sobota, 24 września 2011

Głębokie zaburzenie stosunku

Tytułowe sformułowanie pochodzi z listu protestacyjnego arcybiskupa Sławoja Leszka Głodzia, ale duchowny wyjątkowo nie zajmuje się seksem ani prokreacją, tylko - co należy uznać za miłą odmianę - muzyką. I protestuje przeciwko zasiadaniu Nergala w jury programu „The Voice of Poland”, co ma być „głębokim zaburzeniem stosunku (...) Spółki [TVP] do misji społecznej”, bo „nie może iść komercja przed dbałością o tkankę życia społecznego”. Dbałością o tkankę języka polskiego arcybiskup głowy sobie nie zaprząta. Równie uroczą polszczyzną posługuje się biskup Wiesław Mering, który uznał, że zatrudnienie Nergala „bije wszelkie granice przyzwoitości”, choć granice się przekracza, a bije rekordy (wtedy nieprzyzwoitości). „Dla wielu Obywateli Polski Chrystus, Jego Ewangelia, Dziedzictwo Chrześcijańskie – są wartościami tak ważnymi, że nie mogą brać udziału w podtrzymywaniu działalności programów telewizyjnych, które do tych wartości odnoszą się z pogardą i szyderstwem”. Wartości biorące udział i podtrzymujące działalność, ale nie wprost, tylko przez to, że są atakowane. I biskupi dziwią się, że ludzie ich nie słuchają. Nadąż człowieku za takim wywodem, kiedy nie jest na piśmie, tylko spływa z ambony.

Mering zagroził, że wezwie do akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa i niepłacenia abonamentu, bo „dla mnie najistotniejszym zastrzeżeniem jest, że ja zostaję zmuszony do utrzymywania z moich pieniędzy kogoś, kogo poglądy są mi całkowicie obce, co więcej, kto otwarcie odnosi się z pogardą do ludzi wierzących, a więc i do mnie, do Kościoła i bluźni przeciw mojemu Bogu!” Ja zostaję, moje pieniądze (nie przypadkiem wiernych, którzy położyli je na tacę?), do mnie odnosi się z pogardą (Kościół i Bóg na dalszych miejscach w charakterystycznej kolejności). Ale trzeba docenić uczciwość tej wypowiedzi, że sam Nergal biskupowi aż tak bardzo nie przeszkadza, najgorsze jest, że za pracę w jury dostanie wynagrodzenie z abonamentu płaconego przez biskupa. O ile ten rzeczywiście go płaci. Wziąwszy pod uwagę, że mało kto jeszcze to robi, z chęcią zobaczyłbym skan książeczki albo potwierdzenie przelewów, powiedzmy za ostatnie pół roku. W samą deklarację nie wierzę, bo księża deklarują jeszcze parę rzeczy (np. niewywyższanie się nad innych czy niegonienie za dobrami materialnymi), których wcale nie przestrzegają. Chciałbym również od biskupa Meringa dowiedzieć się, dlaczego z kolei Nergal ma być zmuszony do utrzymywania ze swoich pieniędzy kogoś, kogo poglądy są mu całkowicie obce, co więcej, kto otwarcie odnosi się z pogardą do ludzi niewierzących, a więc i do niego.

Abstrahując jednak od nierozumienia idei podatku (abonament na TVP jest de facto podatkiem) i uderzania w bogoojczyźniane tony, należy biskupom w sprawie Darskiego przyznać rację. Telewizja publiczna ma ustawowy obowiązek przestrzegać wartości chrześcijańskich i choć wprawdzie nie do końca wiadomo, czy tych deklarowanych (miłość bliźniego), czy tych stosowanych w codziennym życiu (bij pedała, ateusza, aborcjonistę), to nie ulega wątpliwości, że drący Biblię i nazywający Kościół zbrodniczą sektą Nergal krzewicielem wartości chrześcijańskich nie jest. Nawiasem mówiąc, złamania prawa można dopatrzeć się również w nazwie programu, bo zgodnie z ustawą o języku polskim podmiot publiczny, jakim jest telewizja, ma obowiązek dbać o polszczyznę, a trudno za taką dbałość uznać nadawanie programom angielskojęzycznych tytułów. Tłumaczenia TVP, że Adam Darski został wybrany na jurora ze względu na swoje kwalifikacje muzyczne, a nie satanistyczne, są równie wiarygodne co tłumaczenia złodzieja, który przyłapany na okradaniu wystawy, wyjaśnia, że zastał rozbitą szybę i chciał zabezpieczyć towar. Muzyków czy krytyków muzycznych w tym kraju nie brakuje, ale nie każdy wsławił się chodzeniem z Dodą, wygranym procesem o obrazę uczuć religijnych i nie każdy ma odwagę chlapnąć coś kontrowersyjnego, co przyciągnie widzów.

Atak biskupów na muzyka pokazuje, że należy wreszcie zlikwidować wszelkie przepisy, których celem jest umocnienie dominacji katolicyzmu. Inaczej sytuacje takie jak tutaj będą się powtarzać: prawo jest ignorowane, a telewizja publiczna, która powinna uczyć, że dura lex, sed lex, demonstruje społeczeństwu, że prawa można nie przestrzegać. Oczywiście przestrzeganie zapisu o propagowaniu wartości chrześcijańskich doprowadziłoby nas prostą drogą do państwa wyznaniowego, stąd postulat jak wyżej.

Biskupi w swoich protestach ustawiają się na czele Katolickiego Społeczeństwa, Katolickiego Narodu i milionów Katolików kochających Świętą Trójcę, czyli Jana Pawła II, Jezusa i Maryję. Jeśli stoi za nimi taki tłum, to co im przeszkadza Nergal w programie? Przecież każdy Prawdziwy Katolik na widok tego diabła wcielonego przełączy na telewizję Trwam i show zostanie zdjęty z anteny, bo sataniści, ateiści, heretycy i innowiercy, stanowiący wedle twierdzeń Kościoła nieistotny statystycznie odłamek polskiego społeczeństwa, nie zapewnią programowi wystarczającej oglądalności.

Głównym sprawcą konfliktu jest TVP, ale wcale nie dlatego, że zatrudniła Nergala, tylko dlatego, że nadaje komercyjny show. Zaproszenie Darskiego do jury było już tylko logicznym następstwem takiej polityki programowej. Tymczasem telewizja publiczna, zamiast konkurować ze stacjami prywatnymi o widza żądnego nieskomplikowanej rozrywki, powinna nadawać koncerty Filharmoników Wiedeńskich, relacje z Carnegie Hall czy z Opery Narodowej. We wpisie Książki a sznurek do snopowiązałek postulowałem odebranie telewizji prawa do nadawania reklam, ale doszedłem do wniosku, że to nie uzdrowi sytuacji. TVP bez reklam i tak będzie pompowała oglądalność w nadziei, że po filmie klasy B z odpowiednią dawką mordobicia spora część widzów z rozpędu obejrzy polityka, którego będzie chciała lansować rządząca akurat w telewizji partia. Zlikwidujmy fikcję, którą utrzymujemy od dwudziestu lat, bo te dwie dekady jednoznacznie dowiodły, że do posiadania telewizji publicznej nie dojrzeliśmy. Na razie jesteśmy na poziomie wieśniaka, który po przeprowadzce ze wsi do miasta uważa, że wanna służy do trzymania w niej kur. Jak za jakieś pół wieku mentalnie dogonimy Brytyjczyków czy Niemców, wtedy zafundujemy sobie telewizję na poziomie BBC czy ARD. Finansowanie z pieniędzy podatników programów typu „The Voice of Poland” jest tych pieniędzy defraudacją, już bez względu na to, czy w jury zasiada Nergal, czy nie.

środa, 21 września 2011

O miłości najpiękniej

W ramach akcji TOP10 blogerzy wskazują dziesięć powieści miłosnych, które im się najbardziej podobały. I ja się dołączę. Kolejność alfabetyczna, bo przydzielanie miejsc byłoby bluźnierstwem. Większość czytałem bardzo dawno temu, więc uwagi mogą mieć niewielki związek z treścią, piszę po prostu, jakie zostało wrażenie, co zachowało się w pamięci.

„Bóg rzeczy małych” Arundhati Roy - duszna atmosfera, zakazana miłość.

„Giaur” George Gordon Byron - czytałem i myślałem „Boże, ale to piękne”.

„Komu bije dzwon” Ernest Hemingway - niektórym dane były tylko trzy dni. Chociaż jak się czyta „Lalkę”, to widać, że aż trzy. No i ziemia się ruszyła.

„Lalka” Bolesław Prus - powieść o miłości niespełnionej też jest o miłości. Lepsza taka niż żadna?

„Między nami nic nie było” Adam Asnyk - często wierszem można powiedzieć więcej.

„Niebłahe igraszki” Hjalmar Söderberg - czy kobiety muszą być takie podłe?

„Pierwszy krok w chmurach” Marek Hłasko - intymna chwila.

„Poniedziałki z Fanny” Per Gunnar Evander - szare dni, szare życie, szarzy ludzie, miłość też szara, a jednak piękna.

„Romeo i Julia” William Szekspir - nie przypadkiem imiona symbole.

„Wichrowe wzgórza” Emily Brontë - pamiętam tylko, że mnie urzekła.

sobota, 17 września 2011

Pirożyńskie Maryjanny

Po tym jak polskim feministkom podpadł Hjalmar Söderberg powieścią wydaną w 1912 roku, bo opisał ówczesne społeczeństwo i nie wziął pod uwagę przemyśleń Lizy Marklund i Magdaleny Środy, to, że i ja podpadnę, miałem jak w banku. Nie zawiodłem się, wrocławska bibliotekarka Irena Brojek wzięła na tapet (sic!) „Niepełnych” i oskarżyła mnie o „przebijający z kart powieści antyfeminizm” (cała recenzja tutaj). Bo „wszystkie występujące w niej kobiety są głupie albo bardzo głupie”. Hm. No to spójrzmy. Główna bohaterka czyta na potęgę i to nie tylko dlatego, że jako osoba samotna, rzadko wychodząca z domu ma dużo wolnego czasu, pochłaniała książki również przed wypadkiem, kiedy jeszcze, jak to młoda dziewczyna, prowadziła intensywne życie towarzyskie. Edyta preferuje przy tym takie autorki jak Janko czy Tokarczuk, a z pewnej sytuacji, którą przeżył Jacek, możemy domyślić się, że nie jest miłośniczką Coelho. Wiadomo jednak, że czytanie, zwłaszcza poważnej literatury, prowadzi prostą drogą do odmóżdżenia, bibliotekarki wiedzą o tym najlepiej, codziennie widują tych głupich albo bardzo głupich ludzi pożyczających książki. Idźmy dalej. Bratowa Jacka jest lekarką. Trudno o wyrazistszy dowód głupoty tej kobiety, przecież niskie IQ jest warunkiem przyjęcia na studia medyczne, członkowie Mensy odpadają w przedbiegach. A do końcowych egzaminów docierają już tylko naprawdę nieprzeciętni idioci. Jakby tych dowodów na antyfeminizm autora było mało, to ukoronowaniem niech będzie Anka, tworząca z Jackiem i jeszcze dwoma kolegami zespół informatyków w firmie programistycznej. Powiedzieć o kobiecie, która wybiera karierę informatyka, że jest bezdennie głupia, to eufemizm, bo naprawdę bystra i inteligentna kobieta zamiast konkurować z mężczyznami, wykorzystuje ich, łapie bogatego męża i żyje na jego koszt.

Powieść antyfeministyczna oczernia kobiety, a wybiela mężczyzn i moja to kryterium spełnia. „Mężczyźni zaś, w zdecydowanej większości, są wrażliwi, mądrzy i opiekuńczy, a jeśli robią coś niewłaściwego, to z powodu złej kobiety”. Opis „wrażliwi, mądrzy i opiekuńczy” pasuje do dwóch mężczyzn w książce: do Jacka i ojca Edyty. Ten robiący „coś niewłaściwego” to przyjaciel Jacka, Romek. Dwóch w stosunku do jednego to jest sto procent więcej, czyli niewątpliwie „zdecydowana większość”. „Coś niewłaściwego” polega na tym, że Romek traktuje kobiety wyłącznie jako obiekty seksualne, do tego stopnia, że nawet ich imiona uznaje za mało istotne plakietki. „Coś niewłaściwego” pasuje jednak znacznie lepiej do tezy, że obraz mężczyzn w książce jest wyidealizowany, niż epitet „prymitywny samiec”. No i - jakżeby inaczej w powieści antyfeministycznej - źródłem zła i tak jest kobieta. Bo Romek jest rozwodnikiem, a jego eks-małżonka to „megiera”. Wiemy o tym wprawdzie tylko od niego, ale dlaczego męski szowinista miałby niepochlebnie wyrażać się o swojej eks-żonie, gdyby nie była to szczera prawda? Przecież po rozstaniu ludzie na ogół postrzegają swojego dawnego partnera przez różowe okulary.

Ponieważ Brojek nie znalazła w powieści uzasadnienia dla wygłaszanych przez siebie arcypiramidalnych bzdur, poszukała go sobie gdzie indziej: „Może nie uwierzyłabym w swoje odczucia, gdybym nie przeczytała jednego z wpisów na blogu autora. Potwierdził nim moją opinię”. Chodzi zapewne o wpis Parytetowe przywileje, w którym sprzeciwiałem się parytetom dla kobiet na listach wyborczych i w zarządach firm. Dowód nie do obalenia, bo przecież jeśli ktoś protestuje przeciwko bombardowaniu Strefy Gazy przez Izrael, jest antysemitą, jeśli nie zgadza się z papieską wizją świata, jest antyklerykałem, a jeśli pasjonuje się Ligą Mistrzów zamiast Tour de France, antycyklistą. Mając tak ustawionego przeciwnika, recenzentka wyprowadza ostateczny cios, przy którym to, co Adamek zainkasował od Kliczki, należy uznać za muśnięcia: „Kolejny mężczyzna bojący się, że faktyczne równouprawnienie obnaży jego słabość?” Buch, autor leży na deskach.

Przed wojną redemptorysta (proszę nie kojarzyć) Marian Pirożyński opublikował poradnik „Co czytać”. O poradniku pewnie nikt by dziś nie pamiętał, gdyby w dwóch genialnych tekstach nie rozprawił się z nim Tadeusz Boy-Żeleński. Ksiądz Pirożyński wszystkie przeczytane przez siebie książki oceniał pod jednym kątem: czy w powieści się całują albo nie daj Boże uprawiają seks i te klasyfikował jako nieodpowiednie dla młodzieży, pozostałe, z opisami morderstw, oszustw, a nawet apostazji uważał za „moralnie obojętne”. Obecnie duchowni książkami się nie interesują, tylko telewizją, a polszczyzna listów protestacyjnych przeciwko zasiadaniu Nergala w jury muzycznego show pokazuje, że literaturę dawno przestali czytać. W miejsce księży polską krytykę literacką obsiadły feministki, które na wzór ojca Pirożyńskiego wertują powieści w poszukiwaniu niecnych fragmentów, przy czym grzechem nie jest już opis sceny miłosnej, tylko negatywnie pokazana kobieta albo pozytywnie przedstawiony mężczyzna. Znalazłszy coś takiego na kartach powieści, oburzone krytyczki obwieszczają: antyfeminista!

Co ma więc zrobić biedny pisarz, który chciałby znaleźć uznanie w oczach tego opiniotwórczego gremium? Pochlebna recenzja w „Wysokich Obcasach” to gwarantowana dobra sprzedaż, ale autor antyfeminista nie może na nią liczyć, „jeśli krytyczny tyłek wyroczni w Delfach języczkiem po pośladkach nie przeciągnie”, żeby zacytować znawcę. Parę wskazówek, jak krytyka płci żeńskiej połechtać, można w recenzjach powieści mojej i Söderberga znaleźć. I tak kobieca bohaterka, by odpowiednio została podkreślona jej inteligencja, powinna być co najmniej fizykiem jądrowym (przepraszam: fizyczką jądrową) z najmarniej dwoma Noblami na koncie. Oczywiście nie mogą być to właśnie Noble, bo natychmiast zostaniemy oskarżeni, że promujemy osiągnięcia wrednego mężczyzny, który dokonanie takiej liczby wynalazków zawdzięcza wyłącznie temu, że nie dopuszczał, by dokonały ich kobiety. Musimy wymyślić fikcyjną nagrodę, na przykład Curie. Ryzykujemy co prawda, że krytyczki odczytają to jako przytyk, że mężczyzna w rzeczywistości nagrodę ufundował, a kobieta nie i oskarżą nas o imputowanie Marii Skłodowskiej-Curie skąpstwa, ale nikt nie powiedział, że podlizywanie się feministkom to łatwy kawałek chleba. Jeśli będziemy opisywać perypetie uczuciowe fizyczki jądrowej, musimy mieć na uwadze, że nigdy, przenigdy nie może ona krzywdzić mężczyzn. Kobiety krzywdzące mężczyzn w przyrodzie nie występują, kobiety są generalnie dobre, kochane i do rany przyłóż, a wszystko inne to propaganda pisarzy antyfeministów. No i pamiętajmy, że jeśli zechcemy dać scenę, jak mężczyzna przynosi tej kobiecie prezent, to nie dlatego, że ona jest taka kochana, tylko dlatego, że ją wcześniej pobił i chce na nowo wkupić się w jej łaski.

Że co? Że to będzie nierealistyczne, nieżyciowe, niestrawne, że to już nie literatura, tylko feminorealizm? Ale jakie pochwały zbierzemy. Liza Marklund nie potrafi sklecić sensownej akcji, w takim „Raju” nic się kupy nie trzyma, jej bohaterowie (w tym serbscy zbrodniarze wojenni) wzdychają co trzy strony (wzdychający w przerwie między gwałtem a morderstwem żołdak jest tak zwaną psychologicznie prawdziwą postacią), bo autorka nie ma innych pomysłów na ekspresję uczuć, pisze tak prymitywnym językiem, że tłumacze rwą sobie włosy z głowy, ale przez polskie krytyczki jest wychwalana pod niebiosa, bo prezentuje zdrowy feminizm: wszystko, co złe, to mężczyźni, z którymi muszą zmagać się przebojowe kobiety. Dla odmiany polskie autorki kryminałów są sekowane, bo co z tego, że prowadzą logicznie akcję, ciekawie zarysowują charaktery, piszą ładną polszczyzną, kiedy za cholerę nie chcą wleźć na barykady feminizmu. I o ile jeszcze pisarz „antyfeminista” może liczyć na stosunkowo łagodne potraktowanie, bo skoro mężczyzna to na pewno, jeśli chodzi o prawa kobiet, mentalnie jest na poziomie społeczności neandertalskiej i trudno czegoś od niego oczekiwać, o tyle pisarki mają przerąbane, bo zaprzańcom się nie wybacza. To, że idee feministyczne większości autorów i autorek nie obchodzą, podobnie jak nie obchodzą ich boje Murzynów o zniesienie niewolnictwa i segregacji rasowej i z tego powodu się do nich nie odnoszą, a nie dlatego, że są rasistami, do pań krytyczek nie dociera i najwyraźniej szans na dotarcie nie ma. Jak Marian Pirożyński nie rozumiał, że pisarze opisują miłość fizyczną, bo to część życia, a pisarze zawsze piszą o życiu, tak Pirożyńskie Maryjanny nie rozumieją, że literaturę tworzy się nie penisem ani waginą, tylko głową.

sobota, 10 września 2011

Nie płacić artystom!

Pan X. odkrył, że żywność jest niezbędna ludziom do życia. Po przemyśleniu swojego odkrycia doszedł do wniosku, że zmuszanie ludzi do płacenia za coś, bez czego nie mogą się obejść, jest niemoralne. Zwłaszcza że takie zboże samo rośnie, świnia też sama nabiera ciała, pompować jej nie trzeba, więc z jakiego tytułu rolnik ma otrzymywać wynagrodzenie? Oburzony złą organizacją świata, pan X. założył fundację, której celem było doprowadzenie do tego, by żywność była za darmo, a rolnicy pracowali za wdzięczność i szacunek (skoro żywność będzie za darmo, z głodu nie umrą). Może państwu się wydaje, że inicjatywa pana X. spotkała się z pukaniem w czoło, a on sam został zlekceważony jako fantasta, na szczęście obecnie już nieszkodliwy, bo sto lat temu tacy fantaści stanowili sporą grupę i zafundowali nam system ekonomiczny, którego skutki odczuwamy do dziś, a wspaniałe efekty nadal możemy podziwiać na Kubie i w Korei Północnej? Nie. Pan X. jest zapraszany na różne sympozja, gdzie domaga się, by, jeśli się tylko da, rozdawać żywność za darmo i w miarę możliwości rolnikom nie płacić. Jeśli ktoś ukradnie bochenek chleba, poważne gazety zapraszają pana X., żeby skomentował zajście, a pan X. udowadnia, że nie mamy do czynienia z kradzieżą, tylko z niemoralnością systemu, w którym za jedzenie trzeba płacić.

Pan X. nazywa się Jarosław Lipszyc, żywność to kultura, a rolnicy to artyści. Raz już Lipszyca krytykowałem, kiedy postulował taką zmianę prawa, by dzieła trafiały do domeny publicznej zaraz po śmierci autora, a nie były chronione jeszcze przez 70 lat (przy czym nie jest to żadne „jeszcze”, a „tylko”, innego majątku nie odbiera się rodzinie 70 lat po śmierci spadkodawcy), wskazałem, że twórcy staliby się w ten sposób obywatelami drugiej kategorii, bo jako jedyni nie mogliby zabezpieczyć w testamencie swoich dzieci. Lipszyc przyjął ten argument i zaapelował na jednej z konferencji o taką zmianę prawa, by uprawnione do dziedziczenia po twórcy były wyłącznie jego dzieci. Jak widać, Lipszyc nie rozumie, że twórca to taki sam obywatel jak każdy inny. Siostra przedsiębiorcy ma prawo po nim dziedziczyć, z jakiego tytułu siostra twórcy miałaby być tego prawa pozbawiona? Powiedzmy, że mam chorą, niepracującą siostrę, którą utrzymuję i której pomagam. Jeśli jestem przedsiębiorcą, po mojej śmierci dziedziczy ona po mnie majątek lub jego część, jeśli jestem twórcą, w rozwiązaniu proponowanym przez Lipszyca zostaje bez środków do życia. I podobnie aberracyjne pomysły Lipszyc wygłasza całkiem na poważnie, a poważna prasa („Magazyn Literacki Książki”) je referuje bez żadnych komentarzy.

Na tej samej konferencji jeden z uczestników stwierdził, że chciałby mieć możliwość udostępniania swoich dzieł za darmo. Że jest to niemożliwe uważa (chyba) też Lipszyc:
„Wprowadzić mechanizmy wyłączania utworów spod prawa autorskiego, jeśli taka jest wola twórcy, bo dziś twórca nawet tego nie może zrobić”.
Chyba, bo Lipszyc pisze jak zwykle mało precyzyjnie i nie bardzo wiadomo, czy chodzi mu o prawa osobiste czy majątkowe. Jeśli o te pierwsze, to rzeczywiście twórca nie może się ich zrzec, tylko do czego doprowadziłaby możliwość, że każdy mógłby utwór danego autora dowolnie zmienić i podpisać własnym nazwiskiem? Jeśli chodzi o prawa majątkowe, to można udowadniać, że autor nie ma możliwości ich zrzeczenia się (http://prawo.vagla.pl/node/7424), tyle że trudno dopatrzeć się, jaki przepis zostaje złamany, kiedy autor udostępnia swój utwór na przykład w Internecie i zezwala na darmowe pobranie go przez każdego chętnego. Zresztą w swoim wywodzie Waglowski podaje, na jakiej zasadzie autor może bezpłatnie udostępnić swój utwór (wolna licencja), tyle że go to nie satysfakcjonuje, bo licencję można wypowiedzieć, a on chciałby, żeby licencjobiorca „czuł się bezpieczny, miał pewność co do prawa, mógł spać spokojnie”. Wziąwszy pod uwagę, że wypowiedzenie licencji rodzi skutki dopiero na przyszłość i nie działa wstecz, a więc wykorzystanie utworu w czasie obowiązywania licencji nie mogłoby zostać uznane post factum za nielegalne, nie bardzo wiadomo, dlaczego licencjobiorca miałby się niepokoić. Waglowski chce tu obwarowania, które nie występuje w żadnej innej dziedzinie życia społecznego, to tak jakby domagał się, żeby ustawa zapewniała właścicielom mieszkań możliwość ich wynajmowania na wieczność, bez prawa zmiany zdania i wypowiedzenia najmu. Człowiek, dopóki żyje, ma prawo zmienić zdanie w każdej kwestii i inaczej rozporządzić swoim majątkiem. I w żadnej dziedzinie życia nie ma stuprocentowej pewności, że stosunki prawne nie ulegną zmianie, dlaczego miałby ją mieć akurat licencjobiorca korzystający z utworu?

W jednym Waglowski i Lipszyc mają rację, że krytykują opłatę na Fundusz Promocji Twórczości. Jeśli chcę wydać książkę czy płytę na przykład w celach charytatywnych, mogę zgłosić się do twórcy i poprosić, by zrezygnował z honorarium. W większości wypadków zapewne się zgodzi. W przypadku książki czy płyty, do której prawa wygasły (nazywając rzecz po imieniu: którą znacjonalizowano), muszę zgodnie z art. 40 ustawy o prawie autorskim zapłacić państwu 5-8 procent od wpływów (nie od zysków, od wpływów brutto, czyli gigantyczny podatek!). I żadna prośba do ministra finansów nic nie da, wiadomo, jak chętnie ten zwalnia obywateli z obciążeń podatkowych (a pomijając już chęci, takie zwolnienie wymaga przejścia całej biurokratycznej procedury). Nie można nawet negocjować niższej stawki, którą w tej chwili rozporządzenie określa na 8%, czyli maksymalną z określonego w ustawie przedziału. Kiedy mamy jako kontrahenta twórcę (albo jego spadkobierców), negocjacje zawsze są możliwe.

Zwolennicy korzystania z pracy twórców za darmo, którzy nie wiadomo dlaczego nie domagają się prawa do korzystania za darmo z pracy lekarzy, piekarzy i murarzy (choć zdrowia, chleba i mieszkania człowiek potrzebuje bardziej niż kultury) posługują się kilkoma stałymi argumentami.

Pierwszym z nich jest, że Internet umożliwiający swobodną wymianę plików zmienił rzeczywistość i prawo autorskie do tej nowej rzeczywistości nie przystaje. Jest to argument typu: skoro wynaleziono pistolet, mogę zabijać ludzi. To, że pojawiło się narzędzie ułatwiające kradzież (nazywajmy rzeczy po imieniu), nie oznacza, że należy ją zaakceptować. Wtedy na tej samej zasadzie należałoby zaakceptować pedofilię, skoro Internet ułatwił pedofilom życie. Albo faktycznie strzelanie do ludzi, bo Internet ma jeszcze parę innych zastosowań poza popełnianiem przestępstw, a pistolet do niczego poza zabijaniem nie służy.

Innym ulubionym argumentem złodziei jest stwierdzenie, że udostępniając utwór za darmo, reklamują twórczość autora, na czym ten tylko może zyskać. Bo jak komuś utwór się spodoba, to go kupi. Ankieta z pytaniem, ile książek z tych, które mu się spodobały, kupił w ostatnim roku użytkownik biblioteki, wykazałaby, że to nieprawdziwa teza. Ale nawet gdyby była prawdziwa, jest to bez znaczenia, bo nie można zmuszać autora, żeby reklamował się wbrew swojej woli. On jest właścicielem swojego dzieła i wyłącznie on decyduje o formie jego udostępnienia, ma przy tym pełne prawo podejmować decyzje dla siebie niekorzystne. Jeśli więc nawet ktoś uważa, że autor postępuje nierozsądnie, to nie daje mu to prawa do rozporządzania jego dziełem. A poza tym artyści to wbrew pozorom ludzie mocno stąpający po ziemi, jeśli spostrzegą, że darmowe udostępnianie utworów w Internecie rzeczywiście przynosi korzyści, będą to robić.

Specyficzną grupą są złodzieje mający świadomość, że z kwoty, którą należy zapłacić za utwór, ledwie skromny procent trafia do twórcy, resztę biorą pośrednicy. I uważają za moralnie usprawiedliwione niepłacenie, żeby nie nabijać kabzy pośrednikom. W tym rozumowaniu pomijają taki drobny szczegół, że w ten sposób pozbawiają twórcę nawet tej niewielkiej kwoty i utrudniają mu publikację kolejnego utworu, bo im mniej pośrednik zarobi, tym mniej chętnie opublikuje kolejny utwór autora.

Za drogie, to kolejny argument. Kiedy zamknięto pasera, który zorganizował platformę, gdzie można było wymieniać się ukradzionymi utworami, „Gazeta Wyborcza” udostępniła swoje łamy na dyskusję, czy można kraść. Jakaś studentka napisała, że kompletne wydanie piosenek Beatlesów kosztuje bodajże 60 zł i to jest na studencką kieszeń stanowczo za dużo. Tej samej studentce nie przeszkadza, że butelka markowego wina kosztuje znacznie więcej i nie uważa, że uprawnia ją to do wyniesienia chyłkiem jednej z winnicy, z usprawiedliwieniem, że bogaty winiarz bynajmniej nie zbiednieje. I tu od razy przechodzimy do kolejnego argumentu czy raczej wyobrażenia, że twórca to człowiek majętny, nie ubędzie mu, jak wysłuchamy za darmo jego piosenki. W przypadku Beatlesów to prawda (że majętni), w przypadku innych twórców nie. Znakomita większość to finansowi przeciętniacy, dla których to, czy odbiorca kupi płytę czy nie, może rozstrzygać, czy zjedzą obiad, zapłacą rachunki i będą mieli czas na nagranie następnej. Jedna płyta powie ktoś, co to znaczy. Więcej niż jeden głos w wyborach. Ale nawet jak twórca jest sławny i bogaty, to też nie usprawiedliwia korzystania z jego pracy za darmo. Jeśli ktoś swoim talentem doszedł do takiej pozycji, że może zarobić na wyspę, to nikt nie ma prawa go tej wyspy pozbawiać.

Wspomniany Lipszyc uparcie lansuje postulat, że niekomercyjne wykorzystanie utworu winno być wyłączone spod ochrony prawa autorskiego. Pomija tu coś, co się nazywa utracone korzyści. Jeśli ktoś zniszczy nam maszynę do robienia lodów, to będzie musiał zapłacić nie tylko za naprawę, ale i za lody, które moglibyśmy sprzedać w czasie potrzebnym na naprawienie maszyny. Darmowa projekcja filmu spowoduje, że na płatną przyjdzie znacznie mniej ludzi. Poza tym, o czym pisałem w swoim artykule Monopol prawa autorskiego (przytaczam go poniżej), finanse to nie jedyna rzecz, która interesuje twórcę, równie ważne, a często ważniejsze dla niego jest, czy utwór wykonuje się, publikuje zgodnie z jego artystycznym zamysłem. Powiedzmy, że na dany utwór artysta nabywców nie ma, a ten, kto, wbrew jego woli albo nie informując go o tym, wykorzystał utwór w celach niekomercyjnych, zadbał, by ani na jotę nie odstąpić od oryginału. Czy wtedy wszystko będzie w porządku? Nie, bo utwór jest własnością autora, a z cudzej własności korzystamy wyłącznie za zgodą właściciela. Powiedzmy, że sąsiad dał nam na przechowanie komplet drugich kluczyków do samochodu. Wyjechał na urlop, a my w tym czasie postanowiliśmy korzystać z jego samochodu. Nawet jeśli nie spowodujemy żadnej szkody, zatankujemy mu z naddatkiem i wymienimy świece na nowe, to nie będziemy w porządku, bo sąsiad może być na przykład emocjonalnie mocno związany z samochodem i nie życzyć sobie, by prowadził go ktoś inny. Dla każdego jest oczywiste, że w takiej sytuacji trzeba zapytać o zgodę, tymczasem coś, co w świecie własności materialnej jest oczywiste, przestaje takie być w świecie własności niematerialnej, i w sumie nie bardzo wiadomo dlaczego.

Monopol prawa autorskiego

Disney, właściciel praw autorskich do „Kubusia Puchatka”, nie zgadza się na wystawianie prozy Milne'a, a Aleksandra Iwanowska, właścicielka praw autorskich do utworów księdza Twardowskiego, chce, żeby za korzystanie z tych utworów jej płacono.

Te dwa fakty skłoniły Jarosława Lipszyca do postawienia w „Życiu Warszawy” (16-17.02) i w „Gazecie Wyborczej” (22.02) tezy, że mamy do czynienia z nową cenzurą „opartą na przymusie ekonomicznym i monopolu prawa autorskiego”. Gdyby przeczytać tylko artykuł w „Wyborczej” trudno byłoby zrozumieć, o co autorowi chodzi. Sformułowanie „monopol prawa autorskiego” ma taki sam sens jak sformułowanie „monopol kodeksu karnego”. W „Życiu Warszawy” Lipszyc wyjaśnia jednak, że pod pojęciem „prawo autorskie” rozumie nie ustawę, tylko majątkowe prawa autorskie: „Podstawową zasadą prawa autorskiego jest monopol na wykorzystanie dzieła, przysługujący aktualnym posiadaczom tego prawa”. Jest to poniekąd prawda, tak samo jak prawdą jest, że właściciel samochodu ma monopol na jego wykorzystanie. Prawo autorskie opiera się bowiem na założeniu, że utwór z ekonomicznego punktu widzenia jest takim samym dobrem jak rzecz materialna i za jego stworzenie i sprzedaż należy się wynagrodzenie, a właścicielem utworu jest jego twórca i wyłącznie on decyduje (z pewnymi wyjątkami) o jego wykorzystaniu lub scedowaniu tego uprawnienia na kogoś innego. Lipszyc nazywając prawo własności „monopolem”, dokonuje manipulacji, bo wiadomo, że monopol jest zjawiskiem niekorzystnym z punktu widzenia konsumenta (w tym przypadku, skoro mówimy o prawie autorskim: odbiorcy kultury) i należy z nim walczyć.

Niezależnie od tej manipulacji artykuły Lipszyca padną na podatny grunt, bo dla wielu Polaków wspomniane założenie wcale nie jest oczywiste. Twórca w polskiej mentalności, a zwłaszcza poeta i pisarz to ktoś, kto powinien przymierać głodem, bo wiadomo, że wtedy tworzy najlepsze dzieła (dowód: „Głód” Hamsuna), a podstawowym zadaniem poety i pisarza jest zbawianie narodu, zbawiać zaś za pieniądze się nie godzi. Tymczasem znakomita większość twórców nie ma takich ambicji. Autor romansideł pisze je dla zarobku, bo lubi, bo akurat to umie, bo ma dwie lewe ręce i nie potrafi układać cegieł i w związku z tym jako murarz nie utrzymałby rodziny. Na swoje nieszczęście, bo nikomu nie przychodzi do głowy, żeby z artykułu 75 Konstytucji RP, mówiącego o zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, wywodzić, że murarz powinien pracować za darmo albo żeby jego życiowy dorobek wszedł w skład majątku publicznego, jeśli nie jego decyzją (skoro woli zapisać go swoim dzieciom), to na mocy ustawy.

Tymczasem takiej kuriozalnej interpretacji konstytucji dokonuje grupa artystów teatralnych Indeks 73, o której pisze Lipszyc, i powołując się właśnie na artykuł 73, gwarantujący „wolność twórczości artystycznej” i „wolność korzystania z dóbr kultury”, domaga się prawa do wystawiania „Kubusia Puchatka” bez zgody właściciela praw autorskich. Autorzy tej inicjatywy przeczytali konstytucję dość wybiórczo, bo spełnienie ich postulatów byłoby złamaniem z kolei 64 artykułu konstytucji mówiącego o prawie własności. Poza tym wolność korzystania z dóbr kultury nie oznacza, że każdy ma prawo do zapoznania się z każdym utworem. Poeta może napisać wiersz przeznaczony wyłącznie dla wybranki serca, a muzyk wpuścić na swój występ tylko znajomych. Podobnie wolność twórczości artystycznej nie oznacza prawa do tworzenia dzieł zależnych (w tym przypadku przedstawienia teatralnego na podstawie książki) bez zgody autora oryginału. Pisarz może nie zgodzić się, żeby scenarzysta napisał na podstawie jego powieści scenariusz. Z dowolnego powodu: bo oferują mu za niską stawkę, bo uważa, że jego książka nie nadaje się na film, dlatego, że scenarzysty nie lubi albo po prostu ma taką fanaberię (artyści, jak wiadomo, miewają). I w żaden sposób nie ogranicza to wolności twórczej scenarzysty, bo nikt mu nie broni napisać oryginalnego scenariusza. Natomiast każda inna konstrukcja przepisów ograniczałaby prawa pisarza jako właściciela swego dzieła.

Te prawa i tak są ograniczone, bo przysługują autorowi i jego spadkobiercom tylko przez okres życia autora plus 70 lat po jego śmierci. Co by powiedziała rodzina, gdyby do jej domu zapukał urzędnik i oświadczył: „Dzisiaj mija 70 lat od śmierci waszego pradziadka, który zbudował ten dom, w związku z tym od 1 stycznia przyszłego roku przechodzi on na własność Skarbu Państwa i do tego czasu musicie się wyprowadzić”. Powiedziałaby, że to czystej wody bolszewizm. Dokładnie ten bolszewizm jest jednak sankcjonowany w prawie autorskim, a Lipszyc (i podobne mu głosy) opowiada się za tym, żeby go jeszcze zwiększyć.

Jakie rozwiązanie proponuje? Żeby niekomercyjne wykorzystanie utworu nie wymagało zgody właściciela praw autorskich. Twierdzi przy tym, że w żaden sposób nie naruszy to „zasady, iż uzyskanym dochodem należy się podzielić z twórcą”. Niby słusznie, wykonawca piosenki nie zarobił, nie ma się czym dzielić z autorem tekstu i kompozytorem. Tyle że taka zasada nie istnieje, twórca ma prawo do zarabiania na swoim dziele, a nie do tego, żeby wykorzystujący coś mu odpalił, jeśli sam zarobi. Bezpłatny koncert spowoduje, że organizowanie płatnego będzie mijało się z celem, co oznacza dla twórcy realną stratę. Poza tym finanse nie są jedyną kwestią braną pod uwagę przez twórcę, kiedy wyraża zgodę na wykorzystanie utworu. Autor tekstu piosenki może uważać, że dany piosenkarz nie będzie w stanie jej zinterpretować zgodnie z jego intencjami, i dlatego mu odmówić. Gdyby piosenkarz mimo to miał prawo zaśpiewać ją na koncercie, wyłącznie dlatego, że koncert jest charytatywny, oznaczałoby to pozbawienie autora kontroli nad jego własnym dziełem. A przecież często zdarza się, że twórcy udzielają zgody na wykorzystanie swoich dzieł nieodpłatnie, ale starannie pilnują, żeby utwór był wykorzystywany zgodnie z ich artystycznym zamysłem.

Przejdźmy teraz od ogółu do szczegółu i skupmy się na księdzu Twardowskim. Spadkobierczyni - tak to przedstawia prasa - jest pazerna i chce pieniędzy za udostępnianie utworów, które ksiądz udostępniał za darmo, a tym samym „zawłaszcza” - to już arcybiskup Życiński - jego poezję. Dołóżmy do tego biedne dziatki, którym zabrania się śpiewać poezję księdza, i oburzenie kilkudziesięciu intelektualistów, że pani Iwanowska podjęła kroki prawne przeciwko Wydawnictwom Uniwersytetu Warszawskiego, które nielegalnie opublikowały książkę „Otulona dobrocią”, i już mamy wroga publicznego numer 1.

Przyjmijmy, że pani Iwanowska rzeczywiście chce się na poezji księdza Twardowskiego wzbogacić. Trudno, jej prawo. Wszystkim oburzonym należy przypomnieć, że dał jej to prawo sam ksiądz Twardowski, dobrowolnie i będąc w pełni władz umysłowych. Ks. Twardowski mógł równie dobrze powołać testamentem fundację non profit, która wydawałaby między innymi jego utwory. Albo zastrzec w testamencie, że Aleksandra Iwanowska jest wprawdzie dysponentem praw do jego utworów, ale ma obowiązek udzielać zgody na ich wykorzystanie nieodpłatnie. Z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Krytycy Iwanowskiej twierdzą, że działa ona niezgodnie z intencjami księdza Twardowskiego. Może. Tyle że kiedy syn wyprzedaje kolekcję obrazów odziedziczoną po ojcu, a ciotki uważają, że wolą ojca byłoby, żeby również po jego śmierci kolekcja pozostała nienaruszona w rodzinie, to nie wzywają do rewolucji i nie wypisują nonsensów o monopolu prawa spadkowego (że niby podstawową zasadą prawa spadkowego jest monopol na wykorzystanie spadku, przysługujący aktualnym spadkobiercom), tylko co najwyżej wnoszą pozew do sądu, kwestionując testament. Tymczasem krytycy Iwanowskiej wzywają właśnie do rewolucji. Lipszyc postuluje zmianę prawa, bo „jest niemoralne” i nie wystarczy apelować do „poczucia przyzwoitości winnego”. Na marginesie zauważmy, że winnym jest tu pani Iwanowska, która nie złamała żadnego przepisu, natomiast całkowicie w porządku są Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, które wydały książkę, nie mając do niej praw, co jest zwykłą kradzieżą, i chociaż kraść zabrania siódme przykazanie, jakoś potępienia tego uczynku ze strony kościelnej nie słychać. Wracając do sformułowań Lipszyca: nie dowiadujemy się, na czym polega niemoralność prawa, która pozwala pisarzowi czy poecie zabezpieczyć w testamencie swoje dzieci (w większości twórcy jednak nie są księżmi) i zapewnić im dochody ze swoich dzieł. Zmiana tego prawa oznaczałaby, że twórcy byliby jedyną kategorią obywateli, po których rodzina nie mogłaby w pełni dziedziczyć. W przypadku księdza Twardowskiego (jeśli zarzuty wobec Iwanowskiej są prawdziwe, o czym nie wiemy, bo dziennikarze ani nie przedstawiają jej wyjaśnień, ani nie informują, że udzielenia takich wyjaśnień odmawia) mamy po prostu do czynienia z rozminięciem się intencji spadkodawcy z działaniami spadkobiercy. Zdarza się. Nie jest to powód ani do wywracania całego systemu prawnego, ani do bolszewickich działań, jakie proponują intelektualiści w swoim liście protestacyjnym, żeby odebrać Aleksandrze Iwanowskiej prawa do utworów ks. Twardowskiego (jak rozumiem, dekretem, a nie decyzją sądu) i przekazać je w zarząd jakiejś komisji.

Larum świętego oburzenia na Iwanowską zawiera sugestię, że spadkobierczyni pozbawia Naród należnej mu Poezji, tymczasem nic takiego nie ma miejsca. Iwanowska nie odmawia zgody na wydawanie utworów ks. Twardowskiego (do czego też miałaby prawo), a jedynie chce, żeby jej za tę zgodę płacono. Jarosław Lipszyc i arcybiskup Życiński uważają to za degrengoladę i upadek moralny, nie uważają natomiast za degrengoladę i upadek moralny faktu, że na tej samej poezji, na której chce zarobić Iwanowska, zarabia wydawca. Bo Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego książki „Otulona dobrocią” bynajmniej nie rozdają bezpłatnie, tylko sprzedają w księgarniach, kasując po 28 złotych od egzemplarza, co, wziąwszy pod uwagę, że za prawa autorskie nie zapłaciły ani złotówki, jest ceną nie tylko pokrywającą koszty wydania, ale i dającą zysk. Dlaczego w jednym przypadku chęć zarobku jest czymś zdrożnym, a w drugim nie? Bo każdy ma prawo zarobić na książce - wydawca, księgarz, redaktor - tylko poeta, kiedy chce za swoją książkę dostać przyzwoite wynagrodzenie, jest z gruntu podejrzany? Wiem, wiem, pani Iwanowska nie jest poetką. Ale poeta scedował na nią prawo zarabiania na jego utworach, więc na jedno wychodzi.

Lipszyc twierdzi, że przymus ekonomiczny jest nową formą cenzury. W domyśle, nie każdego stać, żeby zapłacić za prawo do wykorzystania utworu i trzeba coś z tym zrobić, bo jesteśmy pozbawiani dostępu do kultury. Biedny zespół dziecięcy, któremu straszna Iwanowska każe płacić za prawo śpiewania poezji ks. Twardowskiego, ilustruje tę tezę jak znalazł. Tak się składa, że przymus ekonomiczny czy raczej rachunek ekonomiczny rządzi tym światem. Są rzeczy, których człowiek potrzebuje bardziej od kultury, niezbędne do przeżycia, jak żywność, ubranie i miejsce do spania, a mimo to trzeba za nie płacić. Co więcej, przerabialiśmy już taki system, w którym człowiek miał dostawać wszystko, co mu niezbędne, nawet jeśli nie potrafił na to zarobić. Paradoksalnie okazało się, że dobra są łatwiej dostępne, jeśli trzeba za nie płacić, niż kiedy mają być za darmo, a system do dzisiaj odbija nam się czkawką. I propozycje Lipszyca nie są niczym innym jak postulatem wprowadzenia komunizmu w kulturze, zamiast kontyngentów nakładanych na chłopów mielibyśmy kontyngenty nakładane na twórców.

(2008)

sobota, 3 września 2011

„Kanalia” na Kindle

Proszę państwa, oto pisarz wycofany, spoczynkowy i podłączony, ryzykując ciężki szok poznawczy u panów Kowalczyka i Sowy, którym wydaje się, że tylko oni słyszeli o Internecie, zamieścił swoją książkę w Kindle Store. Amerykańska cena jest z narzutami dla Europejczyków (czytelnicy w Stanach widzą niższą), ale powieść, również w wersji bezpośrednio na Kindle’a, można nabyć taniej w mojej księgarni.



A teraz jak do tego doszło. Ponieważ interesuje mnie wszystko, co związane z książkami, także kwestie prawne i techniczne, zakupienie czytnika było tylko kwestią czasu. Zwlekałem z tym, bo wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jako czytelnikowi to urządzenie niespecjalnie mi się przyda, aż trafiłem na blog Roberta Drózda Świat Czytników, będący po prostu kopalnią (rzetelnej) wiedzy o wszystkim, co związane z Kindle’em (pan Robert zdążył już zresztą napisać o „Kanalii”). Mając instrukcję typu idiotensicher, jak kupić Kindle’a, żeby nie przepłacić ani złotówki i jak potem się nim posługiwać, nie mogłem się już oprzeć, choć autor, sam ogromnie zafascynowany czytnikami, lojalnie uprzedzał, że dla niektórych mogą okazać się zbędnym gadżetem.

Kiedy już dostałem Kindle’a, najpierw zainteresował mnie jako pisarza. Od pewnego czasu próbuję znaleźć wydawnictwo, które zechciałoby wznowić „Kanalię”, ale że pierwsze wydanie sprzedało się średnio, o chętnych trudno. Miałem propozycję od wydawcy prowadzącego dystrybucję w kioskach, co na wznowienie jest niezłym pomysłem, bo kioskowa sprzedaż jest nieporównywalnie wyższa niż ta w tradycyjnych księgarniach, ale zażądał ode mnie skrócenia książki o… połowę. Mogłem się tylko popukać w czoło. Popukałem się zresztą też na swój rachunek, bo warunki oferował bardzo przyzwoite i rezygnowałem najwyraźniej z niezłych pieniędzy, ale są jakieś granice prostytuowania się. Przy braku perspektyw na papierowe wznowienie, uznałem, że nic nie stoi na przeszkodzie, by udostępnić „Kanalię” w formie elektronicznej. Przygotowując tekst do ponownej publikacji, odkryłem, że pierwsze wydanie zostało wydrukowane w… wersji redaktorskiej. Jak to się stało? Po dość pobieżnej redakcji dostałem książkę do korekty autorskiej, zrobiłem ją i odesłałem tekst, który powinien pójść do druku. Tymczasem zamiast do druku, trafił do ponownej redakcji (teraz znacznie dokładniejszej), w czym nie byłoby nic złego, gdyby tylko ktokolwiek z wydawnictwa zechciał mnie poinformować, że jest robiona druga redakcja i pozwolił mi się do niej odnieść. Uznano jednak, że autor w procesie wydawniczym jest mało istotny i skierowano książkę bezpośrednio do druku, nie pytając mnie, czy te nowe redaktorskie poprawki mi odpowiadają. A ja oczywiście nie miałem żadnego powodu, żeby sprawdzać, czy gotowa książka odpowiada zaakceptowanej przeze mnie wersji. Podsumowanie mojej pisarskiej kariery wypada więc następująco: wydałem cztery książki swojego autorstwa, z czego przy trzech wydawnictwo albo mnie oszukało, albo w sposób rażący naruszyło moje prawa autorskie. Nie okantował mnie tylko wydawca poradnika, ale pewnie dlatego, że byłem nim sam i mogłem patrzeć sobie na ręce dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Dopiero więc teraz miałem okazję zrobić korektę autorską i ta wersja „Kanalii”, która jest w postaci elektronicznej, jest tą „ortodoksyjną”. Poza opisami, które są w księgarniach, o „Kanalii” można poczytać też na blogu, pisałem wcześniej o tym, gdzie umiejscowiona jest akcja i jaki był odbiór powieści.

Ponieważ wydanie elektroniczne powstało głównie z myślą o czytelnikach posiadających Kindle’a, strzeliłbym sobie w kolano, odradzając zakup czytnika. Ale tak jednak zrobię, gdyż po trzech miesiącach użytkowania jestem raczej na nie. Nie mam wątpliwości, że czytniki w przyszłości wyprą papier, ale zanim to nastąpi, musi upłynąć znacznie więcej wody, niż to się apologetom e-booków wydaje. A na razie zwyczajnie nie ma czego na Kindle’u czytać (a konkurencyjnego polskiego czytnika nie ma). Polskie e-booki są drogie, często tak zabezpieczone, że nie da się ich na Kindle’u otworzyć, a jeśli niezabezpieczone, to w formacie dla Kindle’a nieodpowiednim. No i jest ich mało. Normalnie, dobierając sobie lekturę, rozglądam się za tytułami, które mogą mnie zainteresować, i jeśli na taki trafię, książkę po prostu kupuję, przy czym dotarcie do niej nie stanowi na ogół żadnego problemu, praktycznie wszystkie wydawnictwa prowadzą sprzedaż ze swoich stron internetowych, a jeśli nakład się wyczerpał, ratunkiem jest Allegro. W przypadku czytnika zauważyłem (też u innych) taką reakcję, że człowiek zaczyna się rozglądać: co tu by się dało na tym przeczytać. Czyli nie czyta się tego, co chce się czytać, tylko to, co jest dostępne. No i żeby znaleźć coś do czytania, często trzeba przebić się przez zalew grafomańskich pozycji, a ja zwyczajnie nie mam na to czasu. Jeśli wchodzę na jakąś platformę e-bookową i widzę nazwisko Aleksander Sowa, to robię w tył zwrot, bo nie mam ochoty sprawdzać, ilu jeszcze sowopodobnych „pisarzy” zamieściło tam swoje wypociny. Bo przecież znalezienie książki zdatnej do czytania nie oznacza jeszcze, że zainteresuje mnie ona ze względu na temat, ujęcie tematu, język, wrażliwość autora i tak dalej. Zdecydowanie wolę w tym czasie przejrzeć dziesięć papierowych pozycji, o których wiem, że wszystkie przeszły przez sito odsiewające grafomańskie płody, żeby z tych dziesięciu wyłuskać tę jedną, która do mnie trafi.

A z innymi językami wcale nie jest lepiej. Szwedzkie e-booki byłyby dla mnie zbawieniem, bo koszty wysyłki książek ze Szwecji do Polski są horrendalne, ale szwedzki rynek e-booków bardzo przypomina polski. E-booki są w cenie wydań kieszonkowych, które normalnie kupuję, albo często dwa, trzy razy droższe, zabezpieczone przed czytaniem na innych czytnikach niż ten powiązany z księgarnią. Znalazłem jedną stronę z darmowymi książkami, które wcześniej ukazały się na papierze, to wszystkie były w pdf. Ściągnąłem sobie książkę, przekonwertowałem, to mi ją pokaszaniło. Taka sama porażka w Niemczech. Zainteresowały mnie wydane przez W.A.B. opowiadania Ferdinanda von Schiracha pt. „Przestępstwo”. Ponieważ, jeśli ma się taką możliwość, lepiej czytać książkę w oryginale, a W.A.B. nie jest tym wydawnictwem, w którym najchętniej zostawiam swoje pieniądze, poszukałem niemieckiego e-booka. W amerykańskim Amazonie (polski właściciel Kindle’a w Amazon.de zakupów robić nie może) nie było. W efekcie kupiłem papierowe wydanie, będąc w Niemczech. Nawiasem mówiąc, opowiadania bardzo polecam, są rewelacyjne.

Powyższe zastrzeżenia nie dotyczą osób czytających po angielsku, bo tu wybór jest rzeczywiście bardzo duży, ostatecznie za Kindle’em stoi potężny Amazon. Ja angielskiego na tyle nie znam, w całym swoim życiu przeczytałem w tym języku dwie książki, przy czym „przeczytałem” nie jest tu właściwym słowem, przebiłem się przez nie ze słownikiem w ręku.

Dostępność książek z czasem będzie się oczywiście poprawiała, ale mam do czytnika też zastrzeżenia natury bardziej fundamentalnej. Podstawowe jest takie, że to urządzenie techniczne. A urządzenia techniczne się psują. Książka mi się nie zepsuje. Przez te trzy miesiące nastawiłem się na korzystanie z czytnika, więc wychodząc z domu brałem go zamiast książki. I przeżyłem niemiłe zaskoczenie, kiedy w kolejce do dentysty odkryłem, że rozładowała się bateria, która miała trzymać miesiąc czy dwa, i jestem skazany na czasopisma pisujące o majtkach czy braku majtek Dody. Poza tym, o ile sam czytnik rzeczywiście jest lekki i poręczny, o tyle w futerale wcale nie, waży chyba więcej niż przeciętna książka w miękkiej oprawie, ale nosić go bez futerału strach, bo można zarysować ekran. Natomiast na plus trzeba powiedzieć, że urządzenie jest wysokiej jakości i spełnia swoją rolę, to znaczy przy czytaniu nie męczy wzroku. Z ekranami wykonanymi w technologii e-papieru zetknąłem się już wcześniej, szukając antidotum na bóle głowy, które odczuwałem pracując przy komputerze. Znalazłem wtedy monitor 3Qi firmy Pixel Qi, będący połączeniem klasycznego LCD z e-papierem. Ponieważ 3Qi jest dosyć ciemny i wymaga skierowania nań jakiegoś źródła światła, Kindle’a kupiłem od razu z lampką, będąc przekonanym, że jest niezbędna. Tymczasem ekran Kindle’a okazał się dużo bardziej kontrastowy i spokojnie można z niego korzystać nawet przy słabym oświetleniu, lampka przydaje się tylko w (prawie) zupełnych ciemnościach (wreszcie będzie można czytać, kiedy wyłączą prąd). Nie wiem, czy lepszy ekran Kindle’a jest wynikiem tego, że technologia poszła do przodu, czy też to połączenie z LCD nie pozwala na osiągnięcie dobrego kontrastu.

Oczywiście to, że jakieś urządzenie może się zepsuć, nie jest powodem, żeby z niego nie korzystać. Ale wygoda, jaką zapewnia, rekompensuje zwykle z nawiązką uciążliwości, jakie powoduje konieczność napraw (choć czasami człowiek się zdumiewa, ile rzeczy i na ile sposobów potrafi się popsuć). Ale właśnie w przypadku wymiany książki papierowej na czytnik tych korzyści nie widzę. Zwolennicy czytników podkreślają na przykład, że można umieścić w nich całą bibliotekę. Tylko że ja nie potrzebuję chodzić z całą biblioteką po mieście, jedna książka na zajęcie czasu, kiedy trzeba na coś czekać, w zupełności wystarcza. Rzeczywiście trochę inaczej wygląda to w przypadku wyjazdu, na który nie można wziąć zbyt wiele bagażu. W filmie „Apollo 13” astronauci w uszkodzonej rakiecie muszą włożyć kwadratowe wkłady do okrągłych filtrów powietrza (albo odwrotnie). W centrum kontroli lotów jeden z szefów przygotowuje repliki wszystkich rzeczy, które astronauci mają na pokładzie, i demonstrując w jednej ręce kwadratowy, a w drugiej okrągły przedmiot, poleca pracownikom: „musicie włożyć to do tego za pomocą tego [co na stole]”. Szykując się do wyjazdu na dwutygodniową wycieczkę rowerową pod namiot, przygotowałem, co musiałem zabrać, wziąłem sakwy rowerowe, postawiłem jedno obok drugiego, popatrzyłem na bagaż znacznie przekraczający pojemność sakw, przypomniał mi się film i wydałem sobie polecenie: „teraz musisz włożyć to do tego”. Wtedy czytnik by mi się przydał. Tyle że rozwiązując jeden problem, stwarza nowe. Bo książka jako przedmiot jest generalnie mało warta, a w obcym kraju ma już w ogóle status makulatury, więc nikt mi jej nie ukradnie. Czytnika na plaży trzeba będzie pilnować.

Czytnik niezbyt też mnie zachwyca jako pisarza. No bo jak tu złożyć autograf czy napisać dedykację? No i papier jest trwalszy. Książki sprzed pięciuset lat wciąż mamy i możemy je czytać, czy za pięćset lat ktoś będzie w stanie odczytać cokolwiek z płyty CD, jeśli w tej chwili praktycznie przepadły rzeczy zapisane na dyskietkach? W „Apokryfie Agłai” Jerzy Sosnowski opisuje entuzjazm pisarza, który dostaje do ręki swoją pierwszą wydrukowaną książkę. To jest śmieszne, ale tak właśnie człowiek się zachowuje. Trudno mi sobie wyobrazić, by podobną euforię przeżywał pisarz, który swoją debiutancką powieść dostanie na Kindle’a. To jest trochę jak z pieniędzmi: sto tysięcy dolarów zapisane na koncie ma dokładnie taką samą wartość jak sto tysięcy dolarów w gotówce, ale wrażenie na widok banknotów jest zupełnie inne.

Ale żeby nie być tak zupełnie na nie (zresztą napisałem: raczej), to dwie zalety Kindle’a dostrzegam. Po pierwsze lepiej nadaje się do czytania kryminałów, bo ze względu na małe strony wzrok nie powędruje zbytnio naprzód i nie dowiemy się za wcześnie kto zabił. A po drugie, kiedy człowiek jest w takim nastroju, że nie ma ochoty na nic z domowego księgozbioru, wejście do księgarni i ściągnięcie nowej książki to kwestia kilku minut. No ale właśnie nie w Polsce.

PS. Czy jakiś fachman od grafiki mógłby mi wyjaśnić, dlaczego ta sama okładka, która na stronie wydawnictwa ma wyraźne napisy, po wrzuceniu tutaj zrobiła się rozmazana?