądów, jakie reprezentują i o jakie chcą walczyć. Do tego dochodzi okoliczność, już nie taka w demokracji normalna, że w PiS obowiązuje kult Jarosława Kaczyńskiego. Kto myśli inaczej niż prezes i daje temu wyraz, wylatuje. Wyleciał Dorn, Ujazdowski, Zalewski. Ktoś, kto powiedziałby, że był to przejaw dyskryminacji mężczyzn, tylko by się ośmieszył. Tak samo ośmiesza się feministka, która twierdzi, że Jarosław Kaczyński dyskryminuje kobiety, bo nie rezygnuje ze swojego sposobu zarządzania partią i nie przestaje otaczać się klakierami. Jarosław Kaczyński zachowałby się identycznie, gdyby wprowadzono parytety dla niepełnosprawnych (ciekawe czemu nie ma), wziąłby na listy tych, którzy będą go słuchać, i tylko jakiś skrajnie zacietrzewiony kuternoga mógłby utrzymywać, że Kaczyński obchodzi zapis ustawy, bo wziął na listy głuchych, którzy akurat mają od kuternogi odmienne poglądy i nie zamierzają realizować jego interesów.

Proponuję, żeby wyjść naprzeciw postulatom profesor Środy et consortes. Zrezygnujmy z półśrodków w postaci parytetów, skoro partie nie rozumieją, czego tak zwane feministki od nich chcą, a jeśli rozumieją, to nie zamierzają się do tego stosować. Zlikwidujmy ten idiotyczny demokratyczny system, w którym o tym, kto zasiada w parlamencie decyduje społeczeństwo, skoro połowa tego społeczeństwa nie pojmuje, że ma wybierać nie wedle kwalifikacji, poglądów i dokonań kandydata, tylko kierować się jego płcią. Postuluję, żeby do konstytucji wprowadzić urząd papieżycy, który dożywotnio obejmie Magdalena Środa, i przyznać jej prawo do wskazywania połowy składu parlamentu. Wtedy będziemy mieli pewność, że w Sejmie zasiądą w należnej liczbie kobiety z prawdziwego zdarzenia, a nie żadne aniołki, paprotki, młode, piękne czy inne podgatunki kobiet.

sobota, 1 października 2011

Platforma? Już dziękuję

Szanowny Panie Premierze!
Pozwalam sobie obrać bezpośrednią formę nie dlatego, że ma to być list otwarty, nie jestem na tyle znaną postacią, by moje listy otwarte obchodziły szerszy krąg odbiorców, ale z tego względu, że od zawsze głosowałem na Pańskie ugrupowanie, jeszcze w czasach, kiedy był to Kongres Liberalno-Demokratyczny. Powiedzenie o mnie, że jestem Pański twardy elektorat, to mało, „betonowy” byłoby właściwszym słowem. W 2005 roku, gdy wszystkie sondaże wskazywały, że liberałowie zgarną podwójną pulę: prezydenturę i rząd, moja radość nie miała granic. Tym większe rozczarowanie, kiedy skończyło się, jak się skończyło. Ale w 2007 roku radość powróciła, choć mniejsza, bo Kaczyński piastował urząd prezydenta i wiadomo było, że będzie liberalnemu rządowi bruździł.

Bruździć rzeczywiście bruździł, ale z coraz większym niepokojem dostrzegałem, że to brużdżenie jest Panu wyraźnie na rękę i stanowi świetne alibi, żeby nie podejmować koniecznych reform. Toteż bardzo mnie Pan nie zaskoczył, kiedy po objęciu urzędu przez Bronisława Komorowskiego, gotowego przecież podpisać znakomitą większość uchwalonych przez Platformę ustaw, oświadczył, że reform nie będzie. Nagle okazało się, że chociaż Kaczyński już nie przeszkadza, to niedouczeni są ekonomiści wskazujący, jakie reformy są niezbędne dla rozwoju naszej gospodarki. Mógł Pan sobie znaleźć trochę mniej prostacką wymówkę, bo jednemu z tych niedouczonych ekonomistów zawdzięczamy to, że żyjemy w całkiem zamożnym kraju. Oświadczył Pan również, że czasy wielkich przemian minęły, teraz trzeba kroczek po kroczku. Pokazuje to, że nie ma Pan pojęcia, w jakiej epoce przyszło Panu rządzić. Świat gna i trzeba trzymać rękę na pulsie albo zostaje się w tyle. Kroczek po kroczku buduje Pan na przykład elektroniczną administrację i choć powinniśmy ją mieć od lat dziesięciu, to przy tym tempie będziemy mieć za lat dwadzieścia, kiedy świat będzie już dwa następne wynalazki do przodu. Przez cztery lata rządów przeprowadził Pan jedną istotną z punktu widzenia finansów państwa i ludzi, którzy nie mają ochoty na dalsze finansowanie cudzych nienależnych przywilejów, reformę: emerytur pomostowych. I posłowie Platformy na pytanie, gdzie są reformy, zasłaniali się nią jak listkiem figowym, mówiąc „no przecież reformujemy”. Tyle że pod koniec ten listek był już tak obstrzępiony i przetarty, że wyzierała spod niego cała golizna. I chociaż przez cztery lata praktycznie do reformowania kraju ręki Pan nie przyłożył, choć w sumie oświadczył wprost, że nie interesują go reformy, tylko administrowanie, mami mnie teraz pańskie ugrupowanie reformami w przyszłej kadencji. Naprawdę uważacie, że wasz elektorat to banda idiotów, którzy nie potrafią wyciągnąć wniosków z waszego wcześniejszego postępowania?

Może więc mam zagłosować na Pana, bo choć nie potrafi Pan wyjrzeć poza horyzont sondaży, zadbał jednak o interesy swojego elektoratu? Na tej samej zasadzie jak rolnicy głosują na PSL? No to zobaczmy. Jako tłumacz przysięgły prowadzę działalność gospodarczą, jestem również pisarzem i tłumaczem literackim, czyli człowiekiem kultury. Przedsiębiorcy to ewidentnie Pański elektorat, podkreśla Pan również konieczność dbania o kulturę. Jako przedsiębiorca muszę zapłacić co miesiąc 900 złotych ZUS-owskiej składki bez względu na uzyskany przychód. Obciążenie straszliwe, bo jeżeli Panu się wydaje, że ludzie prowadzący działalność gospodarczą osiągają w tym kraju przychody rzędu poselskiej diety, to jest Pan w błędzie. Powie Pan, że oszczędzam w ten sposób na swoją emeryturę. Ciekawe, bo ja mam wrażenie, że finansuję w ten sposób emeryturę agenta Tomka (trzydziestopięciolatka!) i składkę zdrowotną rolnika latyfundysty. Jedyne sensownie zainwestowane w emeryturę pieniądze (OFE) mi Pan zabrał, a teraz opowiada, że zrekompensuje je dochodami z gazu łupkowego. Co mi Pan obieca, kiedy za następne cztery lata bilans Pana rządów będzie równie mizerny jak obecnie? Działkę budowlaną na Marsie?

Jako tłumacz przysięgły muszę dla wymiaru sprawiedliwości wykonywać tłumaczenia po stawkach urzędowych, które nie były waloryzowane od początku 2005 roku, czyli już blisko przez siedem lat! Średnie wynagrodzenie wzrosło przez ten czas o ponad trzydzieści procent, inflacja wyniosła kilkanaście, stawka ZUS poszła o jedną trzecią do góry, ale na prośbę o zrewaloryzowanie stawek ministerstwo odpisuje mi, że już dostałem podwyżkę, bo zmienili Państwo na korzystniejsze zasady naliczania VAT-u. Nie dość, że realnie stawki uległy znacznemu obniżeniu, to jeszcze Pańscy urzędnicy mają tłumaczy za durniów, którzy nie wiedzą, co się wokół nich dzieje. Bo zmianę zasad naliczania stawek VAT wymógł na was Trybunał Konstytucyjny, który uznał, że nie ma powodu, by pracujący dla sądu tłumacze naliczali VAT na gorszych warunkach niż na przykład adwokaci, mimo to zwlekaliście ze zmianą półtora roku, a to, żeby zwrócić tłumaczom nadpłacony przez ten czas podatek, oczywiście nie postało wam w głowie. Do tego ministerstwo w sumie poinformowało mnie, że dla wymiaru sprawiedliwości odrabiam pańszczyznę, a zarobić mogę sobie gdzie indziej. No to zobaczmy. Jako osoba pracująca na własny rachunek zarabiam, kiedy rzeczywiście pracuję. Pracować mogę, kiedy mam klientów. W dni wolne nie mam. Ale Platforma dołożyła kolejny dzień wolny (Trzech Króli), mimo że wciąż jesteśmy krajem na dorobku, mimo że i tak należymy do świętujących najdłużej narodów, mimo że ekonomiści (zapewne niedouczeni) wskazywali na straty, jakie przyniesie to gospodarce. Powie Pan, że jeden dzień roboczy mniej nie mógł znacząco wpłynąć na moje zarobki. Nie mógłby, gdyby nie kultura „świętowania”, jaka rozwinęła się w ostatniej dekadzie. Święto nikogo nie obchodzi, każdy stara się dołożyć do niego dni urlopu i gdzieś wyjechać. W efekcie ruch zamiera na cały tydzień, a wziąwszy pod uwagę, że tych tygodni w miesiącu jest nie dziesięć, tylko cztery i pół, to już bardzo poważna wyrwa.

Ale, powie Pan, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie ma klientów, mogę w spokoju pisać książkę. Mogę, tylko że to jest moje hobby. Bo program stypendialny dla twórców nie istnieje, pisanie podań o stypendium to pisanie na Berdyczów, a kiedy jakiemuś pisarzowi Minister Kultury w końcu łaskawie je przyzna, to okazuje się, że wyższe stypendia dostają licealiści za dobre wyniki w nauce. Do tego nadal nie zostało wprowadzone rozwiązanie od dawna funkcjonujące w cywilizowanych krajach (np. w Wielkiej Brytanii czy Szwecji), że pisarz otrzymuje (ze specjalnych funduszy) tantiemy od wypożyczeń swoich książek z biblioteki. Polskie prawo honoruje zasadę, że za czyjąś pracę można nie płacić i Platforma tego nie zmieniła.

Upominam się o stypendia, bo państwo zabiera mi sporą część moich zarobków w postaci podatków czy parapodatków, a należę do grupy, która - wedle deklaracji Pańskiego ugrupowania - winna być z tych podatków wspierana. W zupełności wystarczyłoby mi jednak, gdybym miał zapewnione uczciwe reguły gry, warunki do działania. Nie chcę, żeby mi państwo coś dawało, jeśli nie będzie mi przeszkadzało, bo potrafię sam na siebie zarobić. Tyle że przez cztery lata przyszło mi obserwować, jak w czynach i słowach wycofywał się Pan z tej liberalnej filozofii. Jak klasyczny socjalista postanowił Pan dosypywać pieniędzy wcale nie uboższym grupom, tylko potrafiącym głośniej krzyczeć. Twórczo zmodyfikował Pan przy tym lewicową ideologię, bo o ile socjaliści dosypują swoim wyborcom, na głosy tych, którym zabierają, nie licząc, Pan postanowił finansować cudzy elektorat z pieniędzy własnego, uznając, że kupi tym nowe głosy, a starych nie straci, bo ludzie o liberalnych poglądach nie mają alternatywy („Platforma nie ma z kim przegrać”). Widać, że te kalkulacje zawiodły, bo wyborcy, na których Pan się wypiął, deklarują, że zostaną w domu, a Pan i popierająca Pana gazeta rozpaczliwie teraz proszą ich i przekonują, żeby poszli zagłosować. „Wyborcza” może jednak sobie formułować dramatyczne apele, Pan może sobie straszyć PiS-em do woli, na mnie okrzyk „Kaczyński ante portas!” nie robi już wrażenia. Jarosław Kaczyński u władzy to rzeczywiście małpa z brzytwą, tylko że akurat mnie osobiście ta małpa krzywdy nie zrobiła, a jeszcze ukroiła mi tą brzytwą spory kawałek tortu, obniżając podatki i składkę rentową. Pan podniósł podatek VAT, choć Platforma od lat na wszystkie sposoby odmienia zwrot „obniżyć podatki”. I jeszcze ma Pan czelność obiecywać jego „obniżenie”, mimo że w tej sytuacji można mówić tylko o przywróceniu poprzedniej stawki i mimo że w ustawie zapisane są kolejne podwyżki w przypadku przekroczenia następnych progów ostrożnościowych. Do jakiego stopnia trzeba być naiwnym, żeby uwierzyć, że Platforma obniży jakiekolwiek podatki, skoro, wbrew swojemu programowi, dotąd żadnych nie obniżyła, przeciwnie, podniosła je? Tłumaczy się Pan, że z powodu kryzysu brakowało pieniędzy w budżecie i trzeba było łatać dziurę. Pytanie, czemu nie łatał jej Pan, likwidując rozdawnictwo.

Wracając do Kaczyńskiego, to mentalnie wcale się Pan tak bardzo od niego nie różni. Owszem, jest Pan pozbawiony jego obsesji i agresji, ale przez te cztery lata pokazał Pan, że politykiem jest równie kiepskiego formatu. Kaczyńskiemu zarzuca się, że mając dobrą sytuację gospodarczą, nie przeprowadził koniecznych reform. Pańskie rządy dowiodły jednoznacznie, że Pan też by ich nie przeprowadził. Co więcej, wbrew pozorom miał Pan do tego lepsze warunki, bo w kryzysie łatwiej do nich przekonać społeczeństwo. Kaczyński i Ziobro zachowywali się jak szeryf z zastępcą zaprowadzający porządek w mieścinie na amerykańskiej prerii, ale Pańskie działania w sprawie dopalaczy czy po aferze hazardowej były dokładnie w tym samym stylu. Zapowiedź, że będzie działał Pan na granicy prawa pokazała, że bliżej Panu do standardów azjatyckich niż europejskich polityków, a delegalizowanie z dnia na dzień hazardu, żeby przykryć wpadkę Pana partyjnych kolegów, i pozbawianie ludzi pracy i zainwestowanych pieniędzy, nie różniło się wiele od krucjat poprzedniej ekipy. I ostatnie podobieństwo: Kaczyński musi liczyć się z Radiem Maryja, a Pan patrzy, czego chce Kościół. I Kaczyński jest o tyle uczciwszy, że przynajmniej jest to zgodne z jego poglądami. Pan deklaruje, że przed księżmi klękał nie będzie, ale zapowiadanego na początku kadencji finansowania in vitro z godną podziwu determinacją zdołali Państwo przez cztery lata nie wprowadzić.

Na koniec muszę Panu chyba pogratulować. Swoją postawą i swoimi działaniami zdołał zniechęcić Pan do pójścia na wybory człowieka, który dotąd chodził na każde. Nie tylko chodził, ale krzyczał na tych, którzy nie chodzili, że mają to robić, bo decydują w ten sposób nie o imponderabiliach, tylko o zawartości swojego portfela, że nie jest to kwestia zainteresowania polityką, tylko własną sytuacją. A teraz ma to szczerze w dupie. I dziewiątego października zostanie w domu.
Z poważaniem
Pański (były) wyborca