sobota, 30 kwietnia 2011

Zapach świeżej śmierci, czyli histeria autora

Wybitny pisarz Aleksander Sowa, autor bestsellerowych esejów w rodzaju „Jak wymienić uszczelkę w maluchu”, dwa tygodnie temu, po wydaniu swojej 19 książki, dowiedział się, że na świecie istnieją recenzenci i że opublikowanie książki oznacza również poddanie jej publicznej ocenie. Ta wiedza była dla autora szokiem, który objawił się rozdziesiątkowaniem jaźni, tabuny osobowości pognały na blog recenzenta, żeby zaznaczyć, że tekst jest ohydny i zachwalić geniusz pisarski Aleksandra Sowy. Sam autor w głębokim poczuciu krzywdy pytał żałośnie: „Czym zasłużyłem sobie, na tę recenzję?” (proszę spojrzeć na ten pozornie błędny przecinek, tak naprawdę dodający pytaniu niesłychanego dramatyzmu) albo ogarnięty żądzą zemsty wydzwaniał do recenzenta, grożąc mu sądem.

Kiedy szok powoli ustąpił, Aleksander Sowa postanowił na wrażą recenzję odpowiedzieć. Ripostę zapowiadał z hukiem, stopniując napięcie, nie ulegało wątpliwości, że punkt po punkcie udowodni, że napisał rzeczowy poradnik, a nazywanie go grafomanem jest rażącą niesprawiedliwością. I rzeczywiście już na samym początku Sowa potwierdził swój pisarski kunszt zdaniem: I tak oto znalazłem się na samym dnie faktu dokonanego. Podziwiałem je przez dobry kwadrans, jak abstrakcyjne malowidło czy rzeźbę, treści brak, nie wiadomo, co znaczy, ale człowiek podświadomie czuje, że ma do czynienia z pięknym dziełem sztuki, i pytałem się „kurczę, jak on to robi?” Bo przyznam się, że w celach parodystycznych usiłowałem skopiować jego styl i ni chu… Nie da się, nie umiem. Sowa nie jest jakimś tam przeciętnym grafomanem, to mistrz, co ja mówię, arcymistrz grafomanii (tak, wiem, że on będzie cytował to jako komplement).

Sam manipuluje cytatami. Pisze na przykład, że „Sowa zamiast pisać na temat czyli o twórcach, publikujących w Internecie…” Po pierwsze napisałem „internecie”. Po drugie o takich właśnie o twórcach piszę (Piotr Kowalczyk, Cory Doctorow itp.). Po trzecie, cytat jest wyrwany z fragmentu o cechach wyróżniających pisarza niezależnego.
No i gdzie jest ten cytat, który zmanipulowałem? Czy tylko ja mam wrażenie, że mam polemizować z tym, co się dzieje w głowie tego pana, a czego nie potrafi przelać na papier? O Kowalczyku i Doctorowie Sowa rzeczywiście pisze. Poświęcił im całe półtora zdania. A jeśli cechą wyróżniającą pisarza niezależnego (publikującego w Internecie) jest to, że może zamieszkać na wsi, to rozumiem, że pisarz „zależny”, zdaniem Sowy, musi każdego dnia chodzić do wydawnictwa i tam w godzinach między ósmą a szesnastą pisać swoją książkę.

Sowa kwestionuje moje twierdzenie, że żadnej pozycji beletrystycznej nie udało mu się opublikować w klasycznym wydawnictwie. Rzekomo nie rozumie tego pojęcia. Klasyczne wydawnictwo to takie, które dokonuje selekcji, rzeczy grafomańskie odrzuca, przyjętemu autorowi płaci zaliczkę za książkę, płaci redaktorowi za jej opracowanie, drukuje ją na papierze i wprowadza do stacjonarnych księgarń. Nieklasyczne to takie, które bierze wszystko jak leci, bo albo każe autorowi pokrywać koszty wydania książki (w przypadku wersji papierowej) albo publikuje ją tylko w formie e-booka, czyli minimalnym kosztem. Trudno poważnie traktować autora, który może publikować tylko tam, gdzie nikt nie sprawdza jakości jego tekstów. Bo to, że Sowa publikuje swoją beletrystykę w formie e-booków albo własnym sumptem, nie jest jego wyborem, chciał publikować normalnie na papierze, o czym informuje w swoim poradniku: „wysłałem wydrukowane manuskrypty [powieści „Umrzeć w deszczu”] do kilkunastu wydawnictw i dostałem od nich w zęby” (str. 27).

Sowa uważa, że jako autor 2.0 jest „twórcą nowego pokolenia”, podczas gdy pisarze 1.0 (co, zdaje się, uważa za określenie pogardliwe) toną właśnie na Titanicu, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy. Zdaniem Sowy papierowa książka umarła (chociaż fizjologicznie jeszcze żyje), a przyszłość to e-book. Udział e-książek w ogólnej sprzedaży książek ciągle rośnie i to dynamicznie, a sprzedaż papierowych spada. Sęk w tym, że nawet dynamicznie rosnąca mrówka jest cały czas mniejsza od słonia. Rynek książki papierowej w Polsce wart jest ok. 2,9 mld złotych, a sprzedaż e-booków szacuje się na 11-12 mln. Niecałe cztery promile. W najbardziej zaawansowanych pod tym względem Stanach Zjednoczonych udział e-booków to niecałe 9% (dane dotyczące e-booków zaczerpnąłem z artykułu Rzeczpospolitej, dane o wartości rynku książki papierowej z branżowego „Magazynu Literackiego Książki”). A należy wziąć pod uwagę, że spora, jeśli nie przeważająca część tych e-booków jest po prostu dodatkową wersją książki papierowej. W Polsce żaden autor, który wydał swoją powieść jedynie w formie e-booka, nie trafił na listy bestsellerów, nie zdobył znaczącej nagrody literackiej, nie wywołał swoją książką debaty. E-booki jako forma publikacji są całkowitą niszą, niszą, w której zagnieździli się grafomani. Aleksander Sowa nie ma elementarnej wiedzy o rynku wydawniczym, nie przytacza żadnych danych, wydaje mu się, że postrzegany przez niego świat jest tym realnym i na tej podstawie oskarża mnie o oszukiwanie czytelników i dwukrotnie o kłamstwo.

Aleksander Sowa uważa za obrzydliwość, że zaglądam mu do kieszeni. Byłoby to nieeleganckie, gdyby sam nie otworzył tej furtki. Autor poradnika nie może mówić: zarobiłem na swoich książkach, więc wiem, jak to zrobić, podzielę się z tobą tą wiedzą, jeśli mi zapłacisz 34,70 (tak, wiem, będzie gardłował, że nigdy tego nie powiedział), a potem ciężko się oburzać, kiedy ktoś sprawdza, czy faktycznie zarobił. Sowa oblicza, że do osiągnięcia postulowanego przeze mnie dochodu 3000 zł trzeba sprzedać miesięcznie tysiąc sto egzemplarzy. Dla mnie to nieprawda. Co jest nieprawda, diabli wiedzą, ale Sowa niechcący ujawnia tutaj swoje prawdziwe zarobki. Gdyby podał okrągłą liczbę tysiąca egzemplarzy, trzeba by uznać, że przyjmuje wartości szacunkowe, to, że jest precyzyjniejszy, pokazuje, że po prostu policzył sobie, ile musiałby sprzedać książek, żeby zarobić trzy tysiące. To oznacza, że na książce zarabia średnio nie prawie pięć złotych, jak wyszło mi z moich obliczeń, tylko 2,75 zł. Co do składki zusowskiej, to rzeczywiście od przychodów z tytułu praw autorskich obowiązkowo się jej nie płaci. Ale też nigdzie tego nie napisałem. Składkę można zapłacić dobrowolnie, a przyjąłem, że twórca chciałby jednak mieć ubezpieczenie zdrowotne i emerytalne, a nawet gdyby nie chciał, to przy takich obliczeniach trzeba patrzeć, czy zarobki dają twórcy to, co ma zapewnione przeciętny obywatel. Nie wiedziałem też, że Sowa pracuje na pół etatu i z tego tytułu ZUS ma już opłacony. Zarówno z treści poradnika (pardon: eseju), jak i reklam odnosi się wrażenie (choć wprost faktycznie takie stwierdzenie nie pada), że Sowa utrzymuje się z pisania. Ale to też jest bardzo ciekawa informacja: okazuje się, że Sowa pisze jedną książkę w niecałe trzy i pół miesiąca, pracując do tego na pół etatu! Bije w ten sposób na głowę nawet Pilipiuka, którego przywołuje jako dowód, że pisanie więcej niż dwóch książek rocznie wcale nie jest chałturzeniem ani zarzynaniem się. Sowa nie doczytał w wywiadach z Pilipiukiem, jak ten pracuje: minimum osiem godzin dziennie, często więcej, świątek czy piątek, rok na okrągło. To jest zarzynanie się. Owszem, paru pisarzy ma chęć i siły, żeby pisać w morderczym tempie i do tego potrafią utrzymać poziom, ale trudno przyjmować za normę coś, co normą nie jest.

Sowa ma jakieś kłopoty z odróżnianiem założeń hipotetycznych od faktów. Założenie, że pisarz powinien zarabiać trzy tysiące miesięcznie, pisząc dwie książki rocznie, uznaje za deklarację, że ja tyle zarabiam i z zapałem udowadnia, że to nieprawda. Kuriozalna jest pretensja, że jego dorobek rozłożyłem na dłuższy okres zgodnie z powyższym założeniem, że dwie książki to maksimum: Zmienia moją biografię i pisze, że moje zyski „powinniśmy rozłożyć na 9 lat”. Dlaczego powinniśmy? Jakim prawem Pan Pollak zmienia rzeczywistość? Boskim, panie Sowa, boskim.

Czytam także „prosimy, żeby Aleksander Sowa zainteresował się…” W czyim imieniu Pan Pollak się wypowiada? Na pewno nie w moich czytelników. Nie bardzo rozumiem, dlaczego jestem wykluczany z grona czytelników Sowy. Przecież uprzednio twierdził, że jego czytelnikiem jest ten, kto nabył jego książkę. Nie dostałem poradnika (pardon: eseju) w prezencie, tylko zapłaciłem za niego z własnych pieniędzy, więc spełniłem ten wymóg. Choć w przypadku wskazanego cytatu rzeczywiście nie wypowiadam się w imieniu pana czytelników, panie Sowa, to jest forma pluralis maiestatis, ze względu na swoje przerośnięte ego czasami używam.

Pan Pollak wielokrotnie nazywa moją książkę poradnikiem. Skandaliczne, bo zdaniem Sowy o tym, jak zaklasyfikować książkę, decyduje Sowa (tak jak na przykład o znaczeniu słowa „pisarz”). Jeśli Sowa uzna, że jego poradnik jest romansem historycznym albo sonetem, nie waż się napisać, że to poradnik. W tym przypadku Sowa miał fantazję uznać swoją książkę za esej (co nie przeszkadza mu sprzedawać jej na Allegro w dziale „poradniki”) i rzekomo ja się z tym zgadzam: Co ciekawe, sam przyznaje również, że „można się zgodzić z Sową, że jego poradnik jest esejem”. Inny passus z tej samej bajki: Dalej pisze, że „Złote Myśli, które uczciwie ostrzega, że autor nie ma bladego pojęcia, jak na książce przyzwoicie zarobić”. To jeszcze jedna manipulacja. Nic takiego ZM nie piszą. Poddaję się. Naprawdę nie wiem, czy facet zarzucając mi manipulację, sam świadomie manipuluje (wyciął dalsze fragmenty pokazujące, że w obu przypadkach to ironia) czy ma uszkodzone płaty w mózgu odpowiedzialne za tejże ironii odczytywanie. Wyliczenia Pana Pollaka, na których owe rzekome ostrzeżenie opiera są również nieprawdziwe. 25 tysięcy nakładu podzielone przez 18 tytułów nie daje mniej niż 1400 egzemplarzy na tytuł? Czy chodzi o to, że zawyżyłem zarobki?

Sowa oczywiście nie wytrzymał i zajął się moim poradnikiem, który według jego wyliczeń ma tylko 33 strony właściwej treści. Do rzeczy nie na temat, jeśli chodzi o wydawanie książek, Sowa zalicza umowy wydawnicze i prawo autorskie. To mniej więcej tak, jakby autor poradnika „Jak dolecieć na Księżyc” uznał, że fragmenty o budowie rakiety są zbędne. Ważniejsza będzie opowieść, że kandydat na kosmonautę pracował jako stróż nocny i kupił komputer na Allegro (str. 23 poradnika Sowy). Pytanie też, dlaczego Sowa omawia (z tak wielką niechęcią) umowy w swoim poradniku, skoro to rzecz poza tematem. Do dowodów, że omawiając te umowy, wykazał się skrajną niekompetencją, oczywiście się nie odnosi.
Na 25 stronach (tak!) autor relacjonuje sądowo-wydawnicze przygody z dialogami jak w powieści. Tak, te dialogi są oburzające. Z wydawniczych przygód można się na przykład dowiedzieć, jak wyglądają losy maszynopisu w wydawnictwie i jak trzeba wydzierać redaktorowi z gardła odpowiedź. Jest to opis realiów wydawniczych, dla Sowy rzecz bez związku z tematem, na temat są jego urojenia, że redaktorzy wyrzucają maszynopisy przez okno. Ale co innego może napisać człowiek, którego jedyną przygodą wydawniczą był lot maszynopisu do kosza, jedyną kwestią dialogową, jaką usłyszał od prawdziwego redaktora, odgłos tego maszynopisu lądującego w koszu, człowiek, który wymyślił sobie nieistniejącą rzeczywistość, żeby wyjaśnić, dlaczego odrzucają go tradycyjne wydawnictwa. To jeszcze pół biedy, dla zdrowia psychicznego nawet wskazane, ale zarówno on, jak i inni „niezależni” rysując taki obraz, że debiutanci są przez tradycyjne wydawnictwa sekowani, że te biorą tylko znane nazwiska, opowiadając dyrdymały o zawistnych redaktorach, wprowadzają debiutantów w błąd, a namawiając do zostania indie, do publikowania na „dynamicznie” rozwijającym się rynku e-booków, skazują ich na niszę. Sowa i ci, którzy podobnie tłumaczą się ze swojej porażki, zamykają oczy na fakt, że pisarze mający znane nazwiska też kiedyś debiutowali. Spora część całkiem niedawno. Bo owszem, debiutant musi swoje przejść, ale polscy adepci pisarstwa chyba jeszcze nigdy nie mieli tak sprzyjających warunków do debiutu. Rynek książki papierowej, wbrew twierdzeniom Sowy, rośnie z roku na rok (tylko na czas kryzysu przypadło niewielkie załamanie), Polacy chcą czytać rodzimych autorów (w przeciwieństwie do takich lat 90., kiedy to czytali niemal wyłącznie zagranicznych), wydawcy szukają dobrych tekstów. Tylko właśnie tu jest pies pogrzebany: dobrych. Tymczasem książkom Sowy wcale nie „przydałaby się lepsza okładka, reklama, większy nakład albo jeszcze jedna korekta”, jedyne, co może jego książki doprowadzić do poziomu drukowalności, to nowy autor.
Sowa zestawił listy wydawnictw z mojego i swojego poradnika i nie dostrzegł w nich zasadniczej różnicy, że na jego liście nie ma informacji, jakiego rodzaju książki dane wydawnictwo publikuje. Ktoś chcący wydać tomik poezji, musiałby wejść na 160 stron internetowych, żeby wyłuskać te pięć oficyn, które publikują poezję. Oczywiście nie będzie tego robił, tylko wpisze sobie odpowiednie zapytanie do wyszukiwarki.

W swojej „ripoście” Sowa nie wziął w obronę ani pół zdania z tych, które zacytowałem z jego poradnika i powieści. Przy żadnym nie stara się udowodnić, że nie jest to grafomańska fraza, tylko poprawna i sensowna polszczyzna. O przepraszam, do jednej rzeczy się odnosi: cała ta tzw. recenzja. Może teraz jaśniejszy będzie kontekst użycia przez mnie skrótowca „tzw.”, do czego też się Pan Pollak podłącza. Prosimy (pluralis maiestatis, panie Sowa) o podłączenie się tych, dla których kontekst jest jaśniejszy. Odpowiedź, dlaczego Sowa nie broni tego, co napisał, znajduje się w reakcji na komentarze do jego riposty. Poprawiał konkretnie wskazane błędy, ale gdy krytyka była ogólna, poprawek już nie nanosił. Zdania z faktami dokonanymi nie zmienił. On po prostu nie wie, dlaczego jest ono nie do przyjęcia. Pisarze robią błędy, rzecz naturalna, dlatego postawiono między nimi a czytelnikami redaktorów, ale pisarzowi zwykle wystarcza podkreślenie błędu przez redaktora, by zorientował się, co jest nie tak. Grafoman nie jest w stanie dostrzec, co źle napisał. Innym dowodem na grafomaństwo Sowy (i absolutnym kuriozum w dyskusji, jeszcze się z tym nie zetknąłem) jest atak na stosowane przeze mnie środki stylistyczne. Sowa ich nie rozpoznaje i traktuje je dosłownie (jak właśnie stosowanie liczby mnogiej w miejsce pojedynczej). Nie chodzi oczywiście o to, by taki środek stylistyczny potrafił nazwać, to domena językoznawcy, ale intuicyjnie powinien go rozpoznawać. Jak ma go używać, kiedy nie widzi go podczas czytania?

Z błędów logicznych, które wskazałem (jest ich oczywiście dużo więcej, ale nie będę robił Sowie darmowej redakcji, zresztą i tak były zarzuty, że za długi tekst napisałem), Sowa tłumaczy się brakiem logiki u mnie, co jest nielogiczne. Jeśli między twierdzeniami A i B nie ma związku, to nielogiczne twierdzenie A nie stanie się logiczne przez to, że udowodni się nielogiczność twierdzenia B. Czy raczej: nawet jeśli się udowodni, bo moją „nielogicznością” jest zarzut, że Sowa publikuje własnym sumptem, gdy tymczasem sam to robię. Owszem robię, bo w przeciwieństwie do Sowy nie pozwalam sobie dyktować, co mam napisać i jak mi wydawnictwo każe dopisać drugą część, bo inaczej nie wydadzą, to nie kładę uszu po sobie i nie piszę bzdur na temat, o którym nie mam bladego pojęcia, tylko odwracam się na pięcie. Mogę sobie pozwolić na samodzielne wydawanie, bo parokrotnie moje teksty przeszły weryfikację na normalnej ścieżce wydawniczej, Sowy (jeśli chodzi o beletrystykę) nigdy.

Z zarzutami nieprawdziwego przedstawiania realiów wydawniczych i historii pisarzy Sowa w ogóle nie polemizuje: nie broni twierdzenia, że redaktorzy w wydawnictwach to potwory, że opowiadanie sławnego już Kinga ktoś odrzucił, że o Masłowskiej pisano przed debiutem i dlatego udało się jej wydać „Wojnę polsko-ruską”. Potrzeby umieszczenia tekstów o grafomanii, o sapiących krytykach i innych tego rodzaju też nie uzasadnił.

Co się robi, jak się nie ma argumentów? Atakuje się adwersarza z pozycji moralnych. To zadanie ułatwia Sowie typowo polska reakcja na mój tekst. W Polsce nie dyskutuje się o tym, co ktoś napisał czy powiedział, tylko dlaczego to napisał albo powiedział. Argumenty są mało ważne, ważne jest, czy ten, kto je przedstawił, miał moralne prawo to zrobić. A ja nie miałem moralnego prawa, bo jako autor konkurencyjnego poradnika jestem z definicji podejrzany. Czy moje wraże intencje oznaczają, że o Masłowskiej pisał już „Merkuriusz Polski”, nieprawomocne wyroki mają skutki prawne, a polszczyzna Sowy urzeka swoim pięknem? A może jakąś czarownicę wynająłem, żeby na Sowę urok rzuciła? Musiałem przecież jakoś sobie zagwarantować, że konkurent napisze gniota. No bo jakby napisał rzecz dobrą albo bardzo dobrą, wtedy byłoby widać, że szukam dziury w całym (tak jak widać, że Sowa szuka dziury w całym, krytykując teraz mój poradnik). Sowa, mając przygotowany grunt, pokazuje atmosferę mojego moralnego upadku, jakim było napisanie recenzji jego poradnika: obrzydliwości, świnie tarzające się w błocie, chore wykwity. I jak zwykle w takich przypadkach moralności uczy ten, któremu brakuje moralnego kręgosłupa: grożenie sądem (za recenzję), komentowanie wpisu jako dziesięć różnych osób, odwet w postaci wystawiania negatywnych ocen książkom recenzenta, z których jedną oceniał wcześniej jako fantastyczną, a drugiej nie przeczytał, obrzucanie recenzenta wyzwiskami. A że nie da się tego położyć tylko na karb histerii i szoku, że jego fuszerka została zdemaskowana, pokazuje fakt, że Aleksander Sowa sam pisuje sobie entuzjastyczne recenzje. W tej branży niżej nie można upaść.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Zemsta

Otrzymałem maila od czytelniczki, żebym wszedł sobie na stronę serwisu Lubimy czytać. Okazuje się, że przed sześcioma dniami zarejestrowała się tam niejaka Malwina, która oceniła na jedynkę dwie moje książki "Niepełnych" i "Jak wydać książkę". Komentarz do poradnika przypomina bliźniaczo ten, który Aleksander Sowa zawarł w swojej odpowiedzi na moją recenzję. Ulubionym pisarzem Malwiny jest oczywiście Aleksander Sowa.

Coś przyjemniejszego: na Portalu Kryminalnym jest do wygrania „Między prawem a sprawiedliwością”. Jakby ktoś był zainteresowany, to wystarczy odpowiedzieć na dwa proste pytania.


PS. Nie popatrzyłem dokładnie. Sprzed sześciu dni są oceny moich książek, a Malwina zarejestrowała się wcześniej, zaczynając od entuzjastycznych recenzji książek Aleksandra Sowy. Tytuł tego postu nie powinien brzmieć “Zemsta”, tylko “Żenada”.

sobota, 23 kwietnia 2011

Pańszczyzna

Jako tłumacz przysięgły nie mogę odmówić tłumaczenia, jeśli zleca mi je sąd, prokuratura lub policja. Za takie tłumaczenie dostaję honorarium wedle stawek urzędowych (niższych niż rynkowe), które ustalił minister sprawiedliwości. Ponieważ minister ustalił te stawki sześć lat temu i odtąd mimo kilkunastoprocentowego wzrostu inflacji i ponad 30-procentowego wzrostu przeciętnej płacy ani razu ich nie podniósł, zwróciłem się ze stosownym pismem do ministra, by zechciał to zrobić.

Odpowiedź dostałem, a jakże, odmowną, ale dostałem, bo prawo nakazuje urzędom na pisma obywateli odpowiadać. Prawo jednak nie nakazuje podawania prawdziwych przyczyn, dlaczego danej sprawy nie załatwi się po myśli obywatela, nie zabrania również traktować obywatela jako durnia, więc urzędy skwapliwie z tej luki prawnej korzystają.

I tak dowiedziałem się, że „podwyższenie stawek wynagrodzenia tłumaczy przysięgłych nie jest obecnie możliwe z uwagi na trudną sytuację budżetu państwa”. Hm. Że był kryzys, to wiem. Ale zanim kryzys się zaczął, zdążyły już minąć trzy lata bez żadnej rewaloryzacji. Poza tym, o ile mnie pamięć nie myli, Donald Tusk, premier, posiłkując się zieloną mapą Polski na tle czerwonej Europy, tłumaczył mi, że Polska przeszła przez kryzys bezkryzysowo i podczas gdy inni pogrążyli się w recesji, my mieliśmy wzrost gospodarczy. No to jak? Sześć lat ciągłego wzrostu, a nie ma pieniędzy w budżecie na zrewaloryzowanie stawek (nie podwyższenie, zrewaloryzowanie, żeby tłumacz dostawał realnie tyle samo co w 2005 r.)? To kiedy pan Tusk mnie okłamywał: gadając do mnie z telewizora czy w piśmie swoich urzędników? Dobrze, dobrze, wiem, że pytanie w nerwach zadałem, bo potem obejrzałem kolejną konferencję pana Tuska, na której pochwalił się, że dał podwyżki nauczycielom, daje i dawać będzie. I sprawa się wyjaśniła: pieniądze owszem są, tylko nie dla wszystkich. Tłumaczy jest mniej niż nauczycieli, więc podwyżka dla nich byłaby wprawdzie mniej kosztowna, ale za to głosów w wyborach też mniej. No i nie byłoby czym się pochwalić w telewizji, a jeszcze opozycja by raban mogła podnieść, że rząd na oświatę nie daje.

Ministerstwo argumentu o trudnej sytuacji budżetowej samo nie uznało za przekonujący, bo przytoczyło kolejne. Jak się nie strzela, bo nie ma armat, to dalsze wyjaśnienia nie są potrzebne. Ministerstwo poinformowało mnie jednak „uprzejmie”, że dostałem podwyżkę, bo od 1 stycznia 2010 r. podatek VAT doliczam do stawki, a wcześniej musiałem go ująć w stawce. 22-procentowa podwyżka jak w mordę strzelił. Nic tylko podjąć ministra za nogi i za łaskawość podziękować. Jeśli się nie zna faktów, bo fakty są takie, że w połowie 2008 roku Trybunał Konstytucyjny uznał, że sytuacja, w której tłumacz jest zmuszony ująć VAT w stawce, wynikła z luki prawnej, a ten podatek powinien być dla tłumacza neutralny, czyli doliczany do stawki. I zalecił rządowi zmianę prawa. Rząd z realizacją zalecenia ociągał się półtora roku, a wynikłych z tego tytułu strat w żaden sposób tłumaczom nie zrekompensował. Ale co tam, można się pochwalić dobrodziejstwem, bo obywatel jest durniem, więc nie odróżni działań podjętych dobrowolnie od przymusowych i spokojnie można mu wmawiać, że zlikwidowanie niesłusznego obciążenia podatkowego było podwyżką.

Na koniec ministerstwo wskazało, że „tylko niewielka część tłumaczeń poświadczonych wykonywana jest na żądanie organów wymienionych w art. 15 ustawy” (czyli właśnie dla sądów, prokuratur i policji), natomiast tłumacząc dla innych podmiotów (firm czy klientów indywidualnych), tłumacz może już żądać stawek rynkowych. Dane „o niewielkiej części” ministerstwo wzięło sobie z powietrza, bo nikt takich statystyk nie prowadzi, ale jest to szczegół wobec myśli kryjącej się za tym argumentem: dla nas odrabiacie niedużą pańszczyznę, a przyzwoicie zarobić możecie sobie gdzie indziej. Niemal oficjalne przyznanie, że w XXI wieku w kraju Unii Europejskiej jakaś grupa zawodowa ma status chłopów pańszczyźnianych.

sobota, 16 kwietnia 2011

Zapach świeżej śmierci, czyli co kogo ciśnie pod czaszką

Opublikowany przeze mnie w 2007 roku poradnik „Jak wydać książkę” zaczął się powoli starzeć, prawo się wprawdzie nie zmieniło, ale obyczaje wydawnictw owszem, i to na gorsze, więc zacząłem myśleć o drugim wydaniu. Do rozstrzygnięcia miałem, czy publikować je też samodzielnie, czy najpierw spróbować w wydawnictwach. Ponieważ mi się nie śpieszyło, przymierzałem się na rok 2012, uznałem, że mogę popytać, a nuż jakaś oficyna zaproponuje przyzwoite warunki. Po raz pierwszy uderzyłem też do wydawnictw e-bookowych, widząc, że poradniki są ich mocną stroną. Zainteresowanych jednak nie było, toteż stanęło na samodzielnej publikacji.

Zabrałem się za pisanie (po części miała to być zupełnie nowa książka), kiedy nagle jak grom z jasnego nieba spadło na mnie pojawienie się pozycji niejakiego Aleksandra Sowy pt. „Autor 2.0. Jak wydać (własną) książkę i na tym zarobić?” Jak grom, bo stawiała ona pod znakiem zapytania sens mojego przedsięwzięcia. Dotąd moja książka nie miała konkurencji, a teraz konkurencja się pojawiała i, co tu dużo mówić, biła mnie na głowę. Bo kto kupi poradnik „Jak wydać książkę”, kiedy obok będzie leżał drugi, informujący również, jak na niej zarobić? A swojego nie umiałem rozbudować, bo chociaż wiem, jak doprowadzić do wydania książki, kwestia, jak na niej zarobić, nadal pozostaje dla mnie zagadką, misterium, które sam bardzo chciałbym rozwikłać. Na to, że pod obiecującym tytułem Sowy kryje się niewiele treści, nie mogłem liczyć. Jego książka ukazała się w wydawnictwie Złote Myśli, jednym z tym e-bookowych wydawnictw (ale została też opublikowana w wersji papierowej), które odrzuciło mój poradnik. To oznaczało jedno: porównanie dokonane przez fachowców wypadło na moją niekorzyść. Z dużym żalem, ale musiałem zrezygnować, bo stało się jasne, że nie zwrócą mi się nawet koszty wydania: z gorszym produktem stawałbym przeciwko promocyjnie dużo sprawniejszemu konkurentowi. Wynik był z góry do przewidzenia.



No cóż, czasami się przegrywa. Osłodziłem sobie tę cytrynkę myślą, że dzięki temu będę miał więcej czasu na pisanie powieści, na której w końcu, dzięki poradom Sowy, zarobię. Zamówiłem więc jego książkę i, mając przed oczami kupki szeleszczących banknotów, zabrałem się do lektury. Podczas czytania oczy robiły mi się coraz większe, a kupki coraz mniejsze. Ostatni raz takiego szoku doznałem, kiedy odkryłem, jak Elżbieta Jasińska-Brunnberg (nie)przetłumaczyła „Underdoga”.

I podobnie jak wówczas, gdy zobaczyłem, że tłumaczka umieściła w domowym akwarium rybę piłę zamiast mieczyka, zdumienie przeszło powoli w rozbawienie. Kiedy dotarłem do diagnozy, że pisarz będzie przymierał głodem, „jeśli krytyczny tyłek wyroczni w Delfach języczkiem po pośladkach nie przeciągnie” (str. 138), rżałem już ze śmiechu. Sowa okazał się autorem o, nazwijmy to, obrazowym stylu. Na stronie 108 informuje, że jeśli ktoś korzysta z usług agenta, poradzi sobie na rynku bez jego poradnika: „W ten sposób twórca zostaje odcięty od problemu mojego eseju.” Przecież aż widać tę pępowinę, którą płyną życiodajne soki wiedzy od Sowy do czytelnika. Nawiasem mówiąc, esejem Sowa nazywa swój poradnik kilkakrotnie – polecam lekturę słownika terminów literackich. Ale obrazowość stylu bez głębokiej treści byłaby pustą wydmuszką, autor dba więc, by od czasu do czasu rzucić, nomen omen, złotą myśl: „determinacja jest motorem sukcesu, a wiara w swoje dzieło opoką Twojej twórczości” (str. 77), „podstawą do wydania książki, na której można zarobić, jest napisać ją” (str. 74). Albo podchodzi do sprawy filozoficznie. Na str. 75 informuje, że trudno połączyć rolę pisarza i wydawcy, bo tak właściwie oba zajęcia wymagają pełnego zaangażowania: „zawsze któraś ze stron Twojego ja będzie poszkodowana kosztem drugiej”. Ta filozofia nie ogranicza się do spraw praktycznych, autor nie boi się fundamentalnych podsumowań: „Bycie pisarzem web 2.0 powoduje znaczny dysonans z wizją archetypu owego człowieka, powiedzmy sobie starego typu” (str. 97). I Sowa nie jest jakimś tam domorosłym filozofem, lecz wywodzącym się z głębokiej tradycji heglowskiej: „krytyk będzie przyjacielem tych bardziej ukształtowanych, a wrogiem tych wyrobionych mniej. Albo odwrotnie, bo tak naprawdę i jedno, i drugie będzie nieprawdą” (str. 208). Teza, antyteza, synteza.

Ktoś powie „czepiasz się pan, to nie powieść, żeby styl był ważny, ważna jest jakość udzielonych porad.” I będzie miał całkowitą rację. Ostatecznie, jeśli dzięki poradom Sowy ktoś wyda książkę i zarobi, to co może przeszkadzać, że uśmieje się przy nich po pachy? Śmiech to zdrowie. Nastraja człowieka optymistycznie, łatwiej mu będzie znieść „tzw. odmowę, która jest częścią żywota każdego prawdziwego pisarza” (str. 25) (ktoś mi wyjaśni, dlaczego „tak zwaną”?).

Przy poradnikach rozstrzygające jest, czy autor potrafi dokonać tego, w czym chce nam pomóc. Poradnik „Jak zostać milionerem” napisany przez kloszarda z przytułku wywalimy do kosza. Szkopuł w tym, że pojęcie „zarobić na książce”, a nawet „wydać książkę” nie jest tak jednoznaczne jak „zostać milionerem”. Na miano milionera zasłużymy, kiedy zbierzemy milion jednostek w walucie, w której chleb nie kosztuje kilkaset tysięcy. Ale kiedy zarobimy na książce? Czy jeśli za pisaną przez rok powieść dostaniemy tysiąc złotych, to na niej zarobiliśmy? Czy tylko dostaliśmy za nią jakieś (psie) pieniądze, bo nakład pracy w żaden sposób nie jest współmierny do wynagrodzenia? Czy też „zarobić” oznacza „zarobić dużo” i każde honorarium niestarczające na nowy samochód będzie porażką? Myślę jednak, że znakomitej większości polskich literatów nie marzy się własna wyspa i chcieliby brać za swoje książki tyle, by móc spokojnie je pisać i nie zajmować się niczym innym. Oczywiście każdy będzie potrzebował na to innej kwoty, więc przyjmijmy, że miernikiem zarobienia na książce będzie miesięczny dochód w wysokości średniej krajowej pensji, która w interesującym nas okresie wynosiła ok. 3000 zł.

Wydanie książki „w podłożu czasowym, w jakim się znajdujemy” (str. 205 rzeczonego poradnika), też nie jest już pojęciem tak jednoznacznym jak kiedyś. Bo czy będzie nim wydrukowanie za pieniądze autora książki w „wydawnictwie” typu print on demand, które przez cztery lata sprzeda trzy (to nie pomyłka) egzemplarze, jak My Book pierwszą powieść Aleksandra Sowy? Zdecydowanie nie. Albo wydanie powieści tylko w wersji elektronicznej w sytuacji, gdy beletrystykę w tej formie lekceważą zarówno czytelnicy, jak i krytycy? Też nie.

Mamy więc jasne kryteria, chcemy opublikować powieść na papierze w klasycznym wydawnictwie (na str. 73 Sowa przyznaje: „większość sięgających po pozycję, którą teraz piszę, będą stanowić autorzy prozy”) i zarobić na niej tyle, by suma tantiem podzielona przez liczbę miesięcy potrzebną na napisanie tej powieści dała nam średnią krajową. Czy autor poradnika sam tego dokonał? Jeśli chodzi o publikację powieści w klasycznym wydawnictwie, to nie, żaden z jego utworów nie został przyjęty do druku. Ze sprawdzeniem zarobków mogłoby być trudniej, bo to rzecz poufna, ale w sukurs przychodzi nam wydawnictwo Złote Myśli, które uczciwie ostrzega czytelnika, że autor nie ma bladego pojęcia, jak na książce przyzwoicie zarobić. Niezupełnie wprost, ale w czasach, kiedy wytwórcy nagminnie przeceniają zalety swoich produktów, a przemilczają ich wady, jest to i tak postawa godna pochwały. Otóż Złote Myśli podają na czwartej stronie okładki, że „Aleksander Sowa napisał już 18 książek, które w sumie rozeszły w liczbie 25 tysięcy egzemplarzy”. Dokonujemy więc dzielenia i ustalamy, że średni nakład jego książek to niecałe 1400 egzemplarzy. Wynik słaby nawet jak na beletrystykę (inna sprawa, że większość tytułów w Polsce sprzedaje się słabo), a Sowa jest przecież w przeważającej mierze autorem poradników. Jakie są z tego pieniądze? Sowa zamieszcza w swojej książce skany rozliczeń z wydawnictwami, wiemy więc, że za papierowy poradnik „Jak kupić używany samochód” dostał 3 zł za egzemplarz, a za elektroniczne „Legendy naszej motoryzacji” niecałe 5. Na str. 29 podaje, że papierowych publikacji sprzedał 5 tys., a reszta to elektroniczne. Przyjmijmy podane kwoty jako średnie i przemnóżmy: 5000 egz. x 3 zł + 20000 egz. x 5 zł = 115 000 zł. Sowa zarabiałby więcej na książkach, gdyby był jednocześnie wydawcą, bo „jeśli właścicielem wydawnictwa jest sam autor, zagrabione przez nie pieniądze trafiają do twórcy” (str. 65), ale że nim nie jest, informuje nas na stronie 74. Sowa chwali się, że zarabia również na programach partnerskich. Trudno uznać to za dochód z książki sensu stricto, skoro może w ten sposób zarabiać na książkach cudzego autorstwa, ale dodajmy do równego rachunku 5 tys. Uzyskane 120 000 zł musimy podzielić przez 60 miesięcy, bo autor podaje, że te osiemnaście książek napisał w pięć lat. Wychodzi 2000 zł miesięcznie. Tysiąc złotych poniżej średniej krajowej. Jak odejmiemy zusowską składkę, na życie niewiele zostanie. A wykonajmy jeszcze jedno dzielenie. 18 książek w pięć lat oznacza, że na napisanie jednej autor miał średnio niecałe trzy i pół miesiąca. To nie jest pisanie, tylko chałturzenie albo zarzynanie się. Pół roku na książkę stanowi minimum. Czyli te 120 000 powinniśmy rozłożyć na 9 lat. Wychodzi 1100 zł miesięcznie. Nawet jeśli zaniżyłem wysokość dochodów Sowy, widać wyraźnie, że jego poradnik powinien nosić tytuł „Jak wydać (własną) książkę i dostać za nią jakieś pieniądze”.

Do tego dochodzi okoliczność, że 80% z tych dwudziestu pięciu tysięcy nakładu stanowią książki wydane pod pseudonimem (informacja ze str. 136), którego Sowa nie ujawnia, bo „pseudonim to taka skóra na artystyczne życie przy alter ego” (cokolwiek to znaczy) (str. 135). Jak ktoś chce pozostać anonimowy, jego sprawa, dopóki nie oczekuje, że z racji tych osiągnięć, których nie pozwala nam zweryfikować, uznamy go za autorytet.

Czasami jednak teoretycy mogą mieć coś sensownego do powiedzenia, przyjrzyjmy się więc samemu poradnikowi. Na początek duży plus, bo Sowa jest autorem, który ma świadomość, że trzeba „trafić w samo sedno – a zatem w grupę docelową – w konkretnych ludzi, zainteresowanych określonym tematem, nie zaś błądzeniem po omacku” (str. 194). I Sowa trafia w konkretnych ludzi czyli w sedno grupy docelowej, a jaka to grupa ujawnia na str. 14: „Twoje dzieło wyda specjalizujący się w takiej działalności podmiot gospodarczy. Jeśli jesteś bystry, zapewne się domyślasz, że jest nim wydawnictwo.” I wszystko jasne, gdyż bystrość w dochodzeniu do konkluzji, że podmiotem gospodarczym wydającym książki jest wydawnictwo, niezbędna jest tylko w przypadku osób z zespołem Downa. Na str. 108 Sowa wyjaśnia, że agent literacki to „pośrednik w sprzedaży utworu literackiego wydawnictwom”. Sześć linijek dalej pisze: „rolą agenta – czyli pośrednika między autorem a wydawnictwem (...)”. Jak widzimy, odbiorca Sowy nie tylko ma Downa, ale jest też pozbawiony pamięci krótkoterminowej. Biedaczysko. Nic dziwnego, że Sowa pochyla się nad nim ze zrozumieniem, niemal z czułością i kiedy proponuje zapoznanie się z publikacjami na temat marketingu i promocji, tłumaczy cierpliwie: „Nie musisz ich od razu wszystkich kupować. Nie musisz kupować nawet żadnej. Wydawcy i autorzy za darmo udostępniają pewne fragmenty, w których z pewnością znajdziesz wiele istotnych informacji. I wcale nie musisz za nie płacić” (str. 186). Osobiście mam jednak wątpliwości, czy do kalekiego odbiorcy Sowy dotarło, że nie musi łapać się za sakiewkę. Ja bym dodał: „Bo dostajesz je gratis”. Bądźmy jednak sprawiedliwi, Sowa nie tylko daje, ale i wymaga. Wie, że trzeba motywować i stawiać zadania. Zmuszać do intelektualnego wysiłku. Kwestię praw zależnych wyjaśnia więc następująco: „Ustawa zgodę na tłumaczenie powieści nadaje autorowi, ale bardzo często chce o tym decydować właśnie wydawca” (str. 128). A tak. Niech Down nie myśli, że jak Down, to dostanie wszystko na tacy, niech trochę pogłówkuje!

Co się dzieje po wysłaniu tekstu powieści do wydawnictwa? Trafia do redaktora, który autorowi poradnika jawi się jako strażnik raju, ale wpuszczający do hurys nie wedle zasług, tylko powodowany własnymi kompleksami i uprzedzeniami. „Potwór, do którego napisaliśmy, jest złośliwy i cyniczny. Zazdrości, że napisaliśmy coś lepszego niż on sam [chyba „niż on sam potrafi napisać – przypis mój]” (str. 61). Zdarza się, że potwór mimo zazdrości maszynopis przyjmuje i wtedy „zostanie wydrukowany, będziesz mieć swoją książkę. Otrzymasz piękny list i czeka Cię sława pisarza” (str. 62). Sowa nie ma pojęcia, bo i skąd, skoro żadna jego powieść nie została przyjęta do druku, że wyłączywszy sytuacje, w których ów redaktor jest zarazem właścicielem wydawnictwa, decyzja o wydaniu książki praktycznie nigdy nie zapada jednoosobowo. Zazwyczaj po pierwszej selekcji tekst trafia do kolejnych recenzentów i dopiero wtedy podejmuje się ostateczną decyzję, często leżącą w gestii tych, którzy w wydawnictwie decydują o pieniądzach. Za to procedurę odrzucania maszynopisu Sowa zna doskonale, dzięki czemu rzeczowo opisuje nam zachowanie „potwora”: „Z dziką satysfakcją będzie podkreślał błędy. Na końcu wyrzuci wiekopomne dzieło przez okno, a jego histeryczny śmiech będzie odbijał się od ścian kamienic w całym mieście” (str. 61).

Przyjrzyjmy się więc tym wiekopomnym dziełom Sowy odrzuconym przez zawistnych redaktorów. Na końcu książki Sowa zamieszcza wzór propozycji wydawniczej z fragmentem swojej powieści „Era Wodnika”:
Bezdomny w pijackim amoku otworzył usta. Chciał przywołać kompana. Zamiast słów zniecierpliwienia wydał z siebie jednak niezrozumiały bełkot. Skąd mógł wiedzieć, że i tak zupełnie niepotrzebnie? Martwi przecież nas, żywych, nie są w stanie usłyszeć. Wprawdzie w sensie fizjologicznym nie był martwy. Ale trupem był właściwie już od dobrych kilku minut. Z tą różnicą, że serce kloszarda wciąż biło. Jeszcze przez kilka sekund.
Pytanie: kto jest martwy, chociaż jeszcze nie fizjologicznie, bo wciąż żyje? Bezdomny, kloszard (dwie różne osoby, ta sama?), kompan bezdomnego? Czy martwość w sensie niefizjologicznym powoduje głuchotę? Jak bezdomny jest w amoku i to jeszcze pijackim, czyli musi nieźle szaleć, to kto tam zdycha?
Brudne i ciemne wnętrze nieczynnego szaletu po kilku minutach wypełnił zapach świeżej śmierci. Nim trupia woń dotarła do najdalszych zakątków tej mrocznej budowli, pojawił się ktoś trzeci.
Pytanie: jak pachnie świeża śmierć? Czy trupia woń i zapach świeżej śmierci są tożsame? Czy też jest to zasygnalizowanie czytelnikowi, że ten „ktoś trzeci” pojawił się tam po dłuższym czasie, kiedy zwłoki już się rozłożyły? Jeśli tak, to wraca pytanie pierwsze: jak pachnie świeża śmierć?
Fragment innej powieści Sowy „Jeszcze jeden dzień w raju”:
Usiadł przy kaflowym piecu, skręcił skręta z marihuany i zapalił go. Potem zaciągnąwszy się sowicie kilka razy odpalił pożółkły papier od żaru palącego się jointa. Trzymając w ręku listy palił je jeden po drugim aż spalił wszystkie parząc przy tym sobie wreszcie boleśnie palce. Porozkładał w całym mieszkaniu małe podstawki z kolorowego szkła i rozpalił kilka zapachowych świec. Zgasił światło i miał zamiar iść się wykopać. Przed tym postanowił spalić jeszcze jednego papierosa z marihuaną. Usiadł na parapecie i palił głęboko się zaciągając.
Jeśli trzymać się poetyki, to światło też powinien zapalić. A potem wykopać autora, redaktora i korektora.

Nie są to teksty powstałe na kolanie, na co wskazują porady ze str. 45-46, jak dopracować powieść, oraz fakt, że w tej wersji znalazły się w wydanych (elektronicznie albo w „wydawnictwach” print on demand) książkach. Mamy więc do czynienia z podręcznikowym przykładem grafomanii, z chęcią pisania (i publikowania) przy całkowitym braku predyspozycji. Nie z grafomanią w sensie schematycznej, wtórnej czy po prostu zdaniem odbiorcy słabej książki, tylko z nieumiejętnością opisywania zdarzeń i formułowania myśli, nieumiejętnością dobierania właściwych słów (co to znaczy „sowicie się zaciągnąć”?) i dopasowania środków stylistycznych do przekazywanych treści. Aleksander Sowa jest przekonany, że nie zaistniał na normalnym rynku wydawniczym wskutek złośliwości redaktorów, braku znanego nazwiska i nieumiejętności/niechęci podlizywania się komu trzeba, tymczasem fakty są takie, że najżyczliwiej usposobiony redaktor wywali jego tekst do kosza najdalej po przeczytaniu pięciu stron.

Grafoman nie znaczy głupi, a że Sowa z taką oceną już się zetknął i musiało dać mu do myślenia, że inni jednak jakoś debiutują, próbuje się przed tą etykietką bronić, czemu poświęca sporą część poradnika. I tak zamieszcza cały rozdział poświęcony sławnym, a pierwotnie odrzucanym. Konkluzja tego tekstu jest jasna: jeśli mnie i ciebie, czytelniku, odrzucają, wcale nie znaczy, że nie umiemy pisać, tylko się po prostu na mnie i na tobie nie poznają, tak jak nie poznali się na Grishamie i Nabokovie. Sowie umyka, że ci wielcy w końcu jednak zostali przyjęci, on, mimo napisania już chyba czwartej powieści, nie. A jeśli dostaje się trzydziestą odmowę, to prawdopodobieństwo, że jest się drugim Grishamem czy Nabokovem, wynosi pół promila, że książka wprawdzie nadaje się do druku, ale ma się zwykłego pecha i dlatego nikt nie decyduje się w nią zainwestować, pięć procent, a że jest się klasycznym grafomanem, 95% (bez tej połówki promila).

Innym mechanizmem obronnym Sowy jest fałszowanie znaczenia słów. I tak dowiadujemy się od niego „jaka jest różnica między grafomanem a pisarzem. Ten pierwszy pisze, a drugi pisze i dostaje za to pieniądze” (str. 28, innymi słowy ta sama myśl wyrażona na str. 8, 13 i 138-139, ciekawe kogo tak intensywnie Sowa przekonuje). Ponieważ stricte literackie dokonania Sowy są mizerne (czy raczej żadne), rozszerza on też definicję pojęcia „pisarz” na autora poradników: „Kupiłeś tę książkę, a to najlepszy dowód na to, że jesteś czytelnikiem, a ja pisarzem”(str. 21). Do tego Sowa podpiera się cytatem z Kinga (str. 139), że utalentowany pisarz to taki, który za swoją twórczość odbiera czeki. I mamy jasność: Cyprian Kamil Norwid zmarł w nędzy – grafoman, Aleksander Sowa zarobił – pisarski talent.

Deliberacje nad grafomanią nie są jedynymi fragmentami, które sprawiają, że poradnik jest przegadany i w dużej części nie zawiera żadnych przydatnych (dla niegrafomanów) informacji. Na przykład Sowa ogłasza śmierć krytyki (ciekawe, jak krytyka pachnie po śmierci) i tę diagnozę okrasza rysem historycznym: „Wielu twórców z zapamiętaniem zabiegało o namaszczenia starszych, sapiących panów. (...) Ci bardziej zdesperowani zaprzedawali nawet własne umysły i ciała w czasie nocy spędzonych z kochankami krytyków albo nawet bezpośrednio z nimi samymi, niezależnie od płci” (str. 206). Jak widać, pisarze to prostytutki do kwadratu, bo sprzedają nie tylko ciała, ale i umysły, na dodatek mało inteligentnie, bo odbijanie krytykowi kochanki raczej go przychylnie nie nastawi. W rozdziale „Indies – pisarstwo niezależne” Sowa, zamiast pisać na temat, czyli o twórcach publikujących w Internecie, prezentuje „wersję wizji pisarza” „industrialną” i, jak rozumiem, wiejską: „W oparach papierosowego dymu i przy śpiewie ptaków za oknem w pracowni wyłożonej modrzewiową boazerią tworzy swoje dzieła albo w okresach tzw. niemocy twórczej chleje wódkę do nieprzytomności” (str. 98). Innym wypełniaczem, żeby uzbierało się na grubą książkę, są wstawki dotyczące życia uczuciowo-erotycznego autora: „rozstałem się po prawie 4 latach zamieszkiwania z ukochaną dziewczyną” (str. 26), „kiedy miałem 20 lat, chciałem iść do łóżka prawie z każdą dziewczyną” (str. 99). Wyrażając swoje rozczarowanie wydawnictwami print on demand, Sowa pisze: „Na początku jest bardzo pięknie. Tak jak z kobietą, zaraz przed tym, zanim pójdziecie do łóżka” (str. 81). Hę? Okazała się transwestytą?

Nowatorskim wkładem Sowy w metodologię pisania poradników jest informowanie, na czym się nie zna i czego nie będzie czytelnikowi objaśniał: „Jeśli jest to tłumaczenie, dochodzi jeszcze porównanie z oryginałem, ale tłumaczeniem wolałbym się nie zajmować” (str. 33), „dotacje i preferencyjne pożyczki z Urzędów Pracy (...) Temat, o którym nie mam większego pojęcia, więc rozwijał go nie będę” (str. 70-71). Jest jednak inny temat, o którym Sowa większego pojęcia nie ma, ale pominąć go w książce tego rodzaju nie sposób, więc autor lojalnie uprzedza: „Nieuchronnie zbliżam się do tematu, który mnie nudzi jak chyba żadna sprawa na świecie. (...) Celowo wcześniej nie poruszałem tego tematu, aby przebrnąć go w jednej leksji i więcej nie tworzyć do niego odnośników. Dlatego pewnie nie dziwi fakt, że te zagadnienia należą do mało znanych” (str. 113). Mało znane zagadnienia, bo nie interesuje się nimi Aleksander Sowa (prosimy, żeby Aleksander Sowa zainteresował się mało znanym zagadnieniem ochrony minoga morskiego, żeby stało się szeroko znanym zagadnieniem), to zapisy prawa autorskiego i umowy wydawnicze. Dla zarabiania na książce sprawa kluczowa: dwaj autorzy, którym wydawnictwo zaproponuje po 10%, dostaną zupełnie różne pieniądze w zależności, czy podstawą obliczenia honorarium będzie cena okładkowa czy cena zbytu, na jaki czas zostanie udzielona licencja, jakie pola eksploatacji obejmie, jak zostaną podzielone zyski ze sprzedaży praw zależnych itd. Podpisujący umowę wydawniczą musi na te wszystkie punkty zwrócić uwagę. Czy Sowa systematycznie je omawia? Nie, przecież nie chodzi o to, żeby udzielić rzetelnej informacji, tylko żeby temat „przebrnąć”. Sowa powybierał więc ze swoich umów na chybił trafił dowolne zapisy, nie różnicując między umowami na publikacje elektroniczne i papierowe, choć te zasadniczo się różnią, i komentuje te zapisy, wykazując się ignorancją. Zapis, że wydawca może dokonać zmian redakcyjnych bez zgody autora, Sowa ocenia jako „wysoce niekorzystny” (str. 119), tymczasem jest on zwyczajnie nieważny z mocy prawa, bo narusza niezbywalne osobiste prawa autorskie twórcy. Przy zapisie, że udowodniony przez sąd plagiat będzie oznaczał konieczność wypłaty odszkodowania, Sowa wskazuje, że nie ma mowy o prawomocnym wyroku (str. 117), bo nie wie, że nieprawomocny nie powoduje żadnych skutków prawnych. Zapis, z którego wynika, że wydawca może zmienić autorowi zakończenie powieści, a jeśli ten się sprzeciwi, nie przyjąć zamówionej książki, Sowa uważa za „oczywisty” i twierdzi, że nie ma o co się spierać (str. 124). Sowa zaleca, żeby kwestie praw zależnych uregulować odrębną umową (że jest to „jedyny uczciwy zapis”, str. 128), ale już nie podaje, co w tej odrębnej umowie powinno się znaleźć. Nie wyjaśnia też, dlaczego zapisy z odrębnej umowy nie mogą się od razu znaleźć w tej zasadniczej, niby dlaczego miałoby to być „nieuczciwe”. „Omówienie” problematyki umów wydawniczych Sowa podsumowuje następująco „z pewnością spotkasz się z licznymi zapisami w umowach, których wcześniej nie widziałeś, a nawet nie miałeś pojęcia, że ktoś mógłby o tym nawet pomyśleć. Ale pomyślał, a teraz Ty będziesz musiał się zastanowić, co mogą one ze sobą nieść” (str. 130-131). Hm, wydawałoby się, że autor takiego poradnika ma to właśnie objaśnić. Sowa nie objaśnia, co nie przeszkadza mu w podkreśleniu, jakim okazał się dobroczyńcą, zmuszając się do pisania o czymś tak „odpychającym” jak umowy: „Powiem Ci, że masz fart. Serio – bo oto otrzymujesz ode mnie garść naprawdę ważnych informacji. Aby bowiem napisać to, o czym tutaj przeczytałeś, musiałem uczyć się na własnych błędach 6 lat” (str. 131). No cóż, uczyć się a nauczyć się, to dwie różne rzeczy.

Błędy rzeczowe nie ograniczają się zresztą do powyższego rozdziału, przewijają się przez całą książkę. Na przykład we wspomnianym artykule o odrzuconych sławnych pisarzach, Sowa twierdzi, że wydawca nie przyjął opowiadania Kinga „Jazda na kuli”, bo uznał je za zbyt słabe, co zmusiło autora do publikacji internetowej (str. 48). Jest to nieprawda, płatna publikacja internetowa była świadomym eksperymentem wydawcy i Kinga. Ale nawet jeśli się nie zna faktów, to można włączyć logiczne myślenie. Mowa jest o opowiadaniu powstałym u szczytu popularności Kinga, nie na początku jego kariery, a w przypadku bestsellerowych autorów wydawcy biorą wszystko w ciemno. King mógłby napisać opowiadanie takim bełkotem, jakim pisze Aleksander Sowa, i też zostałoby opublikowane. Co więcej, Sowa zamieścił ten artykuł wcześniej w Internecie i komentujący wskazał mu (bez złośliwych przytyków) powyższe okoliczności, ale tę krytykę Sowa uznał za „obrzucenie gównem” (str. 107) i błąd nadal powiela.

Logiczne myślenie w ogóle nie jest mocną stroną Sowy. Omawiając trudny los debiutanta, wskazuje, że jeśli ten „nie pisze w jakiś wyjątkowo oryginalny czy nowatorski sposób – nie bardzo ma szansę zaistnieć. Właściciel wydawnictwa woli publikować książki, które są podobne do innych” (str. 17). Innymi słowy, debiutant piszący książki wtórne nie ma szans na wydanie, bo wydawcy wolą książki wtórne. Umiejętność podawania sprzecznych informacji w dwóch sąsiadujących ze sobą zdaniach jest zresztą wyróżnikiem stylu Sowy: „Automatycznie zostanie ona [książka popularna w USA] wykupiona w Polsce. Pod warunkiem, że autor jest znany także u nas” (str. 19). To automatycznie czy pod warunkiem?

Przykładem braku logiki i nie tyle mylenia faktów, co już całkowitego oderwania od rzeczywistości, jest opis debiutu Doroty Masłowskiej. Sowa najpierw tłumaczy, że jedyną motywacją dla wydawców jest chęć zarobienia na książce i dlatego debiutanci mają tak potwornie ciężko, bo tego zarobku nie gwarantują. Obraz tylko po części prawdziwy, bo i ci nastawieni na zysk szukają nowych nazwisk, gdyż Polacy coraz chętniej sięgają po rodzimą literaturę i starzy autorzy nie zaspokajają popytu, i są jednak wydawnictwa działające dla idei. Do takich należy między innymi Lampa i Iskra Boża Pawła Dunina-Wąsowicza, który wydał Masłowską. Sowa inaczej jednak tłumaczy sobie jej wejście na literacką scenę: „Zdarza się, że oficyny chętnie publikują też książki nieznanych autorów, ale jeśli o wydawanym dziele jest głośno w mediach. Dobrym przykładem jest tutaj Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (str. 18). Jakim cudem o niewydanym dziele nieznanego autora może być głośno w mediach, Sowa nie wyjaśnia. Przecież o książce Masłowskiej pisano po wydaniu, a nie przed. A Dunin-Wąsowicz wydał ją, bo uznał, że to dobra literatura, a nie dlatego, że jest jasnowidzem i przewidział, że akurat wokół tej książki zrobi się szum. W tym miejscu można się zgodzić z Sową, że jego poradnik jest esejem, bo „wywód myślowy zawarty w eseju w małym na ogół stopniu respektuje standardowe metody rozumowań” („Słownik terminów literackich” pod red. Janusza Sławińskiego).

Podsumowując, poradnik Sowy to gniot najeżony błędami stylistycznymi i gramatycznymi („Pisać umiałem w wieku 4 lat. Dziś mam ponad 30 i to sens mojego życia” (str. 21), czyli sensem życia dla autora jest mieć ponad 30 lat), logicznymi i rzeczowymi. Z poradami co najmniej dezorientującymi odbiorcę. „Powinieneś wiedzieć, że są wydawnictwa, które nie przyjmują innych propozycji wydawniczych, jak tylko te przedstawione przez agentów” (str. 110). Owszem, ale w Stanach, czego czytelnik ma się domyślić z dalszego fragmentu, w którym Sowa podaje, że w Polsce agentów literackich właściwie nie ma. Albo z poradami całkowicie nieprzydatnymi. Na ponad siedmiu stronach Sowa zamieszcza listę wydawnictw, bez słowa opisu, nie podając profilu ani typu (są tam również „wydawnictwa” print on demand), a jedynie adres internetowy. Czytelnik musi wejść do sieci i sprawdzić każde wydawnictwo z osobna. Tylko jak ma szukać w Internecie, to po co mu poradnik Sowy? Poradnik, będący składanką różnych tekstów na zasadzie, co tu się jeszcze nada, a nie prowadzących czytelnika do celu określonego w tytule. Na str. 211 Sowa pisze „mam dla Ciebie jedną myśl, która ciśnie mnie pod czaszką” i to stwierdzenie można uznać za motto: Sowa dzieli się z nami myślami, które cisną go pod czaszką. O niechlujstwie niech świadczy passus ze str. 72: „Dochodzimy do miejsca, gdzie temat poradnika wdziera się ponownie w obszar zarezerwowany na tytuł o zarabianiu na książkach. Kto wie, może ją [jaką „ją”, nie wiadomo, bo w poprzednim zdaniu nie ma rzeczownika rodzaju żeńskiego] kiedyś napiszę? Ale nie teraz.” Czytelnika ogarnia zdumienie, bo przecież trzyma w ręku poradnik o takim właśnie tytule. Zagadka wyjaśnia się na stronie 152, gdzie Sowa opowiada, że napisał poradnik „Jak wydać (własną) książkę?”, ale wydawcy go nie chcieli i musiał go rozbudować o drugą część, jak na tej książce zarobić. Ale pierwszej przed wydaniem już nie przejrzał, podobnie jak nie zrobili tego redaktorzy Złotych Myśli. Poradnik miał rzekomo dwie redaktorki – tak jest podane na stronie redakcyjnej, co sugerowałoby rzetelną, językową i merytoryczną redakcję – ale przepuszczone błędy świadczą o tym, że panie Magda Wasilewska i Sylwia Fortuna albo w ogóle nie widziały tekstu na oczy i wydawnictwo czytelnika zwyczajnie okłamuje w sprawie przygotowania książki do druku (tę wersję uważam za bardziej prawdopodobną), albo takie z nich redaktorki jak z Aleksandra Sowy pisarz.

Casus Sowy pokazuje nam (nie)ciekawe zjawisko. Piętnaście lat temu po którejś tam odmowie ze strony wydawnictw poddałby się i zajął czymś, co rzeczywiście potrafi robić. Teraz istnieją „wydawnictwa”, które przyjmują jego kalekie teksty, nie przejmując się żadnymi standardami. Co tam, że autora wystawia się na pośmiewisko, że należałoby go chronić przed nim samym i cierpliwie mu tłumaczyć, że z pewnością ma talenty w innej dziedzinie, w której mógłby zyskać uznanie i szacunek, ale pisać naprawdę nie potrafi. Można zarobić, chowając rzecz zupełnie bezwartościową pod chwytliwym tytułem, na który pewnie nabierze się sporo czytelników, to się książkę wydaje. Albo wstawia się powieść grafomana zapewne żadnym albo minimalnym kosztem jako e-booka do księgarni internetowej, oczywiście w stanie surowym, ktoś kupi, czysty zysk, nie kupi, strata żadna, miejsca w Internecie dość. A nie praktykuje się oddawania pieniędzy, mimo że w książce jest błąd na błędzie, że autor nie potrafi pisać po polsku, że nie zna się na tym, o czym pisze, że na tekst nie spojrzał redaktor ani korektor. Książkę reklamujemy, kiedy jest wadliwym produktem drukarskim, kiedy jest wadliwym produktem wydawniczym już nie. Pytanie dlaczego, bo przecież prawo wcale nam tego nie uniemożliwia. Pewnie ogólne nastawienie jest takie, że ocena książki jest rzeczą subiektywną. Owszem, ale nie mówimy tu o reklamowaniu dlatego, że spodziewaliśmy się ciekawej powieści, a śmiertelnie nas znudziła. To jest rzeczywiście subiektywny odbiór i ryzyko czytelnicze. Ale czytelnik ma prawo oczekiwać i wymagać, że wydana książka będzie spełniała określone standardy wydawnicze, że będzie napisana poprawną polszczyzną, że liczba błędów wszelakiego rodzaju będzie stanowiła niewielki odsetek (nikt nie oczekuje książek bezbłędnych, to niewykonalne), że wydawnictwo dochowa należytej staranności w przygotowywaniu tekstu, przeprowadzając redakcję i korektę. I ocena, czy te standardy zostały dotrzymane, wcale nie jest trudna. Nawet łatwiejsza niż przy rozstrzyganiu, czy buty rozkleiły się z tego powodu, że były źle wykonane czy niewłaściwie użytkowane. Spór na linii producent – klient może powstać zawsze i od jego rozstrzygania są rzeczoznawcy, sęk w tym, że producent butów odpowiada za ich jakość również po sprzedaży, a producent książki nie. Moim zdaniem najwyższy czas to zmienić, zwłaszcza że jest to kwestia zmiany praktyki, a nie prawa. Ucieszyłbym się więc, gdyby ktoś, kto zakupił poradnik Sowy, zgłosił się do wydawnictwa Złote Myśli z moim tekstem i powiedział: „Proszę mi oddać pieniądze, bo w tej recenzji zostało udowodnione czarno na białym, że wydaliście bubla”.

Z okładki poradnika bije wielkimi literami „Autor 2.0”, co ma sygnalizować nową erę, zanik tradycyjnych wydawnictw i papierowej książki na rzecz publikacji w Internecie i e-booków. Tyle że jak na razie hasłem tej nowej ery powinno być „Grafoman 2.0”. Bo tradycyjne wydawnictwa i papierowe książki mają się świetnie, za to dzięki Internetowi i e-bookom możliwość publikacji zyskali grafomani.



PS. Po reakcjach na mój tekst obnażający nieudolność tłumaczki „Underdoga” wiem, że fuszerka drażni Polaków daleko mniej niż demaskowanie fuszerki. Fuszerzy mają w Polsce licznych obrońców (którymi pewnie powoduje obawa, że ktoś się bliżej przyjrzy ich własnym dokonaniom), a ulubioną metodą „polemiki” jest oskarżanie demaskatora o niskie pobudki. Uprzedzając te ataki, przyznaję się więc bez bicia, że poradnik Sowy zjechałem wyłącznie w celu wykończenia konkurenta, żeby mój się sprzedawał, a jego nie. Kierowała mną czysta, interesowna zawiść, a zarzuty wyssałem sobie z palca. I w tej sytuacji obrońcy Sowy (albo on sam) z łatwością powinni je obalić. Zapraszam więc do wskazywania, że są nieprawdziwe.

Dopisek: Odpowiedź na polemikę autora książki.

sobota, 9 kwietnia 2011

Złe, bo polskie

W zeszłym roku ukazało się w Polsce ponad 80 powieści kryminalnych rodzimych autorów (pełna lista tutaj). Jeśli wykluczyć założenie, że Polacy są genetycznie niezdolni do pisania kryminałów i że wydawcy postanowili wydawać rzeczy słabe, byle wydawać kryminały, to w takiej liczbie muszą być książki bardzo dobre, dobre, przeciętne i kiepskie. Trzeba tylko (umieć) wybrać. Tymczasem z jakąś przedziwną lubością niektórzy wciąż ogłaszają, że polski kryminał to dno: Nasi autorzy staraja sie coś ciekawego napisać ale skutek jest marny (wypowiedź stąd). Jakie powieści krytykant zna, nie wiemy, dlaczego marne, nie wiemy, żadnych konkretów umożliwiających polemikę, ot, potępienie w czambuł. Lepsi, zdaniem krytykanta, są twórcy właściwie wszystkich innych nacji. Może dlatego, że nie dostają na dzień dobry od swoich rodaków punktów minusowych za narodowość i mogą rozwinąć skrzydła.

Trochę bardziej rzeczowa, za to o wiele bardziej zjadliwa jest krytyka niejakiej jottki, która na forum „Kryminały i sensacje” wzięła pod lupę „Polichromię” Joanny Jodełki z racji zdobycia przez nią Nagrody Wielkiego Kalibru: Autorka bardzo pragnie zostać polskim danem brownem i matthew pearlem w jednym. Jodełka nie zajmuje się poszukiwaniem świętego Graala, nie stawia nowych hipotez historyczno-religijnych, nie buduje akcji wokół sporów związanych z tłumaczeniem „Pana Tadeusza” na litewski, więc równie prawdziwe będzie stwierdzenie, że pisząc „Polichromię” naśladowała Chandlera i Christie. Albo Mankella i Larssona. Przedziwne wątki obyczajowe które zapewne miały skomplikowaną duszę bohatera przybliżyć, a kompletnie nie wiadomo, po co zostały wprowadzone. Na czym polega przedziwność relacji dominująca matka – niedojrzały dorosły syn czy zrobienia dziecka bez małżeńskich planów? Jakoś nie mam wątpliwości, że gdyby Jodełka nazywała się Jodełksson, ta sama osoba napisałaby, że dzięki wątkom obyczajowym poznajemy lepiej komisarza i miasto, w którym dzieje się akcja, co jest ogromną zaletą powieści. Ponieważ to polska autorka, diagnoza brzmi, że ta nie umie pisać i nie miała pomysłu na fabułę. Czyste sekowanie, bo nawet jeśli komuś książka Jodełki się nie podobała (gusta są różne), to sprawności warsztatowej trudno pisarce odmówić. W „Polichromii” bezbłędnie oddane są realia śledztwa (można wskazać parę książek zarówno polskich, jak i zagranicznych, których autorzy nie wiedzą, jak wygląda policyjne śledztwo i nie potrafią stworzyć ułudy, że wiedzą), do złapania mordercy prowadzi logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy, komisarz Przypadek i aspirant Deus ex Machina (wykorzystywani przez innych) w książce Jodełki się nie pojawiają, są odpowiednie zmyłki i zwroty akcji, a tło społeczne zarysowane jest wiarygodnie i sensownie. To, że kogoś nie zainteresowały pokazane tam problemy, o niczym nie przesądza.

Nastawienia a priori, że polski autor to kiepski autor, długo nie byłem świadom. Odkryłem je, ze sporym zaskoczeniem, kiedy swego czasu przeczytałem wywiad z Krzysztofem Kotowskim, w którym zwracał się on do polskiego czytelnika z prośbą, by dał mu szansę: by nie odrzucał książki dlatego, że autor nazywa się Kotowski, a nie Catman, tylko wziął ją do ręki, przeczytał opis, przeczytał fragment i dopiero wtedy podjął decyzję. Kotowski podkreślał, że nie chce przywilejów z racji swojej narodowości, po prostu nie chciałby, żeby go za nią karano.

Swoją drogą ciekawe, czy jeszcze w jakimś kraju pisarze mają tak fatalną pozycję startową. Albo czy muszą znosić niewybredne ataki. Na forach można natrafić na wpisy, że Pilch jest pijaczyna, a Krajewski spasł się na Mocku. Czy Krajewski próbował załapać się do ekipy gimnastyczek artystycznych na igrzyska, żeby jego postura miała być tematem debaty? Nie jest modelką, ważne, co napisał, a nie jak wygląda. A to, co napisał, to przecież światowy poziom. Dziwne są też pretensje do Pilcha w kraju, w którym każdy obywatel na zarzut o nadmierne spożywanie alkoholu oświadcza z godnością, choćby miał za chwilę zwalić się pod stół, „za swoje piję!” A co do tego, że Pilch pije – czy raczej pił – za swoje, a nie za wyżebrane, nikt nie może mieć wątpliwości. Nie wyobrażam sobie, żebym na jakimkolwiek szwedzkim forum przeczytał pod adresem Mankella wpis w rodzaju: „Zwiał palant do Afryki, a nas się czepia, że czarnych źle traktujemy, jakby miał ich tylu naokoło, to by inaczej śpiewał.” Z taką właśnie pokrętną logiką, wziąwszy pod uwagę, że „czarnych” w Afryce jednak cały czas jest więcej niż w Szwecji.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Jeszcze jedno spotkanie autorskie

W najbliższy piątek, 8 kwietnia, o godz. 18.00 we Wrocławiu w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Filii nr 34 przy ul. Wyszyńskiego 75. Serdecznie zapraszam. Poprzednio okazało się, że promowana książka „Między prawem a sprawiedliwością” nie zdominowała spotkania, więcej rozmawialiśmy o „Niepełnych” i tłumaczeniach, więc wybór tematu tak właściwie należy do gości. Autor z góry przeprasza za swoje gadulstwo, bo zdarza mu się dostawać słowotoku, ale podobno nie przynudza, poza tym obcesowe przerywanie jest dozwolone :-)

sobota, 2 kwietnia 2011

Hipokryzja

Jakby ktoś nie wiedział, co znaczy „hipokryzja”, to polecam lekturę „Gazety Wyborczej” z 17 marca. Na drugiej stronie Mirosław Czech tłumaczy się, dlaczego Agora pozwała Rymkiewicza m.in. za nazwanie dziennikarzy „GW” „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”. Otóż: „każdy ma prawo bronić swojego dobrego imienia. Również w sądzie.” Pełna zgoda. Tyle że tę opinię „Wyborcza” prezentuje jedynie do strony ósmej, na której znalazł się artykuł, że SKOK-i regularnie pozywają piszące o nich krytycznie gazety. Nagłówek głosi: „Pod pretekstem ochrony dobrego imienia firmy SKOK-i prowadzą sądową krucjatę przeciwko dziennikarzom. Czy to nie nadużycie prawa?” Czyli gazeta pozwać oponenta, obrona dobrego imienia, oponent pozwać gazetę, sądowa krucjata i nadużycie prawa. „Gazeta” udowadnia, że różnica polega na tym, że jej pozwy są zasadne, bo zwykle wygrywa, a SKOK-ów nie, bo na ogół przegrywają. W porządku, tylko że po pierwsze nic to nie zmienia w zasadzie, że każdy ma prawo pójść do sądu, kiedy chce, ile razy chce i nie ma wymogu, żeby przed kolejnym pozwem legitymował się wygranym procesem, a po drugie, przeszłe wygrane nie dowodzą zasadności następnego pozwu. A w tym przypadku teza, że nazwanie dziennikarzy „duchowymi spadkobiercami KPP” nie jest opinią, do której Rymkiewicz ma konstytucyjne prawo, tylko stwierdzeniem nieprawdziwego faktu, jest w moim przekonaniu nie do obrony. Bo co to za fakt? Gdyby powiedział, że są „spadkobiercami KPP”, to co innego. Istniała organizacja, miała majątek, ktoś ten majątek przejął, łatwo ustalić kto. Ale „duchowy spadkobierca”? Jakie są wymierne kryteria, pozwalające ustalić, kto jest czyimś duchowym spadkobiercą? Przecież to kwestia subiektywnej oceny. Rymkiewicz sformułował ocenę. Bzdurną, idiotyczną, ale ocenę.

Przyznajmy jednak, że „Gazeta” i krytykując SKOK-i, i pozywając Rymkiewicza swoje racje ma. Tyle że Czech w swoim ironicznym komentarzu (tytuł!) idzie dalej. Najpierw zwraca uwagę Rymkiewiczowi, że ten publiczną krytykę pozwu kieruje pod niewłaściwym adresem, bo nie wniósł go Adam Michnik, tylko firma Agora. Formalnie słuszne zastrzeżenie, ale jeśli Czech chce zasugerować, że spółka wydająca gazetę wystąpiła w obronie czci dziennikarzy (jakby się piórem nie umieli bronić) bez wiedzy i akceptacji ze strony naczelnego tejże gazety, a nawet przy jego wyraźnym sprzeciwie, to opowiada naiwnym bajki: Adam Michnik nie jest jakimś tam zwykłym naczelnym wynajętym do redagowania pisma, jego pozycja jest znacznie mocniejsza, niż by to wynikało z formalnie zajmowanego stanowiska. Po wskazaniu, że powodem jest Agora, Czech wali z grubej rury: to jeden z fundatorów Nagrody Nike, którą pan Rymkiewicz w kwocie stu tysięcy zechciał przyjąć. Co to ma być? Pretensja: „Panie poeto, mu tu panu sto tysiączków daliśmy, gigantyczną kasę, wie pan z doświadczenia, że za sprzedaż tomików wierszy, to se można co najwyżej lizaka kupić, a nie dobry samochód, a pan tę rękę, tak dla pana łaskawą, kąsa?” I co z tego, że Agora jest jednym z fundatorów nagrody? Przecież nagrodę przyznaje niezależne jury, a nie Agora (taka była przynajmniej dotąd oficjalna wersja). Czy pisarz, któremu niezależne jury przyzna nagrodę literacką, ma pana zdaniem, panie Czech, sprawdzać, kto ją ufundował i pilnować się, żeby nie nadepnąć mu na odcisk?

Kiedy po katastrofie smoleńskiej głos zabrali artyści Teatru Ósmego Dnia i zostali przywołani do porządku przez urzędników dotujących zespół, „Gazeta” uniosła się – ze wszech miar słusznym – oburzeniem, że nawet jeśli ktoś daje pieniądze na kulturę, to nie ma prawa ingerować w to, co artysta mówi, jak się zachowuje i jakie poglądy polityczne wygłasza. Jak widać, tylko dopóki, dopóty tym kimś nie jest „Gazeta”. Przepraszam, Agora.