sobota, 3 września 2011

„Kanalia” na Kindle

Proszę państwa, oto pisarz wycofany, spoczynkowy i podłączony, ryzykując ciężki szok poznawczy u panów Kowalczyka i Sowy, którym wydaje się, że tylko oni słyszeli o Internecie, zamieścił swoją książkę w Kindle Store. Amerykańska cena jest z narzutami dla Europejczyków (czytelnicy w Stanach widzą niższą), ale powieść, również w wersji bezpośrednio na Kindle’a, można nabyć taniej w mojej księgarni.



A teraz jak do tego doszło. Ponieważ interesuje mnie wszystko, co związane z książkami, także kwestie prawne i techniczne, zakupienie czytnika było tylko kwestią czasu. Zwlekałem z tym, bo wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jako czytelnikowi to urządzenie niespecjalnie mi się przyda, aż trafiłem na blog Roberta Drózda Świat Czytników, będący po prostu kopalnią (rzetelnej) wiedzy o wszystkim, co związane z Kindle’em (pan Robert zdążył już zresztą napisać o „Kanalii”). Mając instrukcję typu idiotensicher, jak kupić Kindle’a, żeby nie przepłacić ani złotówki i jak potem się nim posługiwać, nie mogłem się już oprzeć, choć autor, sam ogromnie zafascynowany czytnikami, lojalnie uprzedzał, że dla niektórych mogą okazać się zbędnym gadżetem.

Kiedy już dostałem Kindle’a, najpierw zainteresował mnie jako pisarza. Od pewnego czasu próbuję znaleźć wydawnictwo, które zechciałoby wznowić „Kanalię”, ale że pierwsze wydanie sprzedało się średnio, o chętnych trudno. Miałem propozycję od wydawcy prowadzącego dystrybucję w kioskach, co na wznowienie jest niezłym pomysłem, bo kioskowa sprzedaż jest nieporównywalnie wyższa niż ta w tradycyjnych księgarniach, ale zażądał ode mnie skrócenia książki o… połowę. Mogłem się tylko popukać w czoło. Popukałem się zresztą też na swój rachunek, bo warunki oferował bardzo przyzwoite i rezygnowałem najwyraźniej z niezłych pieniędzy, ale są jakieś granice prostytuowania się. Przy braku perspektyw na papierowe wznowienie, uznałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, by udostępnić „Kanalię” w formie elektronicznej. Przygotowując tekst do ponownej publikacji, odkryłem, że pierwsze wydanie zostało wydrukowane w… wersji redaktorskiej. Jak to się stało? Po dość pobieżnej redakcji dostałem książkę do korekty autorskiej, zrobiłem ją i odesłałem tekst, który powinien pójść do druku. Tymczasem zamiast do druku, trafił do ponownej redakcji (teraz znacznie dokładniejszej), w czym nie byłoby nic złego, gdyby tylko ktokolwiek z wydawnictwa zechciał mnie poinformować, że jest robiona druga redakcja i pozwolił mi się do niej odnieść. Uznano jednak, że autor w procesie wydawniczym jest mało istotny i skierowano książkę bezpośrednio do druku, nie pytając mnie, czy te nowe redaktorskie poprawki mi odpowiadają. A ja oczywiście nie miałem żadnego powodu, żeby sprawdzać, czy gotowa książka odpowiada zaakceptowanej przeze mnie wersji. Podsumowanie mojej pisarskiej kariery wypada więc następująco: wydałem cztery książki swojego autorstwa, z czego przy trzech wydawnictwo albo mnie oszukało, albo w sposób rażący naruszyło moje prawa autorskie. Nie okantował mnie tylko wydawca poradnika, ale pewnie dlatego, że byłem nim sam i mogłem patrzeć sobie na ręce dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Dopiero więc teraz miałem okazję zrobić korektę autorską i ta wersja „Kanalii”, która jest w postaci elektronicznej, jest tą „ortodoksyjną”. Poza opisami, które są w księgarniach, o „Kanalii” można poczytać też na blogu, pisałem wcześniej o tym, gdzie umiejscowiona jest akcja i jaki był odbiór powieści.

Ponieważ wydanie elektroniczne powstało głównie z myślą o czytelnikach posiadających Kindle’a, strzeliłbym sobie w kolano, odradzając zakup czytnika. Ale tak jednak zrobię, gdyż po trzech miesiącach użytkowania jestem raczej na nie. Nie mam wątpliwości, że czytniki w przyszłości wyprą papier, ale zanim to nastąpi, musi upłynąć znacznie więcej wody, niż to się apologetom e-booków wydaje. A na razie zwyczajnie nie ma czego na Kindle’u czytać (a konkurencyjnego polskiego czytnika nie ma). Polskie e-booki są drogie, często tak zabezpieczone, że nie da się ich na Kindle’u otworzyć, a jeśli niezabezpieczone, to w formacie dla Kindle’a nieodpowiednim. No i jest ich mało. Normalnie, dobierając sobie lekturę, rozglądam się za tytułami, które mogą mnie zainteresować, i jeśli na taki trafię, książkę po prostu kupuję, przy czym dotarcie do niej nie stanowi na ogół żadnego problemu, praktycznie wszystkie wydawnictwa prowadzą sprzedaż ze swoich stron internetowych, a jeśli nakład się wyczerpał, ratunkiem jest Allegro. W przypadku czytnika zauważyłem (też u innych) taką reakcję, że człowiek zaczyna się rozglądać: co tu by się dało na tym przeczytać. Czyli nie czyta się tego, co chce się czytać, tylko to, co jest dostępne. No i żeby znaleźć coś do czytania, często trzeba przebić się przez zalew grafomańskich pozycji, a ja zwyczajnie nie mam na to czasu. Jeśli wchodzę na jakąś platformę e-bookową i widzę nazwisko Aleksander Sowa, to robię w tył zwrot, bo nie mam ochoty sprawdzać, ilu jeszcze sowopodobnych „pisarzy” zamieściło tam swoje wypociny. Bo przecież znalezienie książki zdatnej do czytania nie oznacza jeszcze, że zainteresuje mnie ona ze względu na temat, ujęcie tematu, język, wrażliwość autora i tak dalej. Zdecydowanie wolę w tym czasie przejrzeć dziesięć papierowych pozycji, o których wiem, że wszystkie przeszły przez sito odsiewające grafomańskie płody, żeby z tych dziesięciu wyłuskać tę jedną, która do mnie trafi.

A z innymi językami wcale nie jest lepiej. Szwedzkie e-booki byłyby dla mnie zbawieniem, bo koszty wysyłki książek ze Szwecji do Polski są horrendalne, ale szwedzki rynek e-booków bardzo przypomina polski. E-booki są w cenie wydań kieszonkowych, które normalnie kupuję, albo często dwa, trzy razy droższe, zabezpieczone przed czytaniem na innych czytnikach niż ten powiązany z księgarnią. Znalazłem jedną stronę z darmowymi książkami, które wcześniej ukazały się na papierze, to wszystkie były w pdf. Ściągnąłem sobie książkę, przekonwertowałem, to mi ją pokaszaniło. Taka sama porażka w Niemczech. Zainteresowały mnie wydane przez W.A.B. opowiadania Ferdinanda von Schiracha pt. „Przestępstwo”. Ponieważ, jeśli ma się taką możliwość, lepiej czytać książkę w oryginale, a W.A.B. nie jest tym wydawnictwem, w którym najchętniej zostawiam swoje pieniądze, poszukałem niemieckiego e-booka. W amerykańskim Amazonie (polski właściciel Kindle’a w Amazon.de zakupów robić nie może) nie było. W efekcie kupiłem papierowe wydanie, będąc w Niemczech. Nawiasem mówiąc, opowiadania bardzo polecam, są rewelacyjne.

Powyższe zastrzeżenia nie dotyczą osób czytających po angielsku, bo tu wybór jest rzeczywiście bardzo duży, ostatecznie za Kindle’em stoi potężny Amazon. Ja angielskiego na tyle nie znam, w całym swoim życiu przeczytałem w tym języku dwie książki, przy czym „przeczytałem” nie jest tu właściwym słowem, przebiłem się przez nie ze słownikiem w ręku.

Dostępność książek z czasem będzie się oczywiście poprawiała, ale mam do czytnika też zastrzeżenia natury bardziej fundamentalnej. Podstawowe jest takie, że to urządzenie techniczne. A urządzenia techniczne się psują. Książka mi się nie zepsuje. Przez te trzy miesiące nastawiłem się na korzystanie z czytnika, więc wychodząc z domu brałem go zamiast książki. I przeżyłem niemiłe zaskoczenie, kiedy w kolejce do dentysty odkryłem, że rozładowała się bateria, która miała trzymać miesiąc czy dwa, i jestem skazany na czasopisma pisujące o majtkach czy braku majtek Dody. Poza tym, o ile sam czytnik rzeczywiście jest lekki i poręczny, o tyle w futerale wcale nie, waży chyba więcej niż przeciętna książka w miękkiej oprawie, ale nosić go bez futerału strach, bo można zarysować ekran. Natomiast na plus trzeba powiedzieć, że urządzenie jest wysokiej jakości i spełnia swoją rolę, to znaczy przy czytaniu nie męczy wzroku. Z ekranami wykonanymi w technologii e-papieru zetknąłem się już wcześniej, szukając antidotum na bóle głowy, które odczuwałem pracując przy komputerze. Znalazłem wtedy monitor 3Qi firmy Pixel Qi, będący połączeniem klasycznego LCD z e-papierem. Ponieważ 3Qi jest dosyć ciemny i wymaga skierowania nań jakiegoś źródła światła, Kindle’a kupiłem od razu z lampką, będąc przekonanym, że jest niezbędna. Tymczasem ekran Kindle’a okazał się dużo bardziej kontrastowy i spokojnie można z niego korzystać nawet przy słabym oświetleniu, lampka przydaje się tylko w (prawie) zupełnych ciemnościach (wreszcie będzie można czytać, kiedy wyłączą prąd). Nie wiem, czy lepszy ekran Kindle’a jest wynikiem tego, że technologia poszła do przodu, czy też to połączenie z LCD nie pozwala na osiągnięcie dobrego kontrastu.

Oczywiście to, że jakieś urządzenie może się zepsuć, nie jest powodem, żeby z niego nie korzystać. Ale wygoda, jaką zapewnia, rekompensuje zwykle z nawiązką uciążliwości, jakie powoduje konieczność napraw (choć czasami człowiek się zdumiewa, ile rzeczy i na ile sposobów potrafi się popsuć). Ale właśnie w przypadku wymiany książki papierowej na czytnik tych korzyści nie widzę. Zwolennicy czytników podkreślają na przykład, że można umieścić w nich całą bibliotekę. Tylko że ja nie potrzebuję chodzić z całą biblioteką po mieście, jedna książka na zajęcie czasu, kiedy trzeba na coś czekać, w zupełności wystarcza. Rzeczywiście trochę inaczej wygląda to w przypadku wyjazdu, na który nie można wziąć zbyt wiele bagażu. W filmie „Apollo 13” astronauci w uszkodzonej rakiecie muszą włożyć kwadratowe wkłady do okrągłych filtrów powietrza (albo odwrotnie). W centrum kontroli lotów jeden z szefów przygotowuje repliki wszystkich rzeczy, które astronauci mają na pokładzie, i demonstrując w jednej ręce kwadratowy, a w drugiej okrągły przedmiot, poleca pracownikom: „musicie włożyć to do tego za pomocą tego [co na stole]”. Szykując się do wyjazdu na dwutygodniową wycieczkę rowerową pod namiot, przygotowałem, co musiałem zabrać, wziąłem sakwy rowerowe, postawiłem jedno obok drugiego, popatrzyłem na bagaż znacznie przekraczający pojemność sakw, przypomniał mi się film i wydałem sobie polecenie: „teraz musisz włożyć to do tego”. Wtedy czytnik by mi się przydał. Tyle że rozwiązując jeden problem, stwarza nowe. Bo książka jako przedmiot jest generalnie mało warta, a w obcym kraju ma już w ogóle status makulatury, więc nikt mi jej nie ukradnie. Czytnika na plaży trzeba będzie pilnować.

Czytnik niezbyt też mnie zachwyca jako pisarza. No bo jak tu złożyć autograf czy napisać dedykację? No i papier jest trwalszy. Książki sprzed pięciuset lat wciąż mamy i możemy je czytać, czy za pięćset lat ktoś będzie w stanie odczytać cokolwiek z płyty CD, jeśli w tej chwili praktycznie przepadły rzeczy zapisane na dyskietkach? W „Apokryfie Agłai” Jerzy Sosnowski opisuje entuzjazm pisarza, który dostaje do ręki swoją pierwszą wydrukowaną książkę. To jest śmieszne, ale tak właśnie człowiek się zachowuje. Trudno mi sobie wyobrazić, by podobną euforię przeżywał pisarz, który swoją debiutancką powieść dostanie na Kindle’a. To jest trochę jak z pieniędzmi: sto tysięcy dolarów zapisane na koncie ma dokładnie taką samą wartość jak sto tysięcy dolarów w gotówce, ale wrażenie na widok banknotów jest zupełnie inne.

Ale żeby nie być tak zupełnie na nie (zresztą napisałem: raczej), to dwie zalety Kindle’a dostrzegam. Po pierwsze lepiej nadaje się do czytania kryminałów, bo ze względu na małe strony wzrok nie powędruje zbytnio naprzód i nie dowiemy się za wcześnie kto zabił. A po drugie, kiedy człowiek jest w takim nastroju, że nie ma ochoty na nic z domowego księgozbioru, wejście do księgarni i ściągnięcie nowej książki to kwestia kilku minut. No ale właśnie nie w Polsce.

PS. Czy jakiś fachman od grafiki mógłby mi wyjaśnić, dlaczego ta sama okładka, która na stronie wydawnictwa ma wyraźne napisy, po wrzuceniu tutaj zrobiła się rozmazana?

7 komentarzy:

  1. Co do czytników mój Kindelek leży sobie spokojnie na półce.Po pierwszych emocjach związanych z jego użytkowaniem ochach i achach. Jako mol książkowy stwierdziłam,że nic nie zastąpi tradycyjnej książki,dotyk papieru zapach farby drukarskiej. Tego nie da się podrobić.
    Co do książki przeczytałam połowę "Kanalii" w wydaniu książkowym i jestem tak zauroczona Pana twórczością,że bez zastanowienia zamówiłam "Niepełnych" i "Między prawem a sprawiedliwością".

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Pawle,
    O Kindlu się nie wypowiadam, bo na razie wolę papier i raczej nie pójdę za nowinką, głównie z powodów o których sam Pan pisze.
    Natomiast co do poszukiwania wydawcy do nowego wydania Kanalii oraz jak się domyślam nowej książki, to proszę nie traktować tego jako złośliwość z mojej strony, ale jak Pan chce znaleźć wydawcę, skoro wszystkich, których Pana dotąd wydali, pozwał Pan do sądu? Na miejscu wydawców bałabym się Pana jak ognia, bo mają jak w banku albo sąd albo obsmarowanie na blogu. Pewnie ma Pan w wielu miejscach wilczy bilet.
    A że pozywając wydawców miał Pan jak przypuszczam rację ( bo z tego co pamiętam sprawy w sądze Pan wygrał), to już inna sprawa.
    Mimo wszystko życzę powodzenia, szczerze bym chciała przeczytać Pana kolejną książkę i to w wersji papierowej.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. „mają jak w banku albo sąd albo obsmarowanie na blogu”

    Rozumiem, że stawia Pani tezę, że uczciwych wydawców nie ma, bo sąd lub obsmarowanie na blogu mają jak w banku jedynie ci, którzy mnie oszukują lub łamią moje prawa autorskie. Co w takim razie? Grzecznie godzić się na takie traktowanie, bo wydawca ma umowę i ustawę o prawie autorskim za świstki papieru i uważa, że prawem jest to, co mu pasuje? Akceptować redaktorów, którzy biorą tekst po korekcie autorskiej i dowolnie sobie przy nim majstrują, bo mają niespełnione pisarskie ambicje, a ustawy, która wyznacza im rolę podrzędną, pewnie nawet na oczy nie widzieli? A to, że procent wygranych przeze mnie procesów wynosi równe sto, nie jest inną sprawą, tylko dokładnie tą samą. Bo dowodzi, że nie sądzę się z pieniactwa, tylko rzeczywiście wydawcy złamali te umowy. Zresztą przed pójściem do sądu staram się zawsze dogadać, co chyba wyraźnie widać we wpisie opisującym ostatniego oszusta. Wydawcę, który nie opublikował przetłumaczonej przeze mnie książki, prosiłem grzecznie przez rok (po ostatecznym terminie), żeby zechciał wywiązać się z umowy. Przez ten rok facet mnie, za przeproszeniem, kompletnie olewał.

    I nie jest prawdą, że wszystkich pozwałem. Jako tłumacz trafiłem na kilka przyzwoitych wydawnictw, z którymi współpraca układała się bardzo dobrze: Replika, Prokop, Adamantan.

    OdpowiedzUsuń
  4. Hehe, coś tak czułam, że się Pan zdenerwuje:)
    Nie rzucam tezy, ze wszyscy wydawcy są nieuczciwi, bo w ogóle nie znam tego środowiska, ale to z Pana dotychczasowych wpisów wynika, że nie jest tam najlepiej.

    Opowiem Panu taką historię sprzed kilku dni, mój kolega szukał ostatnio pracownika - sekretarki do kancelarii prawnej. Jedna kandydatka miała świetne CV, doświadczenie w podobnej pracy, ogólnie wrażenie pozytywne, nic tylko zatrudniać. Kolega zapytał się pod koniec rozmowy dlaczego odeszła z poprzedniej pracy. Panienka oświadczyła, że dlatego, że musiała robić w pracy nadgodziny, nie płacił jej i teraz się z pracodawcą o to procesuje, a poza tym w pracy był mobbing i zbyt dużo stresu.
    Kolega tej osóbki nie zatrudnił mimo świetnego CV, bo stwierdził, że byłby głupi gdyby zatrudnił osobę, która kąsa i ściga po sądach poprzednich pracodawców. Gdyby chociaż nie przyznała się do tego, ale ona uważała,to powinna ostrzec przyszłego pracodawcę, że o swoje to się potrafi bić.
    Nie chodzi mi w tym wcale o to, że kolega miał rację, a kandydatka była be.
    Dziewczyna miała pewnie pełne prawo iść do sądu.
    Ale to czysta psychologia. Nikt nie chce zadawać się z osobami, które walczą z środowiskiem, skoro można współpracować z osobami, które nie przynoszą takich kłopotów.
    Wcale nie uważam, że Pan nie ma racji, tylko wskazuję, że być może dlatego będzie Panu trudniej znaleźć wydawcę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zapisz oryginalny plik graficzny jako png, a nie jpg.

    Co do kindle'a to większość ludzi się z niego cieszy dlatego, w internecie z łatwością można znaleźć masę książek (na pirackich serwerach). Ale skoro wydawnictwa w Polsce żyją dalej w średniowieczu, to ich strata...

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki za graficzną wskazówkę. Co do korzystania z kradzionych utworów, to odsyłam do mojego dzisiejszego wpisu.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ania: Przecież ja się nie denerwuję, tylko wyciągam logiczne wnioski z tego, co Pani napisała. Zresztą nie przeczę, że te wnioski, co smutne, wcale nie są dalekie od prawdy, uczciwość w branży wydawniczej to towar deficytowy. Nie tylko w wydawniczej, ostatnio Agnieszka Holland powiedziała w wywiadzie, że jej amerykański agent zajmuje się negocjacjami, a polski pilnowaniem, żeby jej producent nie oszukał. Mamy się za naród o wielkiej moralności, naród, który miał do Europy wnieść wartości, tymczasem te polskie wartości to cwaniactwo, krętactwo, lekceważenie prawa i łamanie umów. A opisując swojego kolegę, opisała Pani, jak to w Polsce przeszkodą dla pracodawcy jest charakter, uczciwe stawianie sprawy, umiejętność walczenia o swoje (czyli o interes firmy, jeśli się zostanie zatrudnionym). I ci polscy pracodawcy dziwią się potem, że ich firmy, które zatrudniają miernych, biernych, ale wiernych, nie tworzą w sumie potężnej gospodarki. To i ja Pani opowiem historyjkę: rozmawiałem ostatnio z osobą z zagranicy, która szukała pracownika w Polsce. Poszukiwania szły bardzo wolno, a kiedy zapytałem o powód, usłyszałem: „A bo widzisz, ja szukam kogoś przewyższającego mnie kwalifikacjami. Jak powiedział [tu padło nazwisko jakiegoś amerykańskiego guru przedsiębiorczości, ale wyleciało mi z głowy]: kiedy zatrudnił pierwszego pracownika, przestał być najlepszy w firmie”. Nie muszę chyba dodawać, że ta osoba jest z tej zagranicy, do której aspirujemy, tyle że z mentalnością uosabianej przez Pani kolegę, to będziemy aspirować jeszcze nie lata, tylko wieki.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.