sobota, 10 września 2011

Nie płacić artystom!

Pan X. odkrył, że żywność jest niezbędna ludziom do życia. Po przemyśleniu swojego odkrycia doszedł do wniosku, że zmuszanie ludzi do płacenia za coś, bez czego nie mogą się obejść, jest niemoralne. Zwłaszcza że takie zboże samo rośnie, świnia też sama nabiera ciała, pompować jej nie trzeba, więc z jakiego tytułu rolnik ma otrzymywać wynagrodzenie? Oburzony złą organizacją świata, pan X. założył fundację, której celem było doprowadzenie do tego, by żywność była za darmo, a rolnicy pracowali za wdzięczność i szacunek (skoro żywność będzie za darmo, z głodu nie umrą). Może państwu się wydaje, że inicjatywa pana X. spotkała się z pukaniem w czoło, a on sam został zlekceważony jako fantasta, na szczęście obecnie już nieszkodliwy, bo sto lat temu tacy fantaści stanowili sporą grupę i zafundowali nam system ekonomiczny, którego skutki odczuwamy do dziś, a wspaniałe efekty nadal możemy podziwiać na Kubie i w Korei Północnej? Nie. Pan X. jest zapraszany na różne sympozja, gdzie domaga się, by, jeśli się tylko da, rozdawać żywność za darmo i w miarę możliwości rolnikom nie płacić. Jeśli ktoś ukradnie bochenek chleba, poważne gazety zapraszają pana X., żeby skomentował zajście, a pan X. udowadnia, że nie mamy do czynienia z kradzieżą, tylko z niemoralnością systemu, w którym za jedzenie trzeba płacić.

Pan X. nazywa się Jarosław Lipszyc, żywność to kultura, a rolnicy to artyści. Raz już Lipszyca krytykowałem, kiedy postulował taką zmianę prawa, by dzieła trafiały do domeny publicznej zaraz po śmierci autora, a nie były chronione jeszcze przez 70 lat (przy czym nie jest to żadne „jeszcze”, a „tylko”, innego majątku nie odbiera się rodzinie 70 lat po śmierci spadkodawcy), wskazałem, że twórcy staliby się w ten sposób obywatelami drugiej kategorii, bo jako jedyni nie mogliby zabezpieczyć w testamencie swoich dzieci. Lipszyc przyjął ten argument i zaapelował na jednej z konferencji o taką zmianę prawa, by uprawnione do dziedziczenia po twórcy były wyłącznie jego dzieci. Jak widać, Lipszyc nie rozumie, że twórca to taki sam obywatel jak każdy inny. Siostra przedsiębiorcy ma prawo po nim dziedziczyć, z jakiego tytułu siostra twórcy miałaby być tego prawa pozbawiona? Powiedzmy, że mam chorą, niepracującą siostrę, którą utrzymuję i której pomagam. Jeśli jestem przedsiębiorcą, po mojej śmierci dziedziczy ona po mnie majątek lub jego część, jeśli jestem twórcą, w rozwiązaniu proponowanym przez Lipszyca zostaje bez środków do życia. I podobnie aberracyjne pomysły Lipszyc wygłasza całkiem na poważnie, a poważna prasa („Magazyn Literacki Książki”) je referuje bez żadnych komentarzy.

Na tej samej konferencji jeden z uczestników stwierdził, że chciałby mieć możliwość udostępniania swoich dzieł za darmo. Że jest to niemożliwe uważa (chyba) też Lipszyc:
„Wprowadzić mechanizmy wyłączania utworów spod prawa autorskiego, jeśli taka jest wola twórcy, bo dziś twórca nawet tego nie może zrobić”.
Chyba, bo Lipszyc pisze jak zwykle mało precyzyjnie i nie bardzo wiadomo, czy chodzi mu o prawa osobiste czy majątkowe. Jeśli o te pierwsze, to rzeczywiście twórca nie może się ich zrzec, tylko do czego doprowadziłaby możliwość, że każdy mógłby utwór danego autora dowolnie zmienić i podpisać własnym nazwiskiem? Jeśli chodzi o prawa majątkowe, to można udowadniać, że autor nie ma możliwości ich zrzeczenia się (http://prawo.vagla.pl/node/7424), tyle że trudno dopatrzeć się, jaki przepis zostaje złamany, kiedy autor udostępnia swój utwór na przykład w Internecie i zezwala na darmowe pobranie go przez każdego chętnego. Zresztą w swoim wywodzie Waglowski podaje, na jakiej zasadzie autor może bezpłatnie udostępnić swój utwór (wolna licencja), tyle że go to nie satysfakcjonuje, bo licencję można wypowiedzieć, a on chciałby, żeby licencjobiorca „czuł się bezpieczny, miał pewność co do prawa, mógł spać spokojnie”. Wziąwszy pod uwagę, że wypowiedzenie licencji rodzi skutki dopiero na przyszłość i nie działa wstecz, a więc wykorzystanie utworu w czasie obowiązywania licencji nie mogłoby zostać uznane post factum za nielegalne, nie bardzo wiadomo, dlaczego licencjobiorca miałby się niepokoić. Waglowski chce tu obwarowania, które nie występuje w żadnej innej dziedzinie życia społecznego, to tak jakby domagał się, żeby ustawa zapewniała właścicielom mieszkań możliwość ich wynajmowania na wieczność, bez prawa zmiany zdania i wypowiedzenia najmu. Człowiek, dopóki żyje, ma prawo zmienić zdanie w każdej kwestii i inaczej rozporządzić swoim majątkiem. I w żadnej dziedzinie życia nie ma stuprocentowej pewności, że stosunki prawne nie ulegną zmianie, dlaczego miałby ją mieć akurat licencjobiorca korzystający z utworu?

W jednym Waglowski i Lipszyc mają rację, że krytykują opłatę na Fundusz Promocji Twórczości. Jeśli chcę wydać książkę czy płytę na przykład w celach charytatywnych, mogę zgłosić się do twórcy i poprosić, by zrezygnował z honorarium. W większości wypadków zapewne się zgodzi. W przypadku książki czy płyty, do której prawa wygasły (nazywając rzecz po imieniu: którą znacjonalizowano), muszę zgodnie z art. 40 ustawy o prawie autorskim zapłacić państwu 5-8 procent od wpływów (nie od zysków, od wpływów brutto, czyli gigantyczny podatek!). I żadna prośba do ministra finansów nic nie da, wiadomo, jak chętnie ten zwalnia obywateli z obciążeń podatkowych (a pomijając już chęci, takie zwolnienie wymaga przejścia całej biurokratycznej procedury). Nie można nawet negocjować niższej stawki, którą w tej chwili rozporządzenie określa na 8%, czyli maksymalną z określonego w ustawie przedziału. Kiedy mamy jako kontrahenta twórcę (albo jego spadkobierców), negocjacje zawsze są możliwe.

Zwolennicy korzystania z pracy twórców za darmo, którzy nie wiadomo dlaczego nie domagają się prawa do korzystania za darmo z pracy lekarzy, piekarzy i murarzy (choć zdrowia, chleba i mieszkania człowiek potrzebuje bardziej niż kultury) posługują się kilkoma stałymi argumentami.

Pierwszym z nich jest, że Internet umożliwiający swobodną wymianę plików zmienił rzeczywistość i prawo autorskie do tej nowej rzeczywistości nie przystaje. Jest to argument typu: skoro wynaleziono pistolet, mogę zabijać ludzi. To, że pojawiło się narzędzie ułatwiające kradzież (nazywajmy rzeczy po imieniu), nie oznacza, że należy ją zaakceptować. Wtedy na tej samej zasadzie należałoby zaakceptować pedofilię, skoro Internet ułatwił pedofilom życie. Albo faktycznie strzelanie do ludzi, bo Internet ma jeszcze parę innych zastosowań poza popełnianiem przestępstw, a pistolet do niczego poza zabijaniem nie służy.

Innym ulubionym argumentem złodziei jest stwierdzenie, że udostępniając utwór za darmo, reklamują twórczość autora, na czym ten tylko może zyskać. Bo jak komuś utwór się spodoba, to go kupi. Ankieta z pytaniem, ile książek z tych, które mu się spodobały, kupił w ostatnim roku użytkownik biblioteki, wykazałaby, że to nieprawdziwa teza. Ale nawet gdyby była prawdziwa, jest to bez znaczenia, bo nie można zmuszać autora, żeby reklamował się wbrew swojej woli. On jest właścicielem swojego dzieła i wyłącznie on decyduje o formie jego udostępnienia, ma przy tym pełne prawo podejmować decyzje dla siebie niekorzystne. Jeśli więc nawet ktoś uważa, że autor postępuje nierozsądnie, to nie daje mu to prawa do rozporządzania jego dziełem. A poza tym artyści to wbrew pozorom ludzie mocno stąpający po ziemi, jeśli spostrzegą, że darmowe udostępnianie utworów w Internecie rzeczywiście przynosi korzyści, będą to robić.

Specyficzną grupą są złodzieje mający świadomość, że z kwoty, którą należy zapłacić za utwór, ledwie skromny procent trafia do twórcy, resztę biorą pośrednicy. I uważają za moralnie usprawiedliwione niepłacenie, żeby nie nabijać kabzy pośrednikom. W tym rozumowaniu pomijają taki drobny szczegół, że w ten sposób pozbawiają twórcę nawet tej niewielkiej kwoty i utrudniają mu publikację kolejnego utworu, bo im mniej pośrednik zarobi, tym mniej chętnie opublikuje kolejny utwór autora.

Za drogie, to kolejny argument. Kiedy zamknięto pasera, który zorganizował platformę, gdzie można było wymieniać się ukradzionymi utworami, „Gazeta Wyborcza” udostępniła swoje łamy na dyskusję, czy można kraść. Jakaś studentka napisała, że kompletne wydanie piosenek Beatlesów kosztuje bodajże 60 zł i to jest na studencką kieszeń stanowczo za dużo. Tej samej studentce nie przeszkadza, że butelka markowego wina kosztuje znacznie więcej i nie uważa, że uprawnia ją to do wyniesienia chyłkiem jednej z winnicy, z usprawiedliwieniem, że bogaty winiarz bynajmniej nie zbiednieje. I tu od razy przechodzimy do kolejnego argumentu czy raczej wyobrażenia, że twórca to człowiek majętny, nie ubędzie mu, jak wysłuchamy za darmo jego piosenki. W przypadku Beatlesów to prawda (że majętni), w przypadku innych twórców nie. Znakomita większość to finansowi przeciętniacy, dla których to, czy odbiorca kupi płytę czy nie, może rozstrzygać, czy zjedzą obiad, zapłacą rachunki i będą mieli czas na nagranie następnej. Jedna płyta powie ktoś, co to znaczy. Więcej niż jeden głos w wyborach. Ale nawet jak twórca jest sławny i bogaty, to też nie usprawiedliwia korzystania z jego pracy za darmo. Jeśli ktoś swoim talentem doszedł do takiej pozycji, że może zarobić na wyspę, to nikt nie ma prawa go tej wyspy pozbawiać.

Wspomniany Lipszyc uparcie lansuje postulat, że niekomercyjne wykorzystanie utworu winno być wyłączone spod ochrony prawa autorskiego. Pomija tu coś, co się nazywa utracone korzyści. Jeśli ktoś zniszczy nam maszynę do robienia lodów, to będzie musiał zapłacić nie tylko za naprawę, ale i za lody, które moglibyśmy sprzedać w czasie potrzebnym na naprawienie maszyny. Darmowa projekcja filmu spowoduje, że na płatną przyjdzie znacznie mniej ludzi. Poza tym, o czym pisałem w swoim artykule Monopol prawa autorskiego (przytaczam go poniżej), finanse to nie jedyna rzecz, która interesuje twórcę, równie ważne, a często ważniejsze dla niego jest, czy utwór wykonuje się, publikuje zgodnie z jego artystycznym zamysłem. Powiedzmy, że na dany utwór artysta nabywców nie ma, a ten, kto, wbrew jego woli albo nie informując go o tym, wykorzystał utwór w celach niekomercyjnych, zadbał, by ani na jotę nie odstąpić od oryginału. Czy wtedy wszystko będzie w porządku? Nie, bo utwór jest własnością autora, a z cudzej własności korzystamy wyłącznie za zgodą właściciela. Powiedzmy, że sąsiad dał nam na przechowanie komplet drugich kluczyków do samochodu. Wyjechał na urlop, a my w tym czasie postanowiliśmy korzystać z jego samochodu. Nawet jeśli nie spowodujemy żadnej szkody, zatankujemy mu z naddatkiem i wymienimy świece na nowe, to nie będziemy w porządku, bo sąsiad może być na przykład emocjonalnie mocno związany z samochodem i nie życzyć sobie, by prowadził go ktoś inny. Dla każdego jest oczywiste, że w takiej sytuacji trzeba zapytać o zgodę, tymczasem coś, co w świecie własności materialnej jest oczywiste, przestaje takie być w świecie własności niematerialnej, i w sumie nie bardzo wiadomo dlaczego.

2 komentarze:

  1. Bardzo pan to roztropnie, panie Pawle wszystko wykalkulował. Bicie piany wokół rzekomej wartości, jaką jest rozszerzanie domeny publicznej, a w domyśle zagwarantowanie każdemu darmowego dostępu do tzw. dóbr kultury, było zawsze, moim zdaniem, odwracaniem uwagi od istoty sprawy. Uświęca się takie podejście paplaniem, że człowiek gratisowo wzbogacony o wyroby (intelektulane, artystyczne) innych, sam staje się dzięki temu wartościowszą i bardziej produktywną częścią społeczeństwa,co niby na końcu ma się wszystkim opłacać. Nie wydaje mi się. Bo sprowadzając rzecz do pojedynczego konsumenta kultury, mam gościa, któremu wcale niepotrzebna jest wielka cyfrowa biblioteka, skąd może za darmo ściągać dowolną książkę. Zapotrzebowanie pojedynczego odbiorcy jest bardzo ograniczone. Ile on może książek w ciągu miesiąca przeczytać, ile filmów obejrzeć,ilu płyt posłuchać? Dokładnie nie wiem, jaka to średnia, choć pewnie dałoby się liczby ustalić. Ale intuicyjnie czuję, że jest tego tyle, iż taki człowiek mógłby sobie wszystko spokojnie kupić, gdyby funkcjonował w systemie ekonomicznym dającym mu możliwość godnego zarobku. I właśnie całą tą gadaninę o domenie publicznej uważam za odwracanie powszechnej uwagi od ważniejszej sprawy - że ludzie ogólnie,jakby się nie napinali, biednieją, stać ich na coraz mniej, choć coraz więcej pracują. Albo nie mają pracy w ogóle, choć też się napinają. Rozumiem studentkę, która psioczy, że 60 zł za płytę Beatlesów to dużo (za płytę chyba, nie całość, jak napisano, bo całość to ponad 200 utworów na kilkunastu płytach), ale czy jej los się naprawdę poprawi, gdy posłucha sobie Let it be za darmo? W interesie studenta nie jest walczyć o świat, w którym muzyka jest za darmo, ale o świat, w którym po studiach ma się możliwość pracy i zarabiania - nie tylko na muzykę, ale też na inne dobra, które,jak pan,panie Pawle zauważył, też nie są dostępne w domenie publicznej.
    Artur

    OdpowiedzUsuń
  2. Sprostowanie. Opłatę na Fundusz Promocji Twórczości ministerialne rozporządzenie ustala na 5, a nie na 8%, jak napisałem.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.