sobota, 2 lipca 2011

Doda, Kościół i wolność słowa

Doda ma być sądzona za swoją wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. To dobitnie pokazuje, że dwie konstytucyjne normy, wolność słowa i rozdział Kościoła od państwa, są w Polsce fikcją.

Wolność słowa polega na tym, że - bez konsekwencji w postaci grzywny czy więzienia - można powiedzieć wszystko. W tym rzeczy dla innych niewygodne, przykre, wywołujące oburzenie czy wściekłość. Jedynym wyjątkiem jest znieważenie lub zniesławienie drugiego człowieka, co pociąga za sobą konsekwencje prawne, ale - uwaga - wyłącznie cywilne. Zniesławiony może wnieść pozew przeciwko zniesławiającemu i domagać się stosownego odszkodowania. Tymczasem w Polsce zniesławienie jest ścigane z kodeksu karnego (art. 212 kk), nie wolno wygłaszać tzw. kłamstwa oświęcimskiego (art. 55 ustawy o IPN), propagować idei faszystowskich (art. 256 kk) i nie wolno obrażać uczuć religijnych (art. 196 kk). Z tego ostatniego paragrafu ma być sądzona Doda.

Zwolennicy penalizacji kłamstwa oświęcimskiego twierdzą, że ma to zapobiec powrotowi faszyzmu. Tymczasem to pozór: gdyby taka groźba rzeczywiście istniała albo pojawiła się w przyszłości, ten zakaz niczemu by nie zapobiegł. Historia pokazała, że wsadzani za poglądy do więzień prędzej czy później z nich wychodzą i wówczas - jako męczennicy za sprawę - mają na ogół sporo zwolenników. Wolność słowa oznacza, że również rasiści i faszyści mają prawo swobodnie wygłaszać swoje tezy, nawet jeśli znakomita część społeczeństwa uznaje je za aberracyjne. Można z nimi polemizować, je wyśmiewać, stosować społeczny ostracyzm wobec je głoszących, ale nie wolno pociągać ich do odpowiedzialności karnej.

Gdybyśmy tak rozumianą wolność słowa - można powiedzieć wszystko z oczywistymi dla rozsądnych ludzi ograniczeniami - wprowadzili na przykład w średniowieczu, to na zasadzie ogólnego konsensu można by powiedzieć wszystko poza tym, że Ziemia jest okrągła i krąży wokół Słońca. Podobna „wolność słowa” obowiązywała w PRL-u. Też można było powiedzieć wszystko, byleby nie negować socjalistycznego ustroju i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Co więcej, konsekwencje w późnym PRL-u były jakby mniej poważne, bo nie ryzykowało się już więzieniem, a jedynie tym, że cenzura wykreśli „niewłaściwe” wypowiedzi.

Tymczasem w demokratycznej III RP Dodzie grozi dwa lata więzienia. Za złamanie przepisu, którego istnienie jest w neutralnym światopoglądowo państwie skandalem (to znaczy byłoby, gdyby Polska się do takich państw zaliczała). Z jakiego tytułu specjalnej ochronie podlegają uczucia religijne, a zdrowy rozsądek ateistów już nie? Mój jest wystawiany na ciężką próbę, kiedy każe mi się przyjmować chrześcijańską mitologię za fakty (w to, że Jezus był postacią boską, jestem skłonny uwierzyć tak samo jak w to, że greccy bogowie angażowali się w walkach pod Troją), ale nie uprawnia mnie to do żądania, by wsadzać do więzień ludzi, którzy utożsamiają mitologię z historią. Każdy, kto chce, może utrzymywać, że Biblia to zapis wizyty Boga na ziemi i przekonywać (byle nie siłą) do takich poglądów innych, ale też każdy, kto chce, ma prawo powiedzieć, że to kompilacja tekstów autorów, którzy pisali o zasłyszanych wydarzeniach, nie mając żadnych kwalifikacji na historyków i nawet zresztą nie aspirujących do tej roli, tylko usiłujących udowodnić jakąś tezę, a jeszcze kto inny ma prawo Biblię podrzeć, byleby darł swój egzemplarz, a nie cudzy.

Kolejnym skandalem jest, że ów przepis wcale nie jest wykorzystywany do ochrony uczuć religijnych, tylko do walki o rząd dusz. Gdyby to, co powiedziała Doda, napisał jakiś anonimowy bloger, nikt by na niego nie składał doniesień do prokuratury, skończyłoby się co najwyżej na polemicznym albo oburzonym komentarzu. Ale Doda jest niebezpieczna, seksowna, popularna, dla młodzieży jest znacznie większym autorytetem niż ksiądz, którego ta młodzież podejrzewa o sypianie z ministrantem. I jeśli Doda mówi, że Biblię napisał „napruty winem”, to jej fani mogą uznać, że coś jest na rzeczy. Katoliccy aktywiści się tego boją i dlatego wytaczają ciężkie działa. Tylko że kule odlane naprędce i nieudolnie.

„Naszym zdaniem z wypowiedzi tej wynika, że w opinii Rabczewskiej autorami Biblii byli alkoholicy i narkomani.”

I co w tym złego? Zdaje się, że Kościół twierdzi, że autorzy Biblii pisali ją pod wpływem boskiego natchnienia. Tymczasem wielu twórców to boskie natchnienie odnajdywało w sobie dzięki alkoholowi i narkotykom. Ani się tego nie wstydzili, ani świat ich za to nie potępiał, a pod wpływem używek tworzyli dzieła doskonałe.

Zwróćmy jednak uwagę na kluczowe słowo w doniesieniu: „w opinii Rabczewskiej”. W opinii! Sami autorzy doniesienia przyznają, że Doda wygłosiła swoją opinię. Bo oczywiście można złośliwie udowadniać, że teza wygłoszona przez Dodę wcale nie jest sprzeczna z oficjalnym stanowiskiem Kościoła, ale przecież Doda nie miała zamiaru wziąć udziału w panelu historycznym na temat autorów Biblii, tylko chciała tę Biblię zdyskredytować. I ma do tego, nomen omen, święte prawo. W kraju, w którym panuje wolność słowa, każdy może sobie wygłaszać takie opinie, jakie mu się żywnie podoba i prokuratorowi nic do tego. Pan Nowak powinien ze zrozumieniem przeczytać artykuł 54 Konstytucji RP: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów (...)” A jak komuś się te opinie nie podobają, może z nimi dyskutować, obśmiać je, jeśli uważa, że są absurdalne, czyli posłużyć się dokładnie tym samym stylem co Doda, a jest on w dyskusji w pełni uprawniony. Sęk w tym, że aktywiści katoliccy nie chcą dyskutować, nie potrafią walczyć słowem, po co silić się na argumenty, skoro można skierować doniesienie do prokuratury. Zauważmy, że w ten sposób żadna debata o religii, jej miejscu we współczesnym społeczeństwie nie jest w Polsce możliwa. Albo inaczej, jest możliwa, jeśli ktoś o krytycznym nastawieniu najpierw odda katolicyzmowi należny hołd i wykaże czołobitną postawę, że szanuje, że docenia znaczącą rolę w historii i obecnie, że Papież jest oczywiście autorytetem i tak dalej. Dyskusja o religii, proszę bardzo, ale na klęczkach. Czołobitnie, bez cienia ironii. Znowu przypomnę PRL, gdzie przecież władza też dopuszczała krytykę ustroju, byle konstruktywną.

Bo religia katolicka jest w Polsce religią panującą. Oficjalne zapewnienia o państwie neutralnym światopoglądowo, jego rozdziale od Kościoła są na użytek Unii Europejskiej i środowiska „Gazety Wyborczej”, które są zbyt silne, by można wprost im się przeciwstawić, ale do siebie katolicy puszczają oko, że przecież nikt im nie wmówi, że prawdziwy Polak może być pedałem, bezbożnikiem czy innym odszczepieńcem, sytuacja na razie jest jaka jest, ale Kościół przetrwał dwa tysiące lat, więc Unię i „Wyborczą” też przeczeka.

Powyższe jest przyczyną, dlaczego krzyż w przestrzeni publicznej wzbudza sprzeciw „innowierców”. Bo jest symbolem faktycznej dominacji katolicyzmu. Przecież katolicy nie wieszają krzyża w miejscach publicznych, by się do niego modlić, tylko by pokazać „to my tutaj rządzimy”. Gdyby te krzyże były przejawem wyłącznie wiary bez politycznego kontekstu, nikomu by nie przeszkadzały. Podobnie jak obecnie nikomu nie przeszkadza radziecka flaga czy godło z sierpem i młotem. W PRL-u te symbole Polaków drażniły, bo pokazywały, kto nami naprawdę rządzi. A przecież tak jak teraz oficjalnie mamy państwo neutralne światopoglądowo, tak wtedy oficjalnie mieliśmy państwo niezależne i niepodległe. Porównanie instytucji, do której dobrowolnie należą miliony Polaków, z narzuconym systemem niewłaściwe? To proszę sobie przypomnieć, kto, kiedy i o kim powiedział „nasi okupanci”.

W oczekiwaniu, aż siły niepozwalające na oficjalne państwo wyznaniowe osłabną, Kościół stara się wprowadzać je tylnymi drzwiami, hierarchowie walczą, by ustawy odzwierciedlały katolicki światopogląd. Przy aprobacie jednych polityków (prawica), chowaniu głowy w piasek przez drugich (centrum) i wyłącznie deklaratywnym sprzeciwie trzecich (lewica), którzy mają taką dziwną przypadłość, że przeciwko panoszeniu się Kościoła protestują tylko wtedy, gdy są w opozycji, wyniesieni natomiast do władzy na wyścigi podlizują się klerowi. Politycy PO pytani przez dziennikarzy o sprzeciw Kościoła wobec in vitro odpowiadają, że Kościół może przecież prezentować swoje stanowisko. To pokazuje, do jakiego stopnia nie rozumieją roli prawa w nowoczesnym społeczeństwie i zasad, jakie powinny obowiązywać przy jego tworzeniu.

Kiedyś rolą prawa było umoralniać, traktowano je jako jedno z narzędzi Boga pomocnych w zbawianiu ludzi. I Kościół nadal chce, by ten przestarzały model obowiązywał, żądając, by prawo stanowione odzwierciedlało naturalne (czyli dogmaty, bo to Kościół ma rozstrzygać, co jest prawem naturalnym), a politycy w sumie to akceptują, nie rozumiejąc filozofii nowoczesnego prawa. Współcześnie przepisy prawa mają jedynie organizować życie społeczeństwa przy zachowaniu zasady, że dana jednostka jest istotą całkowicie wolną, a jej wolność można ograniczać tylko tam, gdzie narusza ona wolność innej jednostki. Jeśli dwóch panów chce ze sobą sypiać, to nie można im tego zakazywać, bo nikomu nie szkodzą (to, że kogoś bulwersują, nie jest naruszeniem jego wolności), ale można im zakazywać zbyt głośnego seksu, bo przeszkadza to innym lokatorom (tymczasem Polacy w większości uznają homoseksualizm za niemoralny, ale nie widzą nic zdrożnego w tym, że swoimi własnymi pijackimi hałasami nie dają innym spać). Oczywiście nie zawsze da się jednoznacznie wskazać, gdzie leży granica wolności dwóch jednostek. Ale właśnie na ustalaniu tej granicy powinno polegać tworzenie prawa. Problem: czy pozwolić parom homoseksualnym na adopcję dzieci? Jeśli badania naukowe wskazują, że optymalny rozwój dziecko osiąga mając w rodzinie wzorzec żeński i męski, to nie, bo naruszamy wolność tego dziecka, ale jeśli z badań wyniknie, że dzieci z rodzin rozbitych radzą sobie w życiu równie dobrze, jak te z pełnych, to przeszkód nie ma. I tak powinna wyglądać cywilizowana dyskusja na ten temat.

W nowoczesnym, neutralnym światopoglądowo państwie prawo w każdej sferze życia powinno być tworzone na tej samej zasadzie co przepisy ruchu drogowego. Tam liczą się tylko dwa elementy: jego sprawna organizacja i bezpieczeństwo użytkowników. Za absurd uznalibyśmy, gdyby wyznawca jakiejś religii żądał na przykład nakazu podwójnego okrążania ronda, bo w jego wyznaniu to hołd oddany bogu. Tymczasem podobne absurdy są sankcjonowane w pozostałych dziedzinach życia.

Zauważmy, że taka konstrukcja prawa w żaden sposób nie ingeruje w sferę religijną danego człowieka ani w zwierzchnictwo Kościoła nad wiernymi. Kto chce, może okrążyć rondo dwa razy, nikt nie musi korzystać z in vitro czy wykonywać aborcji. Problem polega na tym, że wyznawcy danej religii za ingerencję w sferę ich religijności uznają fakt, że ktoś nie podziela czy nie respektuje ich norm moralnych. Katolicy wykazują się tu pełnym niezrozumieniem, uważając a piori, że normy chrześcijańskie są czymś pozytywnym i korzystnym dla ludzkości i w ogóle nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może uważać inaczej. Taką argumentację dało się słyszeć, kiedy wprowadzono obowiązek propagowania przez telewizję wartości chrześcijańskich. Tymczasem normy chrześcijańskie to nie tylko zakaz kradzieży i zabijania, z czym rzeczywiście wszyscy się zgadzają, ale masa szczegółowych rozwiązań, których niekatolicy wcale nie aprobują. Na przykład Söderberg uważał, że nakaz miłowania wroga jest sprzeczny z ludzką naturą, pisał, że przeciwnika można szanować, można z nim walczyć fair, ale naprawdę nie da się go kochać. Proszę sobie wyobrazić, że władzę w Polsce przejmują świadkowie Jehowy. I zgodnie ze swoimi przekonaniami wprowadzają zakaz przeprowadzania transfuzji krwi. Jakbyś się czuł, katoliku, gdybyś musiał patrzeć, jak umiera bliska ci osoba, bo nie można zastosować procedury medycznej, będącej oczywistością we wszystkich cywilizowanych krajach? Wyobraź to sobie i wyobraź sobie (z zachowaniem oczywiście proporcji), jak się czują kobiety niemogące dokonać legalnie aborcji czy będą się czuły pary niemogące mieć dziecka, jeśli wejdzie w życie projekt Piechy penalizujący in vitro.

Prawne regulowanie kwestii in vitro (czy aborcji) jest właśnie owym ideologicznym tworzeniem prawa. W ogóle nie rozumiem utyskiwań, że kwestia in vitro nie doczekała się w Polsce uregulowań prawnych. Przecież to są procedury medyczne, o których powinni decydować wyłącznie lekarze na podstawie aktualnej wiedzy medycznej w porozumieniu z pacjentem. Czy ktoś postuluje, by tworzyć osobną ustawę, jak amputować nogę albo wyleczyć raka nerki? Zaraz usłyszę głosy, że w przypadku aborcji czy in vitro mamy do czynienia z ludzkim istnieniem, które trzeba chronić. Bzdura. Sami katolicy nie uznają zarodków czy płodów za pełnoprawny byt ludzki. Gdyby tak było, nie domagaliby się osobnych ustaw, tylko składaliby w prokuraturze doniesienia o zabójstwie na podstawie przepisów kodeksu karnego. A tymczasem nawet domagając się odrębnych zakazów, nie postulują, by kary za „zabójstwo” zarodka czy płodu były takie same (czy choćby zbliżone) jak za zabójstwo urodzonego człowieka. Kościół z kolei ani nie chrzci zarodków, ani płodom nie wyprawia pogrzebów. Twierdzenia, że zarodek czy płód jest człowiekiem, nie znajdują żadnego pokrycia w działaniach osób czy instytucji je głoszących.

Co wynika z zasady, że prawo winno być tworzone w sposób neutralny? Ano to, że posłowie winni swoje przekonania religijne zostawić za drzwiami Sejmu. Po głosowaniu poseł katolik może leżeć sobie krzyżem w kościele albo nawracać niewiernych, ale podczas głosowania powinien kierować się tym, że ma zorganizować koegzystencję katolika, ateisty, żyda i muzułmanina, a tym trzem ostatnim nie może narzucać swojej wiary (ani żadnych rozwiązań z niej wynikających). A Kościół nie powinien ingerować w tworzone prawo, czyli w ogóle się na ten temat wypowiadać. Natomiast kiedy złe prawo - z punktu widzenia Kościoła - zostanie uchwalone, kiedy Sejm zezwoli na aborcję i in vitro, Kościół może przecież swoim owieczkom oświadczyć: „Drodzy wierni, Sejm uchwalił pełną dostępność aborcji oraz in vitro, przypominamy więc, że korzystanie z jednego i drugiego jest z punktu widzenia etyki katolickiej niedopuszczalne i grozi wiecznym potępieniem, a ponieważ Pan Bóg jest nierychliwy, to jeszcze na tym padole łamiących tę etykę nie będziemy dopuszczać do komunii, a w przypadku zatwardziałych grzeszników ekskomunikować.” Dlaczego Kościół nie walczy z aborcją i in vitro w ten sposób? Dlaczego nie sięga do arsenału kar z prawa kanonicznego? Wedle twierdzeń tegoż Kościoła katolików w Polsce jest 95%, czyli ustawy dopuszczające aborcję i in vitro powinny wywoływać uśmiech politowania ze strony biskupów, bo wziąwszy pod uwagę, że w pozostałych pięciu procentach, statystycznie rzecz biorąc, muszą się znajdować zarówno ludzie płodni, jak i przeciwnicy aborcji z innych motywacji niż katolickie, w praktyce korzystałby z nich minimalny odsetek populacji.

Kościół jednak nie egzekwuje zasad moralności katolickiej od swoich wyznawców (co ma pełne prawo robić). Nie stara się również, by egzekwowano przepisy jego staraniem uchwalone. Aborcji dokonuje się masowo w... chciałem napisać „w podziemiu”, ale to nietrafne określenie, bo podziemie implikuje coś ukrytego, tymczasem nikt się z tym specjalnie nie kryje. Czy Kościół składa doniesienia do prokuratury, czytając w prasie ogłoszenia o „wywoływaniu miesiączki”, czy zgłasza pretensje, że organy ścigania na proceder aborcyjny patrzą przez palce? Nie. I przyznam, że w tym momencie trudno mi zrozumieć, o co Kościołowi chodzi. Domaga się przekładania religijnych nakazów na ustawy, po czym zadowala się tym, że powstaje martwe prawo. Powszechna postawa „jestem katolikiem, ale księża nie będą mi mówić, co mam robić” jest przez Kościół w sumie akceptowana. Mało chwalebna postawa, wybieranie z „oferty religijnej” rodzynek, np. gwarancji życia wiecznego, ale z pominięciem wszelkich niedogodności, jakimi są nakazy i zakazy. Czyżby Kościół bał się, że jeśli zacznie karać swoich wiernych albo skutecznie egzekwować od nich moralność katolicką (sypialiście ze sobą przed ślubem? sorry, ale dla takich ślub kościelny jest niedostępny), to wierni w ogóle się od niego odwrócą? I wtedy nie będzie opłaty za ten ślub, nie będzie na tacę, a jak posłowie zobaczą, że kościoły pustoszeją, to przestaną się prześcigać w pomysłach, pod jakim pretekstem dołożyć episkopatowi na budowę świątyni, gdy prawo na to nie pozwala. Czy to jeszcze jest religia czy już tylko organizacja starszych panów, zapewniająca im wygodne życie, bo lepiej dostawać pensję za nawoływanie z ambony na kogo głosować niż za machanie łopatą?

Można by zauważyć, że mniej uciążliwa taka postawa Kościoła niż konsekwentne egzekwowanie katolickich norm również od niekatolików. Bo owszem, nie żyjemy w państwie neutralnym światopoglądowo, ale również nie w religijnej dyktaturze. To jest bardziej narzucanie się z katolickim światopoglądem niż zmuszanie do niego. A jeśli zmuszanie, to nie pod groźbą kary, tylko przez wywieranie presji. Wiesza się krzyże, gdzie się da, ale nie zmusza do modlitw pod nimi. Tyle że postępowanie Kościoła uniemożliwia faktyczne wprowadzenie w życie innego przepisu konstytucji, a mianowicie, że Polska jest państwem prawa. Wskutek różnych zaszłości historycznych Polacy prawo lekceważą. Zasada „dura lex, sed lex” jest im obca. Tymczasem przestrzegane prawo to czytelne reguły gry, a przy czytelnych regułach gry wygrywa ten, kto ma większe umiejętności, a nie ten, kto jest większym cwaniakiem. I w interesie samych Polaków jest, by prawo szanowali. Z uczciwego przedsiębiorcy społeczeństwo ma znacznie więcej pożytku niż z nieuczciwego, ludziom żyje się lepiej tam, gdzie zakazy - mające organizować wspólne życie - są przestrzegane, a nie ignorowane jako przepisy uchwalone komuś na złość. Oczywiście przedsiębiorca musi mieć takie warunki, by opłacało mu się działać uczciwie, a nie że państwo obciąża go nierealistycznie wysokimi podatkami, mrugając okiem, „rozumiemy, że część należności weźmiesz pod stołem”, a zakazy nie mogą być motywowane ideologicznie. Tworzenie prawa i z góry dawanie przyzwolenia na jego nieprzestrzeganie jest w polskich warunkach podkopywaniem wszelkich prób wychowania praworządnego społeczeństwa. No bo skoro można sobie wybierać, jakich przepisów się przestrzega, a jakich nie, to prowadzi to do erozji prawa. Gdyby za sterami prezydenckiego tupolewa siedział Niemiec albo Szwed, do tragedii pewnie by nie doszło, bo dla tamtych nacji przepis jest przepis. Nie wolno schodzić poniżej stu metrów, jak nie widać ziemi, to się nie schodzi. Koniec kropka. A Polak ma takie nastawienie, że kiedy przepisy w czymś mu przeszkadzają, to ich przestrzegał nie będzie. Drugą stroną tego medalu jest postawa służb powołanych do egzekwowania prawa. Kiedy nie muszą przykładać się do ścigania niektórych przestępstw, łacno rozciągają to na pozostałe. I nie ma co się cieszyć, że policja nie ściga tych, którzy łamią zakaz wykonywania aborcji, bo jeśli na tę samą policję zgłosimy, że porwano nam syna, możemy usłyszeć, że sam się porwał i żeby im nie zawracać głowy, bo mają na niej ważniejsze sprawy.
(sierpień 2010)

5 komentarzy:

  1. Nic dodać, nic ująć.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dwie sprawy:

    1. "A Kościół nie powinien ingerować w tworzone prawo, czyli w ogóle się na ten temat wypowiadać." Kto zatem może się wypowiadać?
    2. W którym momencie zarodek/płód staje się człowiekiem? Wydaje mi się, że jest to istotna kwestia, jeśli chcemy dyskutować merytorycznie, a nie tylko przerzucać się miałkimi stwierdzeniami o prawie kobiet do robienie, co im się żywnie podoba ze swoim ciałem. Ze swoim - proszę bardzo, ale co z nienarodzonym dzieckiem? No właśnie, dzieckiem czy płodem?

    OdpowiedzUsuń
  3. 1. Każdy, dla kogo prawo nie jest instrumentem, żeby narzucać innym własne moralne standardy (zresztą przez samego narzucającego rzadko przestrzegane).
    2. Kwestia jest bezprzedmiotowa w świetle faktu, na który wskazałem, że działania osób twierdzących, jakoby zarodek/płód był człowiekiem, pokazują, że te osoby same wyraźnie rozróżniają między jednym a drugim. Takie twierdzenie służy jedynie moralnemu szantażowi, by uzyskać upragnione zakazy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Tyle, że swoje standardy moralne może narzucać drugiej osobie również ateista. Dlatego nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że tylko Kościół nie może uczestniczyć w dyskusji. Może, oczywiście pod warunkiem zachowania określonych norm. Osobiście nie popieram na przykład tego, co zrobiło jedno z katolickich pism ws. Alicji Tysiąc. Niemniej, jeśli katolik ma swój pogląd na sprawę aborcji, to nie widzę powodu, dla którego nie może go wyrazić. Może jestem w błędzie, ale mam wrażenie, że popełniasz tutaj pewne nadużycie, stawiając ateizm na uprzywilejowanej pozycji. Ateizm, to też rodzaj światopoglądu, opartego na standardach moralnych, a nie twór całkowicie obiektywny i neutralny. Przekonania ateisty nie są wcale bardziej wartościowe od przekonań katolika.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oczywiście, że ateista też może próbować narzucać innym swoje standardy moralne, generalnie ludzie mają do tego tendencję, by pouczać innych, jak mają żyć. Ale przy tworzeniu prawa należy te ciągotki zneutralizować. Kiedy Kościół przestanie traktować prawo jako instrument do wychowywania wiernych i narzucania niewiernym katolickich norm moralności, niech się wypowiada. Tylko że to nierealne. Katolik może wyrażać swoje poglądy na sprawę aborcji: może je publikować, stać z transparentem pod kliniką aborcyjną, określać aborcjonistów mianem zer moralnych, namawiać kobiety, żeby nie przerywały ciąży, ale nie może – przy obecnym stanie wiedzy medycznej i panujących w cywilizowanym świecie standardach – zakazywać jej przepisami prawa, bo jest to narzucanie innym własnych religijnych przekonań.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.