niedziela, 31 lipca 2011

Zygmunt Łanowski

Nie jest to spóźniony sobotni wpis (to informacja dla tych, którzy zaglądają tu w poniedziałek), tylko dzisiaj przypada setna rocznica urodzin wybitnego tłumacza literatury szwedzkiej Zygmunta Łanowskiego i w związku z tym chciałbym go przypomnieć. Ten biogram swego czasu znajdował się na mojej stronie internetowej, potem nie bardzo pasował mi do jej konstrukcji i wisiał sobie swobodnie w sieci, w efekcie mało kto na niego trafiał. Nie dysponuję niestety zdjęciem.

Tłumacz
Zygmunt Łanowski jako tłumacz literatury szwedzkiej zadebiutował w 1956 r. przekładem opowiadania Birgera Vikströma „Złote czasy” w czasopiśmie „Nowe sygnały”. Swój pierwszy przekład książkowy, „Dzicy to my” Erika Lundqvista, opublikował rok później, czyli dopiero w wieku 46 lat. Był to jednak początek kariery tłumacza, którego znaczenie dla wprowadzenia i rozpropagowania literatury szwedzkiej w Polsce jest takie, jak Tadeusza Boya-Żeleńskiego w przypadku literatury francuskiej. Jego dorobek translatorski z literatury szwedzkiej obejmuje około 70 pozycji książkowych i liczne publikacje gazetowe, do tego dochodzą przekłady z literatury fińskiej i islandzkiej (za pośrednictwem szwedzkiego), a także amerykańskiej. To przede wszystkim on zaznajomił Polaków z twórczością najwybitniejszego szwedzkiego pisarza, Augusta Strindberga. Tłumaczył również Larsa Gustafssona, Artura Lundkvista, noblistów Pära Lagerkvista i Eyvinda Johnsona. W 1968 r. jako pierwszy Polak otrzymał nagrodę Akademii Szwedzkiej. W 1977 r. Uniwersytet w Uppsali nadał mu tytuł doktora honoris causa.

Człowiek
Zygmunt Łanowski, syn Feliksa i Wiktorii z Piwockich, urodził się 31 lipca 1911 roku w Tarnopolu, zmarł 30 sierpnia 1989 r. w Warszawie. Młodość spędził we Lwowie. Uczęszczał do klasycznego Państwowego III Gimnazjum Męskiego im. Króla Stefana Batorego. Poza językami, które miał w gimnazjum (łacina, greka, niemiecki), uczył się francuskiego i z tego właśnie języka podjął pierwsze próby translatorskie, ale zrezygnował, gdy dowiedział się, że przekład tłumaczonej przez niego książki jest już gotowy. W latach 1930-35 studiował na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza. Mimo zainteresowań humanistycznych wybrał prawo ze względu na rodzinną tradycję, zarówno ojciec, jak i dziadek byli prawnikami. Ukończył także studium dyplomatyczne. Po studiach został asystentem w katedrze prawa. Po zajęciu Lwowa przez wojska radzieckie przeszedł do działu gospodarczego Uniwersytetu. Podczas okupacji niemieckiej działał w konspiracji pod pseudonimami Damian i Ernest, był oficerem Armii Krajowej, szefem nasłuchu radiowego Biura Informacji i Propagandy Obszaru Lwowskiego AK. Na przełomie lipca i sierpnia 1944 r. wszedł w skład delegacji dowództwa Komendy Obszaru AK, które udało się do Żytomierza na rozmowy z dowództwem Ludowego Wojska Polskiego. 2 sierpnia wszyscy oficerowie AK zostali aresztowani przez Sowietów. W niewoli Łanowski spędził ponad trzy lata, został zwolniony 9 grudnia 1947 r. Gruźlica, na którą już wcześniej chorował, rozwinęła się w tym czasie do zaawansowanego stadium. Dzięki szwedzkiej organizacji Europahjälpen pomagającej ofiarom wojny w marcu 1948 r. wyjechał na leczenie do Szwecji. Przeszedł sześć operacji torakoplastycznych, usunięto mu prawe płuco. Leczenie i rekonwalescencja trwały ponad sześć lat. Wróciwszy do Polski w grudniu 1954 r., zamieszkał z matką w Warszawie. Zajął się tłumaczeniami. W niewoli radzieckiej nauczył się rosyjskiego i samodzielnie angielskiego, ale skupił się na języku szwedzkim, którego nauczył się w czasie leczenia. Tłumaczenie literatury szwedzkiej traktował po części jako wyraz wdzięczności za uratowanie mu życia.

Dorobek
Przekłady książkowe z literatury szwedzkiej (wyłączając debiutancką pozycję oraz biografię Strindberga, literaturę faktu pominąłem):
1. Eric Lundqvist „Dzicy to my” (Vildarna finns i väst), 1957
2. Frans Gunnar Bengtsson „Rudy Orm” (Röde Orm), 1958 (wznawiany wielokrotnie)
3. Olle Mattson „Bryg 'Trzy Lilie'” (Briggen Tre Liljor), 1959
4. Olle Mattson „Wakacje nad morzem” (Humlarna, det är vi), 1960
5. Folke Mellvig „Strzały w Kalmarze” (Hillman och kavaljeren), 1960
6. August Strindberg „Eryk XIV” (Erik XIV), 1960
7. Gösta Knutsson „Przygody Filonka Bezogonka” (Pelle Svanslös på äventyr), 1961 (wznawiane wielokrotnie)
8. Gösta Knutsson „Nowe przygody Filonka Bezogonka” (Pelle Svanslös på nya äventyr), 1962 (wznawiane wielokrotnie)
9. Rönblom Hans „Śmierć w garnku” (Döden i grytan), 1962
10. August Strindberg „Dramaty”, 1962
11. Pär Lagerkvist „Gość w rzeczywistości” (Gäst hos verkligheten), 1963
12. Gunnel Linde „Lurituri” (Lurituri), 1963, 1968, 1973
13. Artur Lundkvist „Upadek Jerycha. Opowiadania”, 1964, 1977
14. „Losy ludzkie. Opowiadania i nowele szwedzkie” (z Marią Olszańską i Ireną Wyszomirską), 1965 („Losy ludzkie. Antologia nowel i opowiadań szwedzkich”, 1979)
15. Pär Lagerkvist „Karzeł” (Dvärgen), 1965
16. Artur Lundkvist „Fryz życia. Nowele i opowiadania”, 1966
17. Hans Peterson „To ja, Piotruś” (Här kommer Petter), 1966
18. Per Olof Sundman „Ekspedycja” (Expeditionen), 1966, 1985
19. Gunnel Linde „Biały kamień” (Den vita stenen), 1967, 1974, 1983
20. Artur Lundkvist „Vindingeński walc” (Vindingevals), 1967, 1977
21. Pär Lagerkvist „Sybilla. Pielgrzym” (Sybillan. Pilgrimen), 1968
22. Artur Lundkvist „Wiersze” (z Arturem Międzyrzeckim), 1968
23. Pär Rådström „Morderstwo” (Mordet), 1968
24. August Strindberg „Romantyczny zakrystian z Rånö” (Den romantiske klockaren på Rånö), 1968
25. Lars Gyllensten „Pamiętnik Kaina” (Kains memoarer), 1970
26. Gunnel Linde „Kraj naszej Ewy” (Eva-sjams land), 1970
27. Hans Peterson „Piotruś na wsi” (Petter klarar allt), 1970
28. Per Olof Sundman „Podróż napowietrzna pana inżyniera Andrée” (Ingenjör Andrées luftfärd), 1971
29. August Strindberg „Miłość dziewcząt”, 1971
30. „Drogi na głębinie. Antologia szwedzkiej prozy morskiej”, 1971, 1978
31. Pär Lagerkvist „Zło”, 1972, 1986
32. „Kość słoniowa. Nowele szwedzkie” (z Marią Olszańską), 1972
33. Bo Carpelan „Łuk” (Bågen), 1972, 1980
34. Sven Delblanc „Rzeka pamięci” (Åminne), 1973
35. Max Lundgren „Chłopiec w złotych spodniach” (Pojken med guldbyxorna), 1973, 1987
36. Per Olof Sundman „Dwa dni, dwie noce” (Två dagar, två nätter), 1974
37. Per Gunnar Evander „Ostatni dzień w życiu Vallego Hedmana” (Sista dagen i Valle Hedmans liv), 1974
38. Artur Lundkvist „Konie nocy”, 1975, 1977
39. Eyvind Johnson „Fale przyboju” (Strändernas svall), 1975
40. August Strindberg „Dramaty”, 1976 (połączone „Dramaty” z 1962 i „Eryk XIV” z 1960)
41. Lars Gustafsson „Wełna” (Yllet), 1977
42. Lars Bergquist „Wspomnienia Arronaxa” (Arronax' minnen), 1977
43. August Strindberg „Wybór dramatów”, 1977
44. Bo Carpelan „Raj” (Paradiset), 1977
45. Ingmar Bergman „Twarzą w twarz” (Ansikte mot ansikte), 1978
46. Gunnar Harding „Wiersze”, 1979
47. Tove Jansson „Lato” (Sommarboken), 1980, 1984, 2007
48. Ingmar Bergman „Jajo węża. Sonata jesienna” (Ormens ägg. Höstsonaten), 1980
49. „W sali zwierciadeł. Antologia poezji szwedzkiej (1928-1978)” (wraz z innymi), 1980
50. Maria Wine „Wiersze”, 1981
51. Artur Lundkvist „Liryki prozą”, 1981
52. Eyvind Johnson „Chmury nad Metapontem” (Molnen över Metapontion), 1981
53. Lars Gustafsson „Święto rodzinne” (Familjefesten), 1981
54. Lars Gustafsson „Śmierć pszczelarza” (En bioodlares död), 1982
55. August Strindberg „Dramaty”, 1984
56. „Na najdalszym skraju morza. Antologia szwedzkiej poezji morskiej XX wieku” (wraz z innymi), 1984
57. August Strindberg „Wybór nowel”, 1985
58. Artur Lundkvist „Wola nieba” (Himlens vilja), 1986
59. Pär Lagerkvist „Wybór prozy”, 1986
60. Sven Delblanc „Speranza” (Speranza), 1986
61. Ingmar Bergman „Fanny i Alexander. Z życia marionetek” (Fanny och Alexander. Ur marionetternas liv), 1987
62. August Strindberg „Dramaty królewskie. Dramaty liryczne”, 1988
63. Olof Lagercrantz „August Strindberg” (August Strindberg) (z Ewą Anielą Krasińską), 1988
64. August Strindberg „Dom lalki i inne nowele”, 1989
65. August Strindberg „Sztuki kameralne. Krystyna. Wierzyciele”, 1990
66. Ingmar Bergman „Laterna magica” (Laterna magica), 1991
Informacja dla wydawców: prawami autorskimi do tłumaczeń Zygmunta Łanowskiego dysponuje Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach.

sobota, 30 lipca 2011

Kościół a entomologia

Niejaki Paweł Hajncel pojawił się na łódzkiej procesji Bożego Ciała w przebraniu motyla. „Pofruwał” sobie trochę, czym rozbawił dzieci i wkurzył przepełnionych miłością bliźniego kapłanów. O zdarzeniu doniosła „Gazeta Wyborcza”, rozpoczynając od informacji, że happener ma 44 lata. To, że dziennikarz jak zwykle uznał za istotny i najważniejszy wiek bohatera, a nie jego wagę, iloraz inteligencji, zawód, numer buta czy kolor włosów, wynika zapewne z założenia, że kiedy człowiek przeczyta, jakie bzdety o nim dziennikarska brać wypisuje, może dostać zawału, a dla lekarza wiek pacjenta to jedna z kluczowych informacji.

Hajncla spisała policja pod zarzutem, że motyl nie miał spodni (widział ktoś motyla w spodniach?), ale ograniczyła się do pouczenia, żeby nie ganiał ze skrzydłami na plecach. Zapewne stróże prawa wyszli z założenia, skądinąd słusznego, że złodzieje, mordercy i gwałciciele stanowią jakby większy problem. I sprawa rozeszłaby się po kościach, gdyby nie to, że mamy przepis o obrazie uczuć religijnych, z którego nielubiący motylków księża postanowili skorzystać.

Hajncel wyjaśnił, że jako owad chciał zaprotestować przeciwko mieszaniu się Kościoła do polityki. Źle się w takim razie wybrał, bo procesja jak raz nie została podczepiona pod żadną państwową uroczystość, księża i wierni oddawali się wyłącznie swoim religijnym praktykom, nie narzucając się z nimi postronnym (to, że odbywali te praktyki w miejscu publicznym, nie jest takim narzucaniem się, przestrzeń publiczna jest dla wszystkich), więc przeszkadzanie w tej sytuacji było co najmniej niestosowne. Co innego, gdyby Hajncel chciał polemizować z treścią tych religijnych praktyk, na przykład z przekonaniem, że kawałek pieczywa jest Bogiem.

Ksiądz proboszcz Ireneusz Kulesza, który złożył doniesienie do prokuratury, wyjaśnił „Gazecie” swoje motywacje: „Chrześcijaństwo nie polega na tym, żeby pluć komuś w nos, a ten ktoś przepraszał, że dostał w nos. Chrześcijaństwo ma swoją godność”. Otóż to. Jan Hus, Girolamo Savonarola, Giordano Bruno mogliby potwierdzić, że chrześcijaństwo nie daje sobie pluć w nos. W sumie Paweł Hajncel ma szczęście, że możliwości księdza Kuleszy ograniczają się obecnie do wysyłania pism do prokuratury i drewienek do stosu mu nie dołoży. W niejakiej sprzeczności z postrzeganiem chrześcijaństwa przez proboszcza łódzkiej parafii archikatedralnej stoi następujący passus z Ewangelii: „Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb. A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi” (Mateusz, 5,38-39). Przekaz jest jasny, ale że kapłani i wyznawcy (wszelkich religii) mają wysoce rozwiniętą umiejętność takiego interpretowania swoich świętych pism, żeby wyczytać z nich, co im w danym momencie dziejowym pasuje, poszukałem na katolickich stronach, czy przypadkiem „nadstaw drugi policzek” nie jest obecnie uzupełniane o: „a kiedy uwierzy, że nie będziesz się bronił, przywal mu tak, żeby się nogami nakrył”. Znaleziona interpretacja pokrywała się jednak z tym, co powiedział Jezus: „To znaczy, jeśli ktoś depcze największe i najświętsze twoje dobro, twój h o n o r [podkreślenie moje] osobisty, nie reaguj tak, jak reagują wszyscy — rozlewem krwi, kalumnią, w y to c z e n i e m p r o c e s u [podkreślenie moje] itd. — ale odpowiedz miłością, która pozwoli twemu przeciwnikowi zrozumieć, iż tak pragniesz jego dobra, że gotów jesteś poświęcić dla niego drugi twój policzek, to znaczy narazić na szwank dalszą twoją reputację”. Czyli najwyraźniej księża katoliccy mają do Ewangelii takie podejście jak radzieccy towarzysze do swojej konstytucji. Owszem, zapisano w niej szczytne ideały, ale chyba nikt na poważnie nie oczekuje, że będziemy ich przestrzegać?

sobota, 23 lipca 2011

Nie dyskryminować Chińczyków!

Nie chodzi mi bynajmniej o dopuszczenie konsorcjum COVEC do dalszego budowania autostrady. W słynnych zasadach dla autorów powieści kryminalnych, zebranych przez Ronalda Knoksa w przedmowie do antologii Best Detective Stories of 1928-1929, punkt piąty brzmi: „W powieści nie może występować żaden Chińczyk”. I zachodzę w głowę, dlaczego nie może, na żadne wyjaśnienie nie wpadłem, a wujek Google, który niby wszystko wie, tego akurat nie wiedział (ale jeśli ktoś był lepszy w szukaniu, to będę wdzięczny za podanie wytłumaczenia). Niepokoję się tym bardziej, że akurat u mnie Chińczyk występuje, co można zobaczyć w tym fragmencie. (Z opowiadania wyszła w końcu mini powieść pt. „Stan Nowy Jork przeciwko...”, ale decyzja, czy zostanie opublikowana osobno, czy w zbiorze opowiadań, jeszcze nie zapadła).

Pozostałe zasady wskazane przez Knoksa, choć zarzuca się im, że doprowadziły do skostnienia gatunku, nie są wcale głupie i w większości winny nadal być stosowane. Przede wszystkim pierwsza, że przestępca musi być postacią wspomnianą na początku. Wymogu, że morderca jest jedną z osób, które czytelnik poznaje w miarę szybko, ściśle się trzymam w swoich powieściach, bo nie znoszę, jak czytam kryminał i postać mordercy pojawia się na kartach książki tuż przed rozwiązaniem zagadki. Ale właśnie ten punkt jest obecnie chyba najczęściej odrzucany przez autorów kryminałów, jakby wątpili w swoje umiejętności zakamuflowania mordercy przed czytelnikiem i dla pewności woleli w ogóle go nie wymieniać.

Zasady druga, że w powieści kryminalnej nie mogą działać siły nadprzyrodzone, i czwarta, że zabójca nie może posłużyć się nieznaną trucizną, są właściwie wymogiem realizmu i jako takie przestrzegane. Gorzej bywa z zasadą szóstą, że w poszukiwaniu mordercy nie może pomagać Detektyw Przypadek. Choć trudno uznać, by jej lekceważenie wynikało z rozwoju powieści kryminalnej, raczej jest to przejaw nieudolności autorów.

Do zasady siódmej, że detektyw nie mógł sam popełnić morderstwa (w polskim tłumaczeniu sformułowanej bardzo dwuznacznie, że detektyw nie może być przestępcą), dodałbym jeszcze, że detektyw nie powinien być również ofiarą przestępstwa. Widz/czytelnik polubiwszy komisarza, bardziej się emocjonuje, gdy zagraża mu niebezpieczeństwo i stąd autorzy, a zwłaszcza scenarzyści chętnie grają na tej nucie. Tylko ile można? Z tego powodu zniechęciłem się do „Kryminalnych”, bo twórcy serialu w pewnym momencie postanowili udowodnić tezę, że najbardziej zagrożoną przez przestępców grupą społeczną są prokuratorzy i policjanci.

Zgodzić się chyba też można z zasadą ósmą, że detektyw nie powinien kierować się wskazówkami zatajonymi przed czytelnikiem, choć nie oznacza to, że musi mu ujawniać swoje wnioski i przemyślenia.

Zasady trzecia i dziesiąta, wykluczające nadmierną liczbę sekretnych pokojów i przejść oraz bliźniaków i sobowtórów, sprowadzają się do tego, że autorowi nie wolno iść na łatwiznę.

W tym czasie co Knox zasady obowiązujące autorów powieści detektywistycznej ogłosił również S.S. Van Dine (i tu zdziwienie, że tak ważny autor nie ma hasła w polskiej Wikipedii). Było ich dwadzieścia, mocno rozbudowanych, a przez to mało uniwersalnych i w efekcie teraz można je traktować niemal wyłącznie jako ciekawostkę. Van Dine sprzeciwiał się na przykład wprowadzaniu wątku miłosnego czy temu, by śledztwo prowadziło kilku detektywów (w obu punktach z „Kanalią” odpadam).

Poniżej raz jeszcze wszystkie zasady Knoksa. Przytaczam je za poradnikiem „Jak napisać powieść kryminalną” (którego, jeśli ktoś chce napisać powieść kryminalną, nie należy czytać) autorstwa Lesley Grant-Adamson, a zatem w tłumaczeniu Michała Rusinka. Dla tych, którzy znają angielski, również w oryginale.

1. Przestępca musi być postacią wspomnianą na początku, nie może być jednak kimś, kogo myśli czytelnik mógłby śledzić.
2. Wszelkie działania sił nadprzyrodzonych muszą zostać automatycznie wykluczone.
3. Dopuszczalny jest najwyżej jeden sekretny pokój lub sekretne przejście.
4. Nie wolno używać nieznanych do tej pory trucizn ani żadnych urządzeń, które wymagałyby długiego opisu i wyjaśnień na końcu opowieści.
5. W powieści nie może występować żaden Chińczyk.
6. Detektywowi nie może pomagać przypadek. Nie wolno mu też posługiwać się szczególnie przenikliwą, wszystkowiedzącą intuicją, która na końcu okazuje się słuszna.
7. Detektyw nie może być przestępcą.
8. Detektyw nie może posługiwać się jakimikolwiek wskazówkami, które w tym samym momencie nie są przekazywane czytelnikowi.
9. Głupi Przyjaciel detektywa, rodzaj doktora Watsona, nie może ukrywać niczego, co przychodzi mu do głowy; jego inteligencja musi być nieznacznie, bardzo nieznacznie, poniżej inteligencji przeciętnego czytelnika.
10. Bliźniacy i sobowtóry nie powinni się pojawiać, chyba że jesteśmy na to należycie przygotowani.

Father Knox's Decalogue:
The Ten Rules of (Golden Age) Detective Fiction
1. The criminal must be someone mentioned in the early part of the story, but must not be anyone whose thoughts the reader has been allowed to follow.
2. All supernaural or preternatural agencies are ruled out as a matter of course.
3. Not more than one secret room or passage is allowable.
4. No hitherto undiscovered poisons may be used, nor any appliance which will need a long scientific explanation at the end.
5. No Chinaman must figure in the story.
6. No accident must ever help the detective, nor must he ever have an unaccountable intuition which proves to be right.
7. The detective must not himself commit the crime.
8. The detective must not light on any clues which are not instantly produced for the inspection of the reader.
9. The stupid friend of the detective, the Watson, must not conceal any thoughts which pass through his mind; his intelligence must be slightly, but very slightly, below that of the average reader.
10. Twin brothers, and doubles generally, must not appear unless we have been duly prepared for them.

sobota, 16 lipca 2011

Pukając do wielu bram

Wybranie „Niepełnych” na lekturę w konkursie polonistycznym, a więc uznanie ich z jakichś względów za książkę ważną, stawia w nowym świetle kłopoty, jakie miałem ze znalezieniem wydawcy. I pokazuje, że polskich wydawców ważne książki nie interesują.

Pierwszą odmowę dostałem od wydawcy „Kanalii”, który był wyraźnie rozczarowany, że nie napisałem znowu kryminału. To też jest typowo polskie, zamiast wziąć autora z dobrodziejstwem inwentarza, nastawić się na długoletnią współpracę, publikować wszystko, co napisze, wybiera się z jego twórczości rodzynki (przez „rodzynki” należy rozumieć nie rzeczy dobre, tylko rokujące szanse na dużą sprzedaż), a z resztą niech autor chodzi sobie po prośbie gdzie indziej.

Potem odmowy zaczęły spływać z pozostałych wydawnictw: Czarne, Świat Książki, Znak, Czytelnik. Niektóre, jak Muza czy Wydawnictwo Literackie, nie raczyły w ogóle odpowiedzieć. Nikt nie napisał tego wprost, ale powód był oczywisty, zakładano, że o niepełnosprawnych mało kto będzie chciał czytać. Że czytelnik, gdy tylko zobaczy, że główni bohaterowie to dziewczyna na wózku i niewidomy chłopak, odłoży książkę, uznając ją za jakąś „moralizatorską bajeczkę o niepełnosprawności”. I niestety trudno było temu założeniu odmówić słuszności, fizycznie nie zamykamy już kalek w gettach, mentalnie wciąż tak. Stąd zresztą próba zmiany tytułu i wciskanie czytelnikowi „Niepełnych” jako romansidła: miłość się sprzedaje, kalectwo nie.

Jedno z mniejszych wydawnictw odrzuciło książkę, dawszy ją do wewnętrznej recenzji właśnie niepełnosprawnym. W pierwszym momencie uznałem, że przynajmniej podeszło poważnie do sprawy, ale potem zreflektowałem się, że to przecież kompletny absurd. Po pierwsze powieść to nie reportaż. Gdyby kryminały dawać do oceny prawdziwym komisarzom policji, nie miałyby szans na wydanie. A po drugie taki wybór recenzentów świadczył o tym, że w wydawnictwie niewiele z powieści zrozumieli. Przytoczę znowu fragment recenzji Agnieszki Tatery (chętnie ją cytuję, bo to jedna z najtrafniejszych analiz „Niepełnych”): Ale wbrew pozorom nie jest to powieść mająca na celu uczenie nas akceptacji faktu, że osoba niepełnosprawna, to ktoś taki sam, jak my, oswajania nas z tą tematyką. (...) Ja widzę ją jako opowieść o dwóch duszach poszukujących miłości. O tęsknocie, nadziei, przyjaźni, zrozumieniu, poświęceniu, współżyciu, związkach, odpowiedzialności za swoje czyny, przyczynach i skutkach, walce o szczęście.

W tym czasie wydawnictwo Otwarte opublikowało książkę sparaliżowanego Janusza Świtaja pt. „12 oddechów na minutę”. Szef Otwartego zapewniał w wywiadach, że decyzja o publikacji została podjęta ze względu na walory książki, a fakt, że Świtaj stał się celebrytą, nie miał znaczenia. Błogosławieni, którzy uwierzyli, bo redaktorzy Otwartego do tego stopnia nie zainteresowali się „Niepełnymi”, że nawet nie raczyli potwierdzić otrzymania tekstu, choć zapewnienie, że każdy autor takie potwierdzenie otrzyma, widniało na stronie wydawnictwa.

Z wydawnictwa W.A.B. dostałem odpowiedź, że powieść bardzo im się podoba i mam ją dla nich trzymać. Nie jestem nowicjuszem w branży wydawniczej i potrafiłem ją sobie prawidłowo zinterpretować. Ktoś mniej zorientowany mógłby wziąć ją za dobrą monetę, a ponieważ W.A.B. promuje swoje książki lepiej od konkurencji, odrzucić inne oferty. Obudziłby się z ręką w nocniku, bo ta odpowiedź znaczy mniej więcej tyle: „Książka nadaje się do druku, teraz będziemy ustalać, czy się sprzeda. Ale recenzje wewnętrzne kosztują i byłoby kijowo, gdybyśmy wyłożyli te paręset złotych, po czym dowiedzieli się, że podpisał pan umowę z innym wydawnictwem. A sam pan rozumie, że bliższa koszula ciału, więc generalnie mało nas obchodzi, że odrzucając inne oferty, może się pan pozbawić szansy na wydanie”. I rzeczywiście po paru miesiącach przyszła ostateczna odpowiedź: „Nie jesteśmy zainteresowani”. Oczywiście bez żadnego „przepraszamy, że pana przetrzymaliśmy”.

Właściwie straciłem już nadzieję, że znajdę wydawcę, bo dziewięć miesięcy po tym, jak zacząłem rozsyłać tekst, nie miałem żadnej pozytywnej odpowiedzi (dla porównania: „Kanalia” po pół roku była na rynku), kiedy chęć wydania wyraził Prószyński. Całkowicie mnie to zaskoczyło, posłałem im książkę tylko dlatego, że nie miałem już gdzie posłać, ale dobrze pamiętałem, że Prószyński jako jedyny ocenił „Kanalię” nie tylko jako książkę złą, ale wręcz grafomańską. I nagle chcieli wydawać grafomana, mało tego, zapytali, czy piszę coś jeszcze. A kiedy zaproponowali mi tłumaczenie szwedzkiego kryminału i prosili, bym nie odmawiał, gdy propozycji nie przyjąłem, moja satysfakcja nie miała granic. Bo Prószyński był tym wydawnictwem, które na początku mojej kariery tłumaczeniowej oceniło, znów zresztą jako jedyne, że tłumaczę słabą polszczyzną.

Można zapytać, o co chodzi, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, a w sumie dobrze się skończyło: powieść opublikowało duże wydawnictwo. Niby racja, tylko że w sytuacji, kiedy jest zaledwie jeden chętny, pozycja negocjacyjna autora jest żadna, musiałem przystać na mocno nierewelacyjne warunki. Swoimi kanałami dowiedziałem się, że w Świecie Książki „Niepełni” „byli na granicy wydania”. Co w przypadku kolegialnie podejmowanej decyzji może oznaczać, że książka odpadła na przykład pięcioma głosami do czterech. I przy nieco większym pechu mogła odpaść również w Prószyńskim. Tymczasem autor książki, która kwalifikuje się na lekturę, powinien chyba mieć dwie, trzy solidne propozycje wydania, a nie prześlizgiwać się szczęśliwym trafem.

sobota, 9 lipca 2011

Pętent

Pętent - (clientus upierdlivicus) gatunek uciążliwego klienta, występuje głównie w dorzeczu Odry i Wisły, nazwa wywodzi się od polskiego „pętać się”. Atakuje tłumaczy i w zależności od odmiany może powodować białą gorączkę (p. całodobowiec) albo niegroźne lekkie rozbawienie (p. gawędziarz).

Pętent całodobowiec - umówioną godzinę spotkania traktuje jako orientacyjną plus minus pięć godzin. Dzwoni o dowolnej porze doby przez cały tydzień. Nie rozumie, że gdyby tłumacz chciał wstawać o piątej rano, to zatrudniłby się w fabryce, gdyby chciał pracować w niedziele, zostałby księdzem, a gdyby chciał odbierać telefony po dwudziestej drugiej, wziąłby etat w pogotowiu ratunkowym.

Pętent konserwatysta - nie uznaje wynalazku, jakim jest telefon. Usprawiedliwiając się, dlaczego pojawił się bez telefonicznego uprzedzenia, p. konserwatysta wyjaśnia często, że przyjechał „z daleka”. Trwają badania, czy w okolicy zwanej „z daleka” nie ma zasięgu, czy po prostu zagęszczenie p. konserwatysty jest tam większe. Za tym pierwszym wyjaśnieniem przemawiałby fakt, że p. konserwatysta dzwoni czasami do tłumacza z dworca i jest bardzo zdziwiony, że ten ma akurat wyjazdowe tłumaczenie za granicą („ale ja do pana przyjechałem!”).

Pętent arytmetyk - mając do przetłumaczenia np. zaświadczenie o zarobkach, informuje, że jest to „jedno zdanie”. Naukowcy nie są zgodni, czy niewidzenie niczego innego na dokumencie poza kluczową informacją jest problemem okulistycznym czy psychologicznym.

Pętent egocentryk - ma do przetłumaczenia pół strony, ale jest święcie przekonany, ze tłumacz żyje myślą o jego wizycie. Brak komitetu powitalnego znosi mężnie, ale wiadomość, że poza nim są jeszcze inni klienci i na te pół strony musi nieco zaczekać, należy mu podawać bardzo ostrożnie. Zauważono, że zależność między stopniem egocentryzmu a liczbą stron oddawanych do tłumaczenia jest odwrotnie proporcjonalna.

Pętent wężokieszeń - za nic nie zapłaci za ekspres, ale termin trzydniowy jest dla niego stanowczo za długi. Zdarza się, że p. wężokieszeń z bólem serca godzi się na te potwornie długie trzy dni, po czym nie odbiera tłumaczenia przez kilka miesięcy. P. wężokieszeń potrafi dowodzić, że adresów, liczb i nazw własnych tłumacz nie przekłada, więc nie powinien brać ich pod uwagę przy obliczaniu należności.

Pętent erudyta - informuje, że tłumaczenie jest łatwe. Uwaga! odmiana drażliwa. Nie proponować, żeby, skoro łatwe, przetłumaczył sobie sam. P. erudyta jako erudyta posiada wiedzę, że niektóre języki należą do tej samej rodziny i w związku z tym domaga się, żeby na przykład tłumacz hiszpańskiego wykonał mu przekład z portugalskiego, a tłumacz szwedzkiego przełożył norweski dokument. Wyjaśnienie, że tłumacz przysięgły, choćby znał wszystkie języki świata, może tłumaczyć tylko z tego, dla którego został ustanowiony, traktuje jako obstrukcję ze strony tłumacza i stąd część badaczy klasyfikuje go jako pododmianę pętenta tępego.

Pętent tępy - zwany też pętentem mózgowcem. Strona, choćby zadrukowana gęsto petitem, to dla niego strona i usłyszawszy, że ma zapłacić za trzy, czuje się oszukany. Wysłuchawszy wyjaśnienia, że płaci za ilość tekstu, a nie za liczbę stron, na których ten tekst został rozpisany, pyta: „To czemu mam płacić za trzy, kiedy tu jest jedna strona?” Podobnie poproszony o przedstawienie niestandardowego dokumentu do wyceny, z wyjaśnieniem, że trudno w ciemno ocenić, ile znajduje się tam tekstu, chce się najpierw dowiedzieć: „No ale ile będzie to kosztowało?”

Pętent wygodniś - oczekuje, zwłaszcza kiedy mieszka na drugim końcu miasta, że tłumacz przywiezie mu tłumaczenie. Należy pamiętać o liberii i srebrnej tacy.

Pętent szef - rzadki, ale można się na niego natknąć. Nie umawia się z tłumaczem, tylko wydaje polecenia, gdzie to tłumacz ma się stawić czy na kiedy przetłumaczyć. Mimo że rzadki, niechroniony. Bezwzględnie tępić.

Pętent gawędziarz - cierpi na słowotok. Czuje się nieswojo, jeśli nie opowie tłumaczowi swojego życiorysu albo szczegółowej historii związanej z dokumentami, które ma do przetłumaczenia. Jeśli jest to testament, należy się przygotować na opowieść, kto, kiedy i na co umarł, kogo w rodzinie nienawidził i dlaczego go wydziedziczył. Zasady savoir-vivre'u szczegółowo tego nie regulują, ale przyjmuje się, że można przerwać, kiedy p. gawędziarz dojdzie do relacji rodzinnych sprzed trzech pokoleń, bez ryzyka, że się obrazi.

Pętent aspirujący - do bycia tłumaczem. Informuje tegoż, że dokument przetłumaczyłby sobie sam, bo od lat mieszka za granicą („a pan tam w ogóle był?”), ale niestety nie ma pieczątki, którą wedle jego mniemania tłumacz zdobył pokątnie i dzięki układom, po cwaniacku wykorzystując dziwaczne przepisy, które, nie wiadomo dlaczego, nie honorują najlepszej szkoły translatorskiej, jaką jest londyński zmywak.

Pętent roztargniony - zwany też pętentem niezorganizowanym. Wysypuje tłumaczowi na stół tonę papierów, po czym zaczyna je powoli przeglądać i analizować, które z nich powinien dać do przetłumaczenia. Po wybraniu dwudziestu dokumentów i po usłyszeniu ceny przeistacza się w pętenta wężokieszeń i zaczyna przebierać, z czego może zrezygnować. Przeszkadza mu w tym stale dzwoniąca komórka, którą p. roztargniony odbiera i przez długie minuty konferuje.

Pętent niefilolog - język obcy to dla niego język obcy, dzwoni więc do tłumacza włoskiego, żeby podał mu namiary na tłumacza języka duńskiego.

Pętent nieśpieszny - zgłasza się o godzinie dziewiętnastej z dziesięcioma stronami do tłumaczenia, a zapytany, na kiedy je potrzebuje, odpowiada „nie śpieszy się, może być na jutro”. Na pytanie, na kiedy miałoby być tłumaczenie, gdyby się śpieszyło, nie zna odpowiedzi. Odmiana, która po wyewoluowaniu w pętenta śpiesznego, może przyczynić się do wynalezienia wehikułu czasu.

sobota, 2 lipca 2011

Księży ekspert

Rozpoczął się proces Dody oskarżonej o obrazę uczuć religijnych za wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. Co na ten temat myślę, napisałem w artykule „Doda, Kościół i wolność słowa” (zamieszczam go ponownie poniżej). Z zeszłotygodniowej „Polityki” dowiedziałem się, że w sprawie jako biegły został powołany ksiądz. Najpierw się niewąsko przeraziłem i natychmiast ściągnąłem sobie najnowszą wersję naszej konstytucji, ale nadal widniało tam, że „wymiar sprawiedliwości w Rzeczypospolitej Polskiej sprawują Sąd Najwyższy, sądy powszechne, sądy administracyjne oraz sądy wojskowe.” Sądów kościelnych nie dopisano, inkwizycji (jeszcze) nie przywrócono, nazwy kraju na Polska Rzeczpospolita Katolicka nie zmieniono. W tej sytuacji nie rozumiem, jak sąd (powszechny) może powoływać w sprawie o obrazę uczuć religijnych katolików katolickiego księdza na biegłego. Przecież ksiądz z definicji jest nieobiektywny, do swojej religii musi mieć stosunek emocjonalny. Jak osoba zaangażowana po jednej ze stron może być biegłym, skoro biegły to niezależny ekspert? Czy jedyna rola, w jakiej mógłby na takim procesie wystąpić duchowny, nie jest rolą świadka oskarżenia? Dlaczego w miejsce księdza nie powołano religioznawcy?

Ksiądz uznał (to ci niespodzianka), że Doda faktycznie obraziła, bo „rozumienie charakteru autorstwa Biblii jako teandryczny, czyli bosko-ludzki, umieszcza słowa: jakiś napruty winem i palący jakieś zioła w bezpośredniej relacji do Autora, którym jest Bóg (...)”.

Jeśli Dorota Rabczewska zostanie na podstawie powyższej opinii skazana, to poważnie rozważę emigrację do Czech, bo najwyraźniej tylko tam polscy ateiści mogą czuć się bezpiecznie. Z tej opinii wynika bowiem tyle, że każdy obywatel RP (a może jednak PRK) ma obowiązek wiedzieć, że katolicy wierzą, że Biblię napisał Bóg. Mało tego. Nie tylko ma wiedzieć (państwo dba, żeby wiedział, nauczając jedynie słusznej religii w szkołach), ale też ma to przekonanie uwzględniać w swoich wypowiedziach, traktując je jako naukowy, obiektywnie stwierdzony fakt. Oceniając autorów tekstów biblijnych i opierając się przy tym co do ich tożsamości na ustaleniach historyków, powinien – choćby był racjonalistą w każdym calu (a Doda deklaruje się jako niewierząca) – traktować jako fakt historyczny przekonanie katolików – żadnym materialnym dowodem niepoparte – że ich Bóg napisał im ich świętą księgę.

Idąc tym tropem, gdyby przepis o obrazie uczuć religijnych był stosowany zgodnie z jego literą, a nie służył głównie do szykanowania artystów, którzy podpadli katolickim oszołomom w rodzaju Ryszarda Nowaka, obywatel RP miałby obowiązek znać i traktować na równi z obiektywną wiedzą przekonania członków wszystkich Kościołów i wyznań w Polsce. Tych w ministerialnym rejestrze widnieje prawie 180, a że rejestracja jest nieobowiązkowa, pewnie będzie ich więcej.

Jako ateista jestem członkiem Kościoła Latającego Potwora Spaghetti (niezarejestrowanego). Ponieważ w naszym wyznaniu niebagatelną rolę odgrywają piraci, świętą księgą jest „Wyspa skarbów”. Księdza, który zechce oświadczyć, że nie uznaje „Wyspy skarbów” za podstawowe źródło wiedzy o świecie, bo „ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty laudanum i palący opium”, zamierzam oskarżyć o obrazę uczuć religijnych. Bo co z tego, że Stevenson rzeczywiście jechał na opium, kiedy przytaczanie tego faktu mnie, jako wyznawcę pastafarianizmu, obraża. I będę wtedy, powołując się na precedens z procesu Dody, domagał się, by jako biegłego w sprawie powołano pastafariańskiego kapłana, który stwierdzi, że autorem (sorry: Autorem) „Wyspy skarbów” „ze względu na teandryczny charakter jej autorstwa” jest Latający Potwór Spaghetti, a tym samym ksiądz imputował Jego Makaronowej Doskonałości zażywanie narkotyków.

Doda, Kościół i wolność słowa

Doda ma być sądzona za swoją wypowiedź, że Biblię „spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”. To dobitnie pokazuje, że dwie konstytucyjne normy, wolność słowa i rozdział Kościoła od państwa, są w Polsce fikcją.

Wolność słowa polega na tym, że - bez konsekwencji w postaci grzywny czy więzienia - można powiedzieć wszystko. W tym rzeczy dla innych niewygodne, przykre, wywołujące oburzenie czy wściekłość. Jedynym wyjątkiem jest znieważenie lub zniesławienie drugiego człowieka, co pociąga za sobą konsekwencje prawne, ale - uwaga - wyłącznie cywilne. Zniesławiony może wnieść pozew przeciwko zniesławiającemu i domagać się stosownego odszkodowania. Tymczasem w Polsce zniesławienie jest ścigane z kodeksu karnego (art. 212 kk), nie wolno wygłaszać tzw. kłamstwa oświęcimskiego (art. 55 ustawy o IPN), propagować idei faszystowskich (art. 256 kk) i nie wolno obrażać uczuć religijnych (art. 196 kk). Z tego ostatniego paragrafu ma być sądzona Doda.

Zwolennicy penalizacji kłamstwa oświęcimskiego twierdzą, że ma to zapobiec powrotowi faszyzmu. Tymczasem to pozór: gdyby taka groźba rzeczywiście istniała albo pojawiła się w przyszłości, ten zakaz niczemu by nie zapobiegł. Historia pokazała, że wsadzani za poglądy do więzień prędzej czy później z nich wychodzą i wówczas - jako męczennicy za sprawę - mają na ogół sporo zwolenników. Wolność słowa oznacza, że również rasiści i faszyści mają prawo swobodnie wygłaszać swoje tezy, nawet jeśli znakomita część społeczeństwa uznaje je za aberracyjne. Można z nimi polemizować, je wyśmiewać, stosować społeczny ostracyzm wobec je głoszących, ale nie wolno pociągać ich do odpowiedzialności karnej.

Gdybyśmy tak rozumianą wolność słowa - można powiedzieć wszystko z oczywistymi dla rozsądnych ludzi ograniczeniami - wprowadzili na przykład w średniowieczu, to na zasadzie ogólnego konsensu można by powiedzieć wszystko poza tym, że Ziemia jest okrągła i krąży wokół Słońca. Podobna „wolność słowa” obowiązywała w PRL-u. Też można było powiedzieć wszystko, byleby nie negować socjalistycznego ustroju i sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Co więcej, konsekwencje w późnym PRL-u były jakby mniej poważne, bo nie ryzykowało się już więzieniem, a jedynie tym, że cenzura wykreśli „niewłaściwe” wypowiedzi.

Tymczasem w demokratycznej III RP Dodzie grozi dwa lata więzienia. Za złamanie przepisu, którego istnienie jest w neutralnym światopoglądowo państwie skandalem (to znaczy byłoby, gdyby Polska się do takich państw zaliczała). Z jakiego tytułu specjalnej ochronie podlegają uczucia religijne, a zdrowy rozsądek ateistów już nie? Mój jest wystawiany na ciężką próbę, kiedy każe mi się przyjmować chrześcijańską mitologię za fakty (w to, że Jezus był postacią boską, jestem skłonny uwierzyć tak samo jak w to, że greccy bogowie angażowali się w walkach pod Troją), ale nie uprawnia mnie to do żądania, by wsadzać do więzień ludzi, którzy utożsamiają mitologię z historią. Każdy, kto chce, może utrzymywać, że Biblia to zapis wizyty Boga na ziemi i przekonywać (byle nie siłą) do takich poglądów innych, ale też każdy, kto chce, ma prawo powiedzieć, że to kompilacja tekstów autorów, którzy pisali o zasłyszanych wydarzeniach, nie mając żadnych kwalifikacji na historyków i nawet zresztą nie aspirujących do tej roli, tylko usiłujących udowodnić jakąś tezę, a jeszcze kto inny ma prawo Biblię podrzeć, byleby darł swój egzemplarz, a nie cudzy.

Kolejnym skandalem jest, że ów przepis wcale nie jest wykorzystywany do ochrony uczuć religijnych, tylko do walki o rząd dusz. Gdyby to, co powiedziała Doda, napisał jakiś anonimowy bloger, nikt by na niego nie składał doniesień do prokuratury, skończyłoby się co najwyżej na polemicznym albo oburzonym komentarzu. Ale Doda jest niebezpieczna, seksowna, popularna, dla młodzieży jest znacznie większym autorytetem niż ksiądz, którego ta młodzież podejrzewa o sypianie z ministrantem. I jeśli Doda mówi, że Biblię napisał „napruty winem”, to jej fani mogą uznać, że coś jest na rzeczy. Katoliccy aktywiści się tego boją i dlatego wytaczają ciężkie działa. Tylko że kule odlane naprędce i nieudolnie.

„Naszym zdaniem z wypowiedzi tej wynika, że w opinii Rabczewskiej autorami Biblii byli alkoholicy i narkomani.”

I co w tym złego? Zdaje się, że Kościół twierdzi, że autorzy Biblii pisali ją pod wpływem boskiego natchnienia. Tymczasem wielu twórców to boskie natchnienie odnajdywało w sobie dzięki alkoholowi i narkotykom. Ani się tego nie wstydzili, ani świat ich za to nie potępiał, a pod wpływem używek tworzyli dzieła doskonałe.

Zwróćmy jednak uwagę na kluczowe słowo w doniesieniu: „w opinii Rabczewskiej”. W opinii! Sami autorzy doniesienia przyznają, że Doda wygłosiła swoją opinię. Bo oczywiście można złośliwie udowadniać, że teza wygłoszona przez Dodę wcale nie jest sprzeczna z oficjalnym stanowiskiem Kościoła, ale przecież Doda nie miała zamiaru wziąć udziału w panelu historycznym na temat autorów Biblii, tylko chciała tę Biblię zdyskredytować. I ma do tego, nomen omen, święte prawo. W kraju, w którym panuje wolność słowa, każdy może sobie wygłaszać takie opinie, jakie mu się żywnie podoba i prokuratorowi nic do tego. Pan Nowak powinien ze zrozumieniem przeczytać artykuł 54 Konstytucji RP: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów (...)” A jak komuś się te opinie nie podobają, może z nimi dyskutować, obśmiać je, jeśli uważa, że są absurdalne, czyli posłużyć się dokładnie tym samym stylem co Doda, a jest on w dyskusji w pełni uprawniony. Sęk w tym, że aktywiści katoliccy nie chcą dyskutować, nie potrafią walczyć słowem, po co silić się na argumenty, skoro można skierować doniesienie do prokuratury. Zauważmy, że w ten sposób żadna debata o religii, jej miejscu we współczesnym społeczeństwie nie jest w Polsce możliwa. Albo inaczej, jest możliwa, jeśli ktoś o krytycznym nastawieniu najpierw odda katolicyzmowi należny hołd i wykaże czołobitną postawę, że szanuje, że docenia znaczącą rolę w historii i obecnie, że Papież jest oczywiście autorytetem i tak dalej. Dyskusja o religii, proszę bardzo, ale na klęczkach. Czołobitnie, bez cienia ironii. Znowu przypomnę PRL, gdzie przecież władza też dopuszczała krytykę ustroju, byle konstruktywną.

Bo religia katolicka jest w Polsce religią panującą. Oficjalne zapewnienia o państwie neutralnym światopoglądowo, jego rozdziale od Kościoła są na użytek Unii Europejskiej i środowiska „Gazety Wyborczej”, które są zbyt silne, by można wprost im się przeciwstawić, ale do siebie katolicy puszczają oko, że przecież nikt im nie wmówi, że prawdziwy Polak może być pedałem, bezbożnikiem czy innym odszczepieńcem, sytuacja na razie jest jaka jest, ale Kościół przetrwał dwa tysiące lat, więc Unię i „Wyborczą” też przeczeka.

Powyższe jest przyczyną, dlaczego krzyż w przestrzeni publicznej wzbudza sprzeciw „innowierców”. Bo jest symbolem faktycznej dominacji katolicyzmu. Przecież katolicy nie wieszają krzyża w miejscach publicznych, by się do niego modlić, tylko by pokazać „to my tutaj rządzimy”. Gdyby te krzyże były przejawem wyłącznie wiary bez politycznego kontekstu, nikomu by nie przeszkadzały. Podobnie jak obecnie nikomu nie przeszkadza radziecka flaga czy godło z sierpem i młotem. W PRL-u te symbole Polaków drażniły, bo pokazywały, kto nami naprawdę rządzi. A przecież tak jak teraz oficjalnie mamy państwo neutralne światopoglądowo, tak wtedy oficjalnie mieliśmy państwo niezależne i niepodległe. Porównanie instytucji, do której dobrowolnie należą miliony Polaków, z narzuconym systemem niewłaściwe? To proszę sobie przypomnieć, kto, kiedy i o kim powiedział „nasi okupanci”.

W oczekiwaniu, aż siły niepozwalające na oficjalne państwo wyznaniowe osłabną, Kościół stara się wprowadzać je tylnymi drzwiami, hierarchowie walczą, by ustawy odzwierciedlały katolicki światopogląd. Przy aprobacie jednych polityków (prawica), chowaniu głowy w piasek przez drugich (centrum) i wyłącznie deklaratywnym sprzeciwie trzecich (lewica), którzy mają taką dziwną przypadłość, że przeciwko panoszeniu się Kościoła protestują tylko wtedy, gdy są w opozycji, wyniesieni natomiast do władzy na wyścigi podlizują się klerowi. Politycy PO pytani przez dziennikarzy o sprzeciw Kościoła wobec in vitro odpowiadają, że Kościół może przecież prezentować swoje stanowisko. To pokazuje, do jakiego stopnia nie rozumieją roli prawa w nowoczesnym społeczeństwie i zasad, jakie powinny obowiązywać przy jego tworzeniu.

Kiedyś rolą prawa było umoralniać, traktowano je jako jedno z narzędzi Boga pomocnych w zbawianiu ludzi. I Kościół nadal chce, by ten przestarzały model obowiązywał, żądając, by prawo stanowione odzwierciedlało naturalne (czyli dogmaty, bo to Kościół ma rozstrzygać, co jest prawem naturalnym), a politycy w sumie to akceptują, nie rozumiejąc filozofii nowoczesnego prawa. Współcześnie przepisy prawa mają jedynie organizować życie społeczeństwa przy zachowaniu zasady, że dana jednostka jest istotą całkowicie wolną, a jej wolność można ograniczać tylko tam, gdzie narusza ona wolność innej jednostki. Jeśli dwóch panów chce ze sobą sypiać, to nie można im tego zakazywać, bo nikomu nie szkodzą (to, że kogoś bulwersują, nie jest naruszeniem jego wolności), ale można im zakazywać zbyt głośnego seksu, bo przeszkadza to innym lokatorom (tymczasem Polacy w większości uznają homoseksualizm za niemoralny, ale nie widzą nic zdrożnego w tym, że swoimi własnymi pijackimi hałasami nie dają innym spać). Oczywiście nie zawsze da się jednoznacznie wskazać, gdzie leży granica wolności dwóch jednostek. Ale właśnie na ustalaniu tej granicy powinno polegać tworzenie prawa. Problem: czy pozwolić parom homoseksualnym na adopcję dzieci? Jeśli badania naukowe wskazują, że optymalny rozwój dziecko osiąga mając w rodzinie wzorzec żeński i męski, to nie, bo naruszamy wolność tego dziecka, ale jeśli z badań wyniknie, że dzieci z rodzin rozbitych radzą sobie w życiu równie dobrze, jak te z pełnych, to przeszkód nie ma. I tak powinna wyglądać cywilizowana dyskusja na ten temat.

W nowoczesnym, neutralnym światopoglądowo państwie prawo w każdej sferze życia powinno być tworzone na tej samej zasadzie co przepisy ruchu drogowego. Tam liczą się tylko dwa elementy: jego sprawna organizacja i bezpieczeństwo użytkowników. Za absurd uznalibyśmy, gdyby wyznawca jakiejś religii żądał na przykład nakazu podwójnego okrążania ronda, bo w jego wyznaniu to hołd oddany bogu. Tymczasem podobne absurdy są sankcjonowane w pozostałych dziedzinach życia.

Zauważmy, że taka konstrukcja prawa w żaden sposób nie ingeruje w sferę religijną danego człowieka ani w zwierzchnictwo Kościoła nad wiernymi. Kto chce, może okrążyć rondo dwa razy, nikt nie musi korzystać z in vitro czy wykonywać aborcji. Problem polega na tym, że wyznawcy danej religii za ingerencję w sferę ich religijności uznają fakt, że ktoś nie podziela czy nie respektuje ich norm moralnych. Katolicy wykazują się tu pełnym niezrozumieniem, uważając a piori, że normy chrześcijańskie są czymś pozytywnym i korzystnym dla ludzkości i w ogóle nie przyjmują do wiadomości, że ktoś może uważać inaczej. Taką argumentację dało się słyszeć, kiedy wprowadzono obowiązek propagowania przez telewizję wartości chrześcijańskich. Tymczasem normy chrześcijańskie to nie tylko zakaz kradzieży i zabijania, z czym rzeczywiście wszyscy się zgadzają, ale masa szczegółowych rozwiązań, których niekatolicy wcale nie aprobują. Na przykład Söderberg uważał, że nakaz miłowania wroga jest sprzeczny z ludzką naturą, pisał, że przeciwnika można szanować, można z nim walczyć fair, ale naprawdę nie da się go kochać. Proszę sobie wyobrazić, że władzę w Polsce przejmują świadkowie Jehowy. I zgodnie ze swoimi przekonaniami wprowadzają zakaz przeprowadzania transfuzji krwi. Jakbyś się czuł, katoliku, gdybyś musiał patrzeć, jak umiera bliska ci osoba, bo nie można zastosować procedury medycznej, będącej oczywistością we wszystkich cywilizowanych krajach? Wyobraź to sobie i wyobraź sobie (z zachowaniem oczywiście proporcji), jak się czują kobiety niemogące dokonać legalnie aborcji czy będą się czuły pary niemogące mieć dziecka, jeśli wejdzie w życie projekt Piechy penalizujący in vitro.

Prawne regulowanie kwestii in vitro (czy aborcji) jest właśnie owym ideologicznym tworzeniem prawa. W ogóle nie rozumiem utyskiwań, że kwestia in vitro nie doczekała się w Polsce uregulowań prawnych. Przecież to są procedury medyczne, o których powinni decydować wyłącznie lekarze na podstawie aktualnej wiedzy medycznej w porozumieniu z pacjentem. Czy ktoś postuluje, by tworzyć osobną ustawę, jak amputować nogę albo wyleczyć raka nerki? Zaraz usłyszę głosy, że w przypadku aborcji czy in vitro mamy do czynienia z ludzkim istnieniem, które trzeba chronić. Bzdura. Sami katolicy nie uznają zarodków czy płodów za pełnoprawny byt ludzki. Gdyby tak było, nie domagaliby się osobnych ustaw, tylko składaliby w prokuraturze doniesienia o zabójstwie na podstawie przepisów kodeksu karnego. A tymczasem nawet domagając się odrębnych zakazów, nie postulują, by kary za „zabójstwo” zarodka czy płodu były takie same (czy choćby zbliżone) jak za zabójstwo urodzonego człowieka. Kościół z kolei ani nie chrzci zarodków, ani płodom nie wyprawia pogrzebów. Twierdzenia, że zarodek czy płód jest człowiekiem, nie znajdują żadnego pokrycia w działaniach osób czy instytucji je głoszących.

Co wynika z zasady, że prawo winno być tworzone w sposób neutralny? Ano to, że posłowie winni swoje przekonania religijne zostawić za drzwiami Sejmu. Po głosowaniu poseł katolik może leżeć sobie krzyżem w kościele albo nawracać niewiernych, ale podczas głosowania powinien kierować się tym, że ma zorganizować koegzystencję katolika, ateisty, żyda i muzułmanina, a tym trzem ostatnim nie może narzucać swojej wiary (ani żadnych rozwiązań z niej wynikających). A Kościół nie powinien ingerować w tworzone prawo, czyli w ogóle się na ten temat wypowiadać. Natomiast kiedy złe prawo - z punktu widzenia Kościoła - zostanie uchwalone, kiedy Sejm zezwoli na aborcję i in vitro, Kościół może przecież swoim owieczkom oświadczyć: „Drodzy wierni, Sejm uchwalił pełną dostępność aborcji oraz in vitro, przypominamy więc, że korzystanie z jednego i drugiego jest z punktu widzenia etyki katolickiej niedopuszczalne i grozi wiecznym potępieniem, a ponieważ Pan Bóg jest nierychliwy, to jeszcze na tym padole łamiących tę etykę nie będziemy dopuszczać do komunii, a w przypadku zatwardziałych grzeszników ekskomunikować.” Dlaczego Kościół nie walczy z aborcją i in vitro w ten sposób? Dlaczego nie sięga do arsenału kar z prawa kanonicznego? Wedle twierdzeń tegoż Kościoła katolików w Polsce jest 95%, czyli ustawy dopuszczające aborcję i in vitro powinny wywoływać uśmiech politowania ze strony biskupów, bo wziąwszy pod uwagę, że w pozostałych pięciu procentach, statystycznie rzecz biorąc, muszą się znajdować zarówno ludzie płodni, jak i przeciwnicy aborcji z innych motywacji niż katolickie, w praktyce korzystałby z nich minimalny odsetek populacji.

Kościół jednak nie egzekwuje zasad moralności katolickiej od swoich wyznawców (co ma pełne prawo robić). Nie stara się również, by egzekwowano przepisy jego staraniem uchwalone. Aborcji dokonuje się masowo w... chciałem napisać „w podziemiu”, ale to nietrafne określenie, bo podziemie implikuje coś ukrytego, tymczasem nikt się z tym specjalnie nie kryje. Czy Kościół składa doniesienia do prokuratury, czytając w prasie ogłoszenia o „wywoływaniu miesiączki”, czy zgłasza pretensje, że organy ścigania na proceder aborcyjny patrzą przez palce? Nie. I przyznam, że w tym momencie trudno mi zrozumieć, o co Kościołowi chodzi. Domaga się przekładania religijnych nakazów na ustawy, po czym zadowala się tym, że powstaje martwe prawo. Powszechna postawa „jestem katolikiem, ale księża nie będą mi mówić, co mam robić” jest przez Kościół w sumie akceptowana. Mało chwalebna postawa, wybieranie z „oferty religijnej” rodzynek, np. gwarancji życia wiecznego, ale z pominięciem wszelkich niedogodności, jakimi są nakazy i zakazy. Czyżby Kościół bał się, że jeśli zacznie karać swoich wiernych albo skutecznie egzekwować od nich moralność katolicką (sypialiście ze sobą przed ślubem? sorry, ale dla takich ślub kościelny jest niedostępny), to wierni w ogóle się od niego odwrócą? I wtedy nie będzie opłaty za ten ślub, nie będzie na tacę, a jak posłowie zobaczą, że kościoły pustoszeją, to przestaną się prześcigać w pomysłach, pod jakim pretekstem dołożyć episkopatowi na budowę świątyni, gdy prawo na to nie pozwala. Czy to jeszcze jest religia czy już tylko organizacja starszych panów, zapewniająca im wygodne życie, bo lepiej dostawać pensję za nawoływanie z ambony na kogo głosować niż za machanie łopatą?

Można by zauważyć, że mniej uciążliwa taka postawa Kościoła niż konsekwentne egzekwowanie katolickich norm również od niekatolików. Bo owszem, nie żyjemy w państwie neutralnym światopoglądowo, ale również nie w religijnej dyktaturze. To jest bardziej narzucanie się z katolickim światopoglądem niż zmuszanie do niego. A jeśli zmuszanie, to nie pod groźbą kary, tylko przez wywieranie presji. Wiesza się krzyże, gdzie się da, ale nie zmusza do modlitw pod nimi. Tyle że postępowanie Kościoła uniemożliwia faktyczne wprowadzenie w życie innego przepisu konstytucji, a mianowicie, że Polska jest państwem prawa. Wskutek różnych zaszłości historycznych Polacy prawo lekceważą. Zasada „dura lex, sed lex” jest im obca. Tymczasem przestrzegane prawo to czytelne reguły gry, a przy czytelnych regułach gry wygrywa ten, kto ma większe umiejętności, a nie ten, kto jest większym cwaniakiem. I w interesie samych Polaków jest, by prawo szanowali. Z uczciwego przedsiębiorcy społeczeństwo ma znacznie więcej pożytku niż z nieuczciwego, ludziom żyje się lepiej tam, gdzie zakazy - mające organizować wspólne życie - są przestrzegane, a nie ignorowane jako przepisy uchwalone komuś na złość. Oczywiście przedsiębiorca musi mieć takie warunki, by opłacało mu się działać uczciwie, a nie że państwo obciąża go nierealistycznie wysokimi podatkami, mrugając okiem, „rozumiemy, że część należności weźmiesz pod stołem”, a zakazy nie mogą być motywowane ideologicznie. Tworzenie prawa i z góry dawanie przyzwolenia na jego nieprzestrzeganie jest w polskich warunkach podkopywaniem wszelkich prób wychowania praworządnego społeczeństwa. No bo skoro można sobie wybierać, jakich przepisów się przestrzega, a jakich nie, to prowadzi to do erozji prawa. Gdyby za sterami prezydenckiego tupolewa siedział Niemiec albo Szwed, do tragedii pewnie by nie doszło, bo dla tamtych nacji przepis jest przepis. Nie wolno schodzić poniżej stu metrów, jak nie widać ziemi, to się nie schodzi. Koniec kropka. A Polak ma takie nastawienie, że kiedy przepisy w czymś mu przeszkadzają, to ich przestrzegał nie będzie. Drugą stroną tego medalu jest postawa służb powołanych do egzekwowania prawa. Kiedy nie muszą przykładać się do ścigania niektórych przestępstw, łacno rozciągają to na pozostałe. I nie ma co się cieszyć, że policja nie ściga tych, którzy łamią zakaz wykonywania aborcji, bo jeśli na tę samą policję zgłosimy, że porwano nam syna, możemy usłyszeć, że sam się porwał i żeby im nie zawracać głowy, bo mają na niej ważniejsze sprawy.
(sierpień 2010)