sobota, 15 stycznia 2011

Się nie sprzeda

Kiedy opisałem historię z podtytułem „Niepełnych”, dołożonym przez wydawnictwo bez mojej wiedzy i zgody, dostałem e-maile solidaryzujące się z artystą, który sprzeciwia się komercjalizacji. Choć tak można było odczytać notkę, to jednak spór nie przebiegał na linii ideowy pisarz – pazerni kapitaliści. A w każdym razie nie do końca.

Wiem, w jakiej rzeczywistości żyję, wiem, że wydawnictwo nie jest instytucją charytatywną, naiwnego myślenia, że kulturalną pozbyłem się przed laty. Poza tym też chcę na książce zarobić, niekoniecznie majątek, ale na życie by się przydało. Nad „Niepełnymi” pracowałem intensywnie przez trzynaście miesięcy, a w tym czasie musiałem i jeść, i płacić rachunki. Mój opór wobec pomysłów działu handlowego nie wynikał z faktu, że mieliśmy różne cele, tylko z przekonania, że droga proponowana przez dział handlowy wcale do celu nie prowadzi.

Po podpisaniu umowy przyszło żądanie, że mam wymyślić inny tytuł, bo ten „się nie sprzeda”. Było to nie w porządku, bo takie żądanie, jeśli w ogóle uznać je za dopuszczalne, powinno paść przed zawarciem umowy. O tytule dzieła decyduje autor, jeśli wydawnictwo uważa, że książka pod danym tytułem nie ma szans na sprzedaż, to może jej nie wydawać albo zapytać autora, czy byłby skłonny inaczej ją zatytułować. Natomiast przyjęcie książki do wydania oznacza akceptację tytułu nadanego przez pisarza.

Nie upieram się jednak przy swoim zdaniu bez wysłuchania drugiej strony, więc nie powołałem się na swoje prawa, tylko poprosiłem o uzasadnienie, dlaczego tytuł „Niepełni” jest niesprzedawalny. Jakie fakty, liczby, wcześniejsze doświadczenia tego dowodzą. Jednocześnie wskazałem, że moim zdaniem – jako gościa prowadzącego wydawnictwo - tytuł jest frapujący, skłania do sprawdzenia, o czym książka opowiada (a to już coś, jak czytelnik weźmie w księgarni książkę do ręki), a że nie jest typowy, łatwiej go zapamiętać i nie pomylić z innymi, czyli spełnia swoją rolę. Wskazałem również, że wedle mojej wiedzy tytuł nie ma znaczącego wpływu na sprzedaż, wyjątkiem są tytuły obcojęzyczne, bo trudniej je zapamiętać, poza tym część czytelników, nie wiedząc, jak wymówić obce słowo, wstydzi się o książkę w księgarni zapytać, co rzeczywiście nie podnosi sprzedaży. Wyjaśniłem, dlaczego akurat tytuł „Niepełni” jest ważny w kontekście treści, argumentując, że jego zmiana zuboży powieść.

Cały powyższy wywód został skwitowany stwierdzeniem, że tytuł jest pesymistyczny. Z tego wynikało, że smutną powieść mam zatytułować optymistycznie, co przyjąłem ze sporym zdziwieniem. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że tytuł „Happy kaleki” przyciągnie czytelników.

Kiedy ktoś słyszy o tego typu konflikcie między pisarzem a wydawcą, to zwykle ma taki obraz, że oto pracownicy wydawnictwa stoją nad autorem, namawiają go, przekonują, prześcigają się w wynajdywaniu rzeczowych argumentów, które mogłyby go przekonać, a ten, wiadomo, artysta, ma fochy w nosie, zapiera się, nie chce dyskutować, bo nie, on wie lepiej i już.

W tym przypadku lepiej wiedzieli pracownicy działu handlowego. Ale rozważyłem i ten szczątkowy argument i znalazłem, że wydawnictwo opublikowało książkę pod tytułem „Zmarzlina” Tomasza Białkowskiego (nawiasem mówiąc, bardzo dobra powieść), a nie zmieniło jej na „Ciepełko”, przypomniałem sobie o bijącej rekordy popularności „Samotności w sieci”, choć samotność to rzecz szalenie przykra i doszedłem do wniosku (który potwierdzał całkowity brak polemiki z moimi argumentami), że pracownicy działu handlowego wcale nie potrafią powiedzieć, dlaczego ten tytuł ma się nie sprzedać. Że tylko tak im się wydaje. I z tego powodu, że komuś coś się wydaje, ja mam zrezygnować z artystycznie ważnego tytułu i zastąpić go innym. Bez pewności, że faktycznie podniesie sprzedaż, ba, bez cienia argumentu uprawdopodobniającego taki właśnie skutek. Wszystko wskazywało na to, że jeśli zgodzę się zmianę, może to równie dobrze wpłynąć negatywnie na sprzedaż i obudzę się z ręką w nocniku: bez pieniędzy za książkę i bez wartościowego tytułu.

„Się nie sprzeda” jest koronnym argumentem ze strony pracowników działów handlowych wszystkich wydawnictw, ale kiedy człowiek zaczyna wnikać, dlaczego ma się nie sprzedać, okazuje się, że nie stoi za tym żadna wiedza empiryczna ani teoretyczna, a jedynie intuicja. Można powiedzieć, że taki pracownik działu handlowego ma doświadczenie, lepsze rozeznanie rynku, więc jego intuicja jest miarodajna. Tyle że ja też mam doświadczenie: mam cały folder odmów wydania szwedzkich kryminałów z uzasadnieniem, a jakże, „się nie sprzeda”. Ci sami mądrale, którzy nie widzieli w Polsce rynku dla szwedzkich kryminałów, teraz przysyłają mi prośby, żebym im jakiś przetłumaczył. Johanny Nilsson nikt nie chciał, bo „się nie sprzeda”, musiałem odczekać do powstania Repliki, Replika wydała i Nilsson sprzedała się całkiem nieźle (nie znam liczb, ale wyciągam taki wniosek z faktu, że wydawnictwo opublikowało kolejną jej książkę i było chętne na następne, tylko że ja nie miałem czasu na tłumaczenie). Działy handlowe tak naprawdę nie mają bladego pojęcia, jaka powieść się sprzeda, a jaka nie. Zamiast jednak wyciągnąć wnioski z wcześniejszych pomyłek i przyjąć do wiadomości, że rynek książki to jedna wielka loteria, że gusta czytelników są nieprzewidywalne, i po prostu szukać jak najlepszej strategii sprzedaży dla istniejącej książki, takiej, jaką pisarz stworzył, wydawnictwa ciągle próbują wkraczać w uprawnienia autora.

5 komentarzy:

  1. Za obszerny tekst, którym mogę się zająć i odetchnąć, dziękuje.



    Aczkolwiek ten temat do mnie nie trafia, z całym szacunkiem ale "tylko winny się tłumaczy". Odbieram ten tekst jako usprawiedliwienie Pańskiej postawy w poprzednim poście, a przecież ma Pan całkowitą słuszność. Lamusowaci gogusie którzy mają wyklepane formułki i pewną teorię i myślą, że wiedzą więcej niż doświadczony tłumacz i pisarz...Skoro podpisali z Panem tą umowę to ich zakichanym obowiązkiem jest wydać tą pozycję nie zmieniając jej i nie wprowadzając żadnych swoich innowacji, a jeśli się im nie podoba to za podaniem odpowiednich argumentów nie wydać jej. Na czym ten świat stoi? Dlaczego w dzisiejszym świecie ludzie rezygnują z logicznego myślenia i uporządkowanego toku rozumowania? Wykształcenie i posada, wykształceniem i posadą, ale rozum, rozumem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Formułka "tylko winny się tłumaczy" jest po pierwsze bzdurna (tłumaczą się też niewinnie oskarżeni), po drugie ma zamknąć usta właśnie tym, którym stawia się dęte zarzuty, by nie wykazywali ich absurdalności. I z niczego się nie tłumaczę ani nie usprawiedliwiam. Chciałem pokazać, że artyści też mają pojęcie o kapitalistycznych uwarunkowaniach, że nie są wcale głusi na argumenty, że są skłonni do rozmowy i kompromisów, że przyjmują do wiadomości fachowość drugiej strony. Ale też, że często po tej drugiej stronie właśnie nie ma fachowca, jest za to jakaś przemożna chęć, by decydować w sprawach, w których jedyny i ostateczny głos zgodnie z prawem ma autor.

    OdpowiedzUsuń
  3. Owszem dęta ale i nie moja, na całe szczęście. Mi nie o ten kontekst chodziło, no ale cóż...

    OdpowiedzUsuń
  4. A ja głupio i naiwnie myślałam, że dział handlowy jest od handlowania książkami, czyli od ich sprzedaży. Linia wytwórnia - konsument (czyli wydawnictwo - czytelnik).

    OdpowiedzUsuń
  5. Szósty zmysł wielokrotnie już ratował ludzi przed popadnięciem w opresję, więc i progności z wydawnictwa, przeczuwając możliwość opresji finansowej, apelują do Pańskiego zrozumienia. Następnym razem, przed podpisaniem umowy, proszę zwrócić uwagę na drgania i wibracje amuletów ochronnych, wskazujących na możliwość zaistnienia pewnych roszczeń post factum.
    W ostateczności, można przeprosić na chwilę, wyjrzeć przez okno i śledzić lot ptaków na niebie.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.