sobota, 30 kwietnia 2011

Zapach świeżej śmierci, czyli histeria autora

Wybitny pisarz Aleksander Sowa, autor bestsellerowych esejów w rodzaju „Jak wymienić uszczelkę w maluchu”, dwa tygodnie temu, po wydaniu swojej 19 książki, dowiedział się, że na świecie istnieją recenzenci i że opublikowanie książki oznacza również poddanie jej publicznej ocenie. Ta wiedza była dla autora szokiem, który objawił się rozdziesiątkowaniem jaźni, tabuny osobowości pognały na blog recenzenta, żeby zaznaczyć, że tekst jest ohydny i zachwalić geniusz pisarski Aleksandra Sowy. Sam autor w głębokim poczuciu krzywdy pytał żałośnie: „Czym zasłużyłem sobie, na tę recenzję?” (proszę spojrzeć na ten pozornie błędny przecinek, tak naprawdę dodający pytaniu niesłychanego dramatyzmu) albo ogarnięty żądzą zemsty wydzwaniał do recenzenta, grożąc mu sądem.

Kiedy szok powoli ustąpił, Aleksander Sowa postanowił na wrażą recenzję odpowiedzieć. Ripostę zapowiadał z hukiem, stopniując napięcie, nie ulegało wątpliwości, że punkt po punkcie udowodni, że napisał rzeczowy poradnik, a nazywanie go grafomanem jest rażącą niesprawiedliwością. I rzeczywiście już na samym początku Sowa potwierdził swój pisarski kunszt zdaniem: I tak oto znalazłem się na samym dnie faktu dokonanego. Podziwiałem je przez dobry kwadrans, jak abstrakcyjne malowidło czy rzeźbę, treści brak, nie wiadomo, co znaczy, ale człowiek podświadomie czuje, że ma do czynienia z pięknym dziełem sztuki, i pytałem się „kurczę, jak on to robi?” Bo przyznam się, że w celach parodystycznych usiłowałem skopiować jego styl i ni chu… Nie da się, nie umiem. Sowa nie jest jakimś tam przeciętnym grafomanem, to mistrz, co ja mówię, arcymistrz grafomanii (tak, wiem, że on będzie cytował to jako komplement).

Sam manipuluje cytatami. Pisze na przykład, że „Sowa zamiast pisać na temat czyli o twórcach, publikujących w Internecie…” Po pierwsze napisałem „internecie”. Po drugie o takich właśnie o twórcach piszę (Piotr Kowalczyk, Cory Doctorow itp.). Po trzecie, cytat jest wyrwany z fragmentu o cechach wyróżniających pisarza niezależnego.
No i gdzie jest ten cytat, który zmanipulowałem? Czy tylko ja mam wrażenie, że mam polemizować z tym, co się dzieje w głowie tego pana, a czego nie potrafi przelać na papier? O Kowalczyku i Doctorowie Sowa rzeczywiście pisze. Poświęcił im całe półtora zdania. A jeśli cechą wyróżniającą pisarza niezależnego (publikującego w Internecie) jest to, że może zamieszkać na wsi, to rozumiem, że pisarz „zależny”, zdaniem Sowy, musi każdego dnia chodzić do wydawnictwa i tam w godzinach między ósmą a szesnastą pisać swoją książkę.

Sowa kwestionuje moje twierdzenie, że żadnej pozycji beletrystycznej nie udało mu się opublikować w klasycznym wydawnictwie. Rzekomo nie rozumie tego pojęcia. Klasyczne wydawnictwo to takie, które dokonuje selekcji, rzeczy grafomańskie odrzuca, przyjętemu autorowi płaci zaliczkę za książkę, płaci redaktorowi za jej opracowanie, drukuje ją na papierze i wprowadza do stacjonarnych księgarń. Nieklasyczne to takie, które bierze wszystko jak leci, bo albo każe autorowi pokrywać koszty wydania książki (w przypadku wersji papierowej) albo publikuje ją tylko w formie e-booka, czyli minimalnym kosztem. Trudno poważnie traktować autora, który może publikować tylko tam, gdzie nikt nie sprawdza jakości jego tekstów. Bo to, że Sowa publikuje swoją beletrystykę w formie e-booków albo własnym sumptem, nie jest jego wyborem, chciał publikować normalnie na papierze, o czym informuje w swoim poradniku: „wysłałem wydrukowane manuskrypty [powieści „Umrzeć w deszczu”] do kilkunastu wydawnictw i dostałem od nich w zęby” (str. 27).

Sowa uważa, że jako autor 2.0 jest „twórcą nowego pokolenia”, podczas gdy pisarze 1.0 (co, zdaje się, uważa za określenie pogardliwe) toną właśnie na Titanicu, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Zdaniem Sowy papierowa książka umarła (chociaż fizjologicznie jeszcze żyje), a przyszłość to e-book. Udział e-książek w ogólnej sprzedaży książek ciągle rośnie i to dynamicznie, a sprzedaż papierowych spada. Sęk w tym, że nawet dynamicznie rosnąca mrówka jest cały czas mniejsza od słonia. Rynek książki papierowej w Polsce wart jest ok. 2,9 mld złotych, a sprzedaż e-booków szacuje się na 11-12 mln. Niecałe cztery promile. W najbardziej zaawansowanych pod tym względem Stanach Zjednoczonych udział e-booków to niecałe 9% (dane dotyczące e-booków zaczerpnąłem z artykułu Rzeczpospolitej, dane o wartości rynku książki papierowej z branżowego „Magazynu Literackiego Książki”). A należy wziąć pod uwagę, że spora, jeśli nie przeważająca część tych e-booków jest po prostu dodatkową wersją książki papierowej. W Polsce żaden autor, który wydał swoją powieść jedynie w formie e-booka, nie trafił na listy bestsellerów, nie zdobył znaczącej nagrody literackiej, nie wywołał swoją książką debaty. E-booki jako forma publikacji są całkowitą niszą, niszą, w której zagnieździli się grafomani. Aleksander Sowa nie ma elementarnej wiedzy o rynku wydawniczym, nie przytacza żadnych danych, wydaje mu się, że postrzegany przez niego świat jest tym realnym i na tej podstawie oskarża mnie o oszukiwanie czytelników i dwukrotnie o kłamstwo.

Aleksander Sowa uważa za obrzydliwość, że zaglądam mu do kieszeni. Byłoby to nieeleganckie, gdyby sam nie otworzył tej furtki. Autor poradnika nie może mówić: zarobiłem na swoich książkach, więc wiem, jak to zrobić, podzielę się z tobą tą wiedzą, jeśli mi zapłacisz 34,70 (tak, wiem, będzie gardłował, że nigdy tego nie powiedział), a potem ciężko się oburzać, kiedy ktoś sprawdza, czy faktycznie zarobił. Sowa oblicza, że do osiągnięcia postulowanego przeze mnie dochodu 3000 zł trzeba sprzedać miesięcznie tysiąc sto egzemplarzy. Dla mnie to nieprawda. Co jest nieprawda, diabli wiedzą, ale Sowa niechcący ujawnia tutaj swoje prawdziwe zarobki. Gdyby podał okrągłą liczbę tysiąca egzemplarzy, trzeba by uznać, że przyjmuje wartości szacunkowe, to, że jest precyzyjniejszy, pokazuje, że po prostu policzył sobie, ile musiałby sprzedać książek, żeby zarobić trzy tysiące. To oznacza, że na książce zarabia średnio nie prawie pięć złotych, jak wyszło mi z moich obliczeń, tylko 2,75 zł. Co do składki zusowskiej, to rzeczywiście od przychodów z tytułu praw autorskich obowiązkowo się jej nie płaci. Ale też nigdzie tego nie napisałem. Składkę można zapłacić dobrowolnie, a przyjąłem, że twórca chciałby jednak mieć ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, a nawet gdyby nie chciał, to przy takich obliczeniach trzeba patrzeć, czy zarobki dają twórcy to, co ma zapewnione przeciętny obywatel. Nie wiedziałem też, że Sowa pracuje na pół etatu i z tego tytułu ZUS ma już opłacony. Zarówno z treści poradnika (pardon: eseju), jak i reklam odnosi się wrażenie (choć wprost faktycznie takie stwierdzenie nie pada), że Sowa utrzymuje się z pisania. Ale to też jest bardzo ciekawa informacja: okazuje się, że Sowa pisze jedną książkę w niecałe trzy i pół miesiąca, pracując do tego na pół etatu! Bije w ten sposób na głowę nawet Pilipiuka, którego przywołuje jako dowód, że pisanie więcej niż dwóch książek rocznie wcale nie jest chałturzeniem ani zarzynaniem się. Sowa nie doczytał w wywiadach z Pilipiukiem, jak ten pracuje: minimum osiem godzin dziennie, często więcej, świątek czy piątek, rok na okrągło. To jest zarzynanie się. Owszem, paru pisarzy ma chęć i siły, żeby pisać w morderczym tempie i do tego potrafią utrzymać poziom, ale trudno przyjmować za normę coś, co normą nie jest.

Sowa ma jakieś kłopoty z odróżnianiem założeń hipotetycznych od faktów. Założenie, że pisarz powinien zarabiać trzy tysiące miesięcznie, pisząc dwie książki rocznie, uznaje za deklarację, że ja tyle zarabiam i z zapałem udowadnia, że to nieprawda. Kuriozalna jest pretensja, że jego dorobek rozłożyłem na dłuższy okres zgodnie z powyższym założeniem, że dwie książki to maksimum: Zmienia moją biografię i pisze, że moje zyski „powinniśmy rozłożyć na 9 lat”. Dlaczego powinniśmy? Jakim prawem Pan Pollak zmienia rzeczywistość? Boskim, panie Sowa, boskim.

Czytam także „prosimy, żeby Aleksander Sowa zainteresował się…” W czyim imieniu Pan Pollak się wypowiada? Na pewno nie w moich czytelników. Nie bardzo rozumiem, dlaczego jestem wykluczany z grona czytelników Sowy. Przecież uprzednio twierdził, że jego czytelnikiem jest ten, kto nabył jego książkę. Nie dostałem poradnika (pardon: eseju) w prezencie, tylko zapłaciłem za niego z własnych pieniędzy, więc spełniłem ten wymóg. Choć w przypadku wskazanego cytatu rzeczywiście nie wypowiadam się w imieniu pana czytelników, panie Sowa, to jest forma pluralis maiestatis, ze względu na swoje przerośnięte ego czasami używam.

Pan Pollak wielokrotnie nazywa moją książkę poradnikiem. Skandaliczne, bo zdaniem Sowy o tym, jak zaklasyfikować książkę, decyduje Sowa (tak jak na przykład o znaczeniu słowa „pisarz”). Jeśli Sowa uzna, że jego poradnik jest romansem historycznym albo sonetem, nie waż się napisać, że to poradnik. W tym przypadku Sowa miał fantazję uznać swoją książkę za esej (co nie przeszkadza mu sprzedawać jej na Allegro w dziale „poradniki”) i rzekomo ja się z tym zgadzam: Co ciekawe, sam przyznaje również, że „można się zgodzić z Sową, że jego poradnik jest esejem”. Inny passus z tej samej bajki: Dalej pisze, że „Złote Myśli, które uczciwie ostrzega, że autor nie ma bladego pojęcia, jak na książce przyzwoicie zarobić”. To jeszcze jedna manipulacja. Nic takiego ZM nie piszą. Poddaję się. Naprawdę nie wiem, czy facet zarzucając mi manipulację, sam świadomie manipuluje (wyciął dalsze fragmenty pokazujące, że w obu przypadkach to ironia) czy ma uszkodzone płaty w mózgu odpowiedzialne za tejże ironii odczytywanie. Wyliczenia Pana Pollaka, na których owe rzekome ostrzeżenie opiera są również nieprawdziwe. 25 tysięcy nakładu podzielone przez 18 tytułów nie daje mniej niż 1400 egzemplarzy na tytuł? Czy chodzi o to, że zawyżyłem zarobki?

Sowa oczywiście nie wytrzymał i zajął się moim poradnikiem, który według jego wyliczeń ma tylko 33 strony właściwej treści. Do rzeczy nie na temat, jeśli chodzi o wydawanie książek, Sowa zalicza umowy wydawnicze i prawo autorskie. To mniej więcej tak, jakby autor poradnika „Jak dolecieć na Księżyc” uznał, że fragmenty o budowie rakiety są zbędne. Ważniejsza będzie opowieść, że kandydat na kosmonautę pracował jako stróż nocny i kupił komputer na Allegro (str. 23 poradnika Sowy). Pytanie też, dlaczego Sowa omawia (z tak wielką niechęcią) umowy w swoim poradniku, skoro to rzecz poza tematem. Do dowodów, że omawiając te umowy, wykazał się skrajną niekompetencją, oczywiście się nie odnosi.
Na 25 stronach (tak!) autor relacjonuje sądowo-wydawnicze przygody z dialogami jak w powieści. Tak, te dialogi są oburzające. Z wydawniczych przygód można się na przykład dowiedzieć, jak wyglądają losy maszynopisu w wydawnictwie i jak trzeba wydzierać redaktorowi z gardła odpowiedź. Jest to opis realiów wydawniczych, dla Sowy rzecz bez związku z tematem, na temat są jego urojenia, że redaktorzy wyrzucają maszynopisy przez okno. Ale co innego może napisać człowiek, którego jedyną przygodą wydawniczą był lot maszynopisu do kosza, jedyną kwestią dialogową, jaką usłyszał od prawdziwego redaktora, odgłos tego maszynopisu lądującego w koszu, człowiek, który wymyślił sobie nieistniejącą rzeczywistość, żeby wyjaśnić, dlaczego odrzucają go tradycyjne wydawnictwa. To jeszcze pół biedy, dla zdrowia psychicznego nawet wskazane, ale zarówno on, jak i inni „niezależni” rysując taki obraz, że debiutanci są przez tradycyjne wydawnictwa sekowani, że te biorą tylko znane nazwiska, opowiadając dyrdymały o zawistnych redaktorach, wprowadzają debiutantów w błąd, a namawiając do zostania indie, do publikowania na „dynamicznie” rozwijającym się rynku e-booków, skazują ich na niszę. Sowa i ci, którzy podobnie tłumaczą się ze swojej porażki, zamykają oczy na fakt, że pisarze mający znane nazwiska też kiedyś debiutowali. Spora część całkiem niedawno. Bo owszem, debiutant musi swoje przejść, ale polscy adepci pisarstwa chyba jeszcze nigdy nie mieli tak sprzyjających warunków do debiutu. Rynek książki papierowej, wbrew twierdzeniom Sowy, rośnie z roku na rok (tylko na czas kryzysu przypadło niewielkie załamanie), Polacy chcą czytać rodzimych autorów (w przeciwieństwie do takich lat 90., kiedy to czytali niemal wyłącznie zagranicznych), wydawcy szukają dobrych tekstów. Tylko właśnie tu jest pies pogrzebany: dobrych. Tymczasem książkom Sowy wcale nie „przydałaby się lepsza okładka, reklama, większy nakład albo jeszcze jedna korekta”, jedyne, co może jego książki doprowadzić do poziomu drukowalności, to nowy autor.
Sowa zestawił listy wydawnictw z mojego i swojego poradnika i nie dostrzegł w nich zasadniczej różnicy, że na jego liście nie ma informacji, jakiego rodzaju książki dane wydawnictwo publikuje. Ktoś chcący wydać tomik poezji, musiałby wejść na 160 stron internetowych, żeby wyłuskać te pięć oficyn, które publikują poezję. Oczywiście nie będzie tego robił, tylko wpisze sobie odpowiednie zapytanie do wyszukiwarki.

W swojej „ripoście” Sowa nie wziął w obronę ani pół zdania z tych, które zacytowałem z jego poradnika i powieści. Przy żadnym nie stara się udowodnić, że nie jest to grafomańska fraza, tylko poprawna i sensowna polszczyzna. O przepraszam, do jednej rzeczy się odnosi: cała ta tzw. recenzja. Może teraz jaśniejszy będzie kontekst użycia przez mnie skrótowca „tzw.”, do czego też się Pan Pollak podłącza. Prosimy (pluralis maiestatis, panie Sowa) o podłączenie się tych, dla których kontekst jest jaśniejszy. Odpowiedź, dlaczego Sowa nie broni tego, co napisał, znajduje się w reakcji na komentarze do jego riposty. Poprawiał konkretnie wskazane błędy, ale gdy krytyka była ogólna, poprawek już nie nanosił. Zdania z faktami dokonanymi nie zmienił. On po prostu nie wie, dlaczego jest ono nie do przyjęcia. Pisarze robią błędy, rzecz naturalna, dlatego postawiono między nimi a czytelnikami redaktorów, ale pisarzowi zwykle wystarcza podkreślenie błędu przez redaktora, by zorientował się, co jest nie tak. Grafoman nie jest w stanie dostrzec, co źle napisał. Innym dowodem na grafomaństwo Sowy (i absolutnym kuriozum w dyskusji, jeszcze się z tym nie zetknąłem) jest atak na stosowane przeze mnie środki stylistyczne. Sowa ich nie rozpoznaje i traktuje je dosłownie (jak właśnie stosowanie liczby mnogiej w miejsce pojedynczej). Nie chodzi oczywiście o to, by taki środek stylistyczny potrafił nazwać, to domena językoznawcy, ale intuicyjnie powinien go rozpoznawać. Jak ma go używać, kiedy nie widzi go podczas czytania?

Z błędów logicznych, które wskazałem (jest ich oczywiście dużo więcej, ale nie będę robił Sowie darmowej redakcji, zresztą i tak były zarzuty, że za długi tekst napisałem), Sowa tłumaczy się brakiem logiki u mnie, co jest nielogiczne. Jeśli między twierdzeniami A i B nie ma związku, to nielogiczne twierdzenie A nie stanie się logiczne przez to, że udowodni się nielogiczność twierdzenia B. Czy raczej: nawet jeśli się udowodni, bo moją „nielogicznością” jest zarzut, że Sowa publikuje własnym sumptem, gdy tymczasem sam to robię. Owszem robię, bo w przeciwieństwie do Sowy nie pozwalam sobie dyktować, co mam napisać i jak mi wydawnictwo każe dopisać drugą część, bo inaczej nie wydadzą, to nie kładę uszu po sobie i nie piszę bzdur na temat, o którym nie mam bladego pojęcia, tylko odwracam się na pięcie. Mogę sobie pozwolić na samodzielne wydawanie, bo parokrotnie moje teksty przeszły weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej, Sowy (jeśli chodzi o beletrystykę) nigdy.

Z zarzutami nieprawdziwego przedstawiania realiów wydawniczych i historii pisarzy Sowa w ogóle nie polemizuje: nie broni twierdzenia, że redaktorzy w wydawnictwach to potwory, że opowiadanie sławnego już Kinga ktoś odrzucił, że o Masłowskiej pisano przed debiutem i dlatego udało się jej wydać „Wojnę polsko-ruską”. Potrzeby umieszczenia tekstów o grafomanii, o sapiących krytykach i innych tego rodzaju też nie uzasadnił.

Co się robi, jak się nie ma argumentów? Atakuje się adwersarza z pozycji moralnych. To zadanie ułatwia Sowie typowo polska reakcja na mój tekst. W Polsce nie dyskutuje się o tym, co ktoś napisał czy powiedział, tylko dlaczego to napisał albo powiedział. Argumenty są mało ważne, ważne jest, czy ten, kto je przedstawił, miał moralne prawo to zrobić. A ja nie miałem moralnego prawa, bo jako autor konkurencyjnego poradnika jestem z definicji podejrzany. Czy moje wraże intencje oznaczają, że o Masłowskiej pisał już „Merkuriusz Polski”, nieprawomocne wyroki mają skutki prawne, a polszczyzna Sowy urzeka swoim pięknem? A może jakąś czarownicę wynająłem, żeby na Sowę urok rzuciła? Musiałem przecież jakoś sobie zagwarantować, że konkurent napisze gniota. No bo jakby napisał rzecz dobrą albo bardzo dobrą, wtedy byłoby widać, że szukam dziury w całym (tak jak widać, że Sowa szuka dziury w całym, krytykując teraz mój poradnik). Sowa, mając przygotowany grunt, pokazuje atmosferę mojego moralnego upadku, jakim było napisanie recenzji jego poradnika: obrzydliwości, świnie tarzające się w błocie, chore wykwity. I jak zwykle w takich przypadkach moralności uczy ten, któremu brakuje moralnego kręgosłupa: grożenie sądem (za recenzję), komentowanie wpisu jako dziesięć różnych osób, odwet w postaci wystawiania negatywnych ocen książkom recenzenta, z których jedną oceniał wcześniej jako fantastyczną, a drugiej nie przeczytał, obrzucanie recenzenta wyzwiskami. A że nie da się tego położyć tylko na karb histerii i szoku, że jego fuszerka została zdemaskowana, pokazuje fakt, że Aleksander Sowa sam pisuje sobie entuzjastyczne recenzje. W tej branży niżej nie można upaść.

8 komentarzy:

  1. Panie Pawle, nie wiem dlaczego Pan tak mocno "bije" p. Sowę, doprawdy połowa przytoczonych argumentów naświetliła by całościowy obraz sytuacji, który de facto jest klarowny. Widać go szczególnie po "ripostach" p. Sowy. Ściślej - dalsza "eskalacja" jest niepotrzebna. Śmieszy mnie taka reakcja p. Sowy, zbyt dużo emocji. Chociaż powiem, że na pewno fajnie byłoby po każdej krytycznej recenzji otrzymywać telefony od autora (2.0) ;D Pozdrawiam i przypominam, że czasami najlepszą krytyką jest ignorancja, która jest wyjątkowa niebezpieczna dla pisarzy ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdarza się, że nie każdy potrafi poradzić sobie ze słowami krytyki, ale chyba nie warto komuś udowadniać, że się myli, bo i tak będzie naginał fakty do swoich potrzeb, by tylko wyszło na jego. Dla mnie to śmieszne, że ktoś obrusza się na recenzenta; krytyk-chyba- jest po to, żeby krytykować, no chyba że się mylę?:)

    Życzę powodzenia w rozwoju kariery. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Pozdrawiam i przypominam, że czasami najlepszą krytyką jest ignorancja"

    Często stosuje Pan tę metodę? :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Zabrakło obecnej w poprzednim wpisie nt twórczości pana Sowy lekkości i humoru, jest tylko zacietrzewienie, no i w zasadzie nie wiadomo, po co Pan to wszystko udowadnia i komu. Koń jaki jest, każdy widzi.

    OdpowiedzUsuń
  5. Troszkę współczuję temu Sowie...

    OdpowiedzUsuń
  6. "Już na samym początku Sowa potwierdził swój pisarski kunszt zdaniem: I tak oto znalazłem się na samym dnie faktu dokonanego", "Zdania z faktami dokonanymi nie zmienił. On po prostu nie wie, dlaczego jest ono nie do przyjęcia".
    Ale sformułowanie "na samym dnie faktu dokonanego" nie pochodzi od Aleksandra Sowy. Ono jest z "Pornografii" Gomrowicza. "Pornografia" zaczyna się w ten sposób: "Opowiem wam inną przygodę moją, jedną chyba z najbardziej fatalnych. Wówczas, a było to w 1943-im, przebywałem był w byłej Polsce i w byłej Warszawie, na samym dnie faktu dokonanego". Proszę zwrócić uwagę na pięć ostatnich słów :-)
    Sowa najwyraźniej jest oczytany i nawiązał do Gombrowicza, aczkolwiek moim zdaniem powinien to jakoś zaznaczyć, by nie wprowadzać ludzi w błąd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście, później się zorientowałem. Tyle że wiele to w mojej krytyce nie zmienia. Gombrowicz był pisarzem eksperymentującym, to, co w jego przypadku jest licentia poetica, powtarzane przez Aleksandra Sowę staje się bzdurą. A Sowa, co wytknęła mu Syrwid, ma zwyczaj posługiwania się cudzymi słowami, bez zaznaczania, że to cytaty, przy czym ciężko uznać to za nawiązania. Z nawiązania coś wynika, gdy tymczasem Sowa sięga po cudze słowa najwyraźniej z braku własnych.

      Usuń
    2. Oczywiście, że nie zmienia, bo tak naprawdę sformułowanie "na samym dnie faktu dokonanego" jest bezsensowne. Ale że posłużył się nim Gombrowicz, który "wielkim pisarzem był", większość krytyków nie ośmieli się powiedzieć, że ono nic nie znaczy. Nie napisałam o tych faktach dokonanych, by wytknąć Panu nieznajomość książek Gombrowicza, bo przecież nikt nie ma obowiązku znać wszystkich pisarzy, tylko by zwrócić uwagę na te dziwne "nawiązania". I pełna zgoda co do tego, że trudno to nazwać nawiązaniami. Sowa chce chyba udawać mądrzejszego, niż jest. Podpieranie się słowami innych pisarzy to nie tylko kompletna dziecinada, ale i nieuczciwość. Nie można traktować poważnie autora, który tak się zachowuje. Kurcze, ten pan powinien się trochę wysilić i pisać "od siebie" - jeśli już musi pisać :-)

      Usuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.