sobota, 29 stycznia 2011

Książki a sznurek do snopowiązałek

Ostatni program o książkach pt. „Hurtownia książek” zniknął z anteny telewizji publicznej. Większego praktycznego znaczenia to nie ma, bo program był jedynie listkiem figowym, mającym zatuszować, że telewizja nie robi tego, za co bierze pieniądze (z abonamentu). Trwający ledwie 20 minut, nadawany co dwa tygodnie, upchnięty w porze najmniejszej oglądalności nie miał szans na zebranie większej widowni. Wymiar symboliczny jest jednak porażający: dla literatury w telewizji publicznej miejsca nie ma.

Z tej racji „Gazeta Wyborcza” wzięła na spytki Iwonę Schymallę, dyrektor jedynki. Mamy tu do czynienia z gazetą, która zlikwidowała swój dodatek o książkach, bo do „Wysokich Obcasów” można dać więcej reklam, a recenzje przeniosła na wtorek, dzień tygodnia, w którym nakład należy do jednego z najniższych, do tego czasami ich liczba jest tak ograniczona, że trudno się zorientować, że akurat wtedy piszą szczególnie dużo o literaturze. Pretensje „Wyborczej” do TVP, że nie interesuje się książkami, przypominają więc pretensje kanibala, że wegetarianin obżera się mięsem.

Dyrektor Schymalla albo idzie w zaparte, albo zapomina, że wywiad nie jest dla telewidzów odmóżdżonych serwowaną przez TVP sieczką i wyjaśnia, że książki nie znikają z anteny, tylko zostają przeniesione do „Kawy czy herbaty”. Proponujemy, żeby takim „Widnokręgiem” czy „Dwukropkiem” podeprzeć na przykład chwiejący się stół i nikt już nie będzie mógł powiedzieć, że książek w programie nie ma. Pani dyrektor tłumaczy też tym jajogłowym, którzy praworządnie bulą abonament i naiwnie oczekują, że coś w zamian dostaną, że ona to by nawet chciała ten program o książkach dać, marzy (!) o nim, tylko że nikt jej nie przedstawił ciekawej koncepcji. No normalnie biedna ta Schymalla. Powysyłała ludzi na przeszpiegi do zagranicznych stacji, to jej tylko gwiazdy tańczące na lodzie znaleźli, konkursy poogłaszała i kicha, twórców prosiła, żeby coś jej wymyślili, ale ci tylko rzekomo fantazją obdarzeni. Z pustego i Salomon nie naleje, to czego od Schymalli oczekiwać?

Tymczasem brak programów o książkach (czy szerzej, tak zwanych misyjnych) wynika dokładnie z tego samego mechanizmu, który w PRL-u powodował ciągły brak sznurka do snopowiązałek. Ci, co pamiętają, to wiedzą, ci, co nie pamiętają, może czytali, że problemem każdych żniw był niedobór rzeczonego sznurka. I też w gazetach przepytywano dyrektorów fabryk, dlaczego sznurka nie ma, a ci tłumaczyli, że wyprodukowali, że normę zrobili w 150 procentach, bo u nich sami przodownicy pracy, więc nie może być, że nie ma. Jest, ale może na przykład nie dojechał. W rzeczywistości sznurka brakowało, gdyż sporą część produkcji stanowił rwący się w rękach bubel, a ten nierwący się robotnicy kradli na potęgę. Wszyscy, zwłaszcza w późniejszym okresie, zdawali sobie sprawę, że socjalistyczna fabryka inaczej funkcjonować nie będzie, że produkowanie, żeby wypełnić plan, a nie żeby zarobić, skutkuje brakiem towaru. Jednak ze względu na sojusze i nienaruszalność ustroju głośno tego powiedzieć nie było można, więc w gazetach odbywało się rytualne bicie piany. Teraz cenzury nie ma, więc trudno zrozumieć, dlaczego „Wyborcza” odgrywa teatr, zamiast walczyć o rzeczywistą zmianę. Bo problem nie w dobrej woli tego czy innego decydenta z Woronicza, tylko w mechanizmie ekonomicznym. Jak Balcerowicz wprowadził gospodarkę rynkową, sznurek do snopowiązałek natychmiast się znalazł. I tak samo w ramówce pojawią się programy o książkach, jak tylko telewizji przestanie się opłacać nadawanie sieczki. I można to bardzo prosto osiągnąć, wystarczy, że telewizja publiczna nie będzie miała prawa do emitowania reklam. Albo w najlepszym czasie antenowym, albo w ogóle. I doświadczenia paru krajów (Niemcy, Szwecja, Wielka Brytania) pokazują, że do bankructwa to nie prowadzi. Innym rozwiązaniem jest przeznaczanie pieniędzy z abonamentu nie na telewizję, która wyłącznie z nazwy jest publiczna, a w rzeczywistości tak samo komercyjna jak pozostałe stacje, tylko na konkretne programy. Robimy przetarg na 45-minutowy program o książkach nadawany co tydzień w prime time, przetarg, który równie dobrze może wygrać Polsat albo TVN. Dyrektor Schymalla, zwietrzywszy gotówkę, miałaby w try miga ciekawą koncepcję.

sobota, 22 stycznia 2011

Teorie spiskowe

Osiem procent Polaków (czyli, odliczywszy dzieci, jakieś dwa i pół miliona osób) uważa, że prezydencki tupolew rozbił się w wyniku rosyjskiego zamachu. Muszę powiedzieć, że nie mieści mi się w głowie, jak można wierzyć w takie bzdury. Przecież oczywistą oczywistością jest, że zamach zorganizowali nie Rosjanie, tylko Radosław Sikorski do spółki z Osamą bin Ladenem.

Oczywiste oczywistości nie wymagają wprawdzie dowodów, ale skoro są, to czemu ich nie przytoczyć. Tylko musimy cofnąć się trochę w czasie. Najpierw do lat 80. ubiegłego wieku i wojny radziecko-afgańskiej. Sikorski pojechał do Afganistanu, żeby przyłączyć się do mudżahedinów. Został jednak korespondentem wojennym i ustalił, że Amerykanie dostarczają mudżahedinom broń i szkolą ich w Pakistanie. Ponieważ każdy szanujący się reporter potwierdza fakty u źródła, musiał do tego Pakistanu pojechać. A tam operował Osama bin Laden, który zjawił się w Pakistanie na wieść o radzieckiej inwazji, żeby organizować pomoc dla mudżahedinów. I w tym sąsiadującym z Afganistanem kraju się poznali. A ponieważ byli po jednej stronie, zaprzyjaźnili się. Przyjaźń przetrwała lata, bo nic tak nie wiąże jak wojenne doświadczenia, nawet jeśli później życie postawi weteranów po przeciwnych stronach barykady. Kogoś zastanawia, dlaczego polscy żołnierze wysłani na wojnę z talibami chowali się w bazach, unikali walki i ginęli głównie w wypadkach samochodowych? Co najmniej dziwna taktyka, ale nie, jeśli uświadomić sobie, że ich szef, minister obrony narodowej przyjaźnił się z czołową postacią po stronie wroga.

Ale przychodzi rok 2007 i tenże minister, Radosław Sikorski, zdymisjonowany przez Jarosława Kaczyńskiego z płaczem żegna się z wojskiem. Publiczne łzy to dla prawdziwego mężczyzny plama na honorze, a prawdziwy mężczyzna utraty honoru i stanowiska nie wybacza. Honor odzyskuje się, a zniewagę mści jedynie krwią. I od tej chwili Sikorski planuje zemstę. Kiedy mówi o „dorżnięciu watahy”, wszystkim wydaje się, że mówi o wygraniu wyborów, tymczasem…

Okazja nadarza się w związku z uroczystościami katyńskimi. Są organizowane dwie odrębne wizyty, więc Kaczyński będzie chciał dotrzeć do celu za wszelką cenę, żeby przyćmić Tuska. To daje spore możliwości. Co z tego, że to nie ten Kaczyński? Czyż zabicie zamiast winnego osoby mu najbliższej nie jest bardziej okrutną karą? Poza tym Sikorski jest rasowym politykiem, zemsta bez politycznych korzyści nie miałaby dla niego sensu. A strąciwszy samolot, może upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Eliminuje niemal całą elitę PIS-u, w tym brużdżących rządowi szefów NBP i IPN, owszem, paru polityków PO też zginie, ale nie z pierwszej ligi, a każda wojna wymaga ofiar. Ale co ważniejsze, bo Sikorski gra przede wszystkim na siebie, a nie na zespół, będzie mógł wrócić do myśli o prezydenturze. Komorowski pokona Lecha Kaczyńskiego w przedbiegach, nie naraża się ludziom, więc pewnie za pięć lat powtórzy sukces, a diabli wiedzą, czy za kolejne pięć ktokolwiek będzie jeszcze chciał na PO głosować. Ileż w końcu można pozorować rządzenie? Owszem, Sikorski mógłby się znowu przenieść do partii rządzącej, tylko pytanie, czy będą go tam chcieli i czy wystawią na prezydenta. A tak, jeśli Lech zginie, najpewniej zastąpi go Jarosław i na fali współczucia może wygrać wybory. Wtedy w PO podniosą się głosy, że wystawienie Komorowskiego było błędem, że Sikorski miałby większe szanse na sukces. Jeśli dowiezie ten kapitał do następnych wyborów, to prezydenturę ma w kieszeni, bo Polacy własną głupotę, że znowu wybrali Kaczyńskiego na prezydenta, zaczną przeklinać najdalej w miesiąc po jego wyborze.

Strącić samolot, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Ale od czego są przyjaciele? Przyjaciele znający się na strącaniu samolotów. Owszem, w trochę innym wariancie, ale ktoś z taką fantazją jak bin Laden z pewnością coś wymyśli. I będzie musiał wymyślić, bo jest winny Sikorskiemu przysługę. Kiedy chciał zdemaskować, że Amerykanie utrzymują w Europie tajne więzienia, poprosił Sikorskiego o pomoc. Temu prośba była nie w smak, pal licho sojuszników, nam w trzydziestym dziewiątym nie pomogli, więc z tymi sojuszami nie przesadzajmy, ale w razie wpadki, żegnaj kariero. Jednak przyjaciołom z wojny się nie odmawia i Sikorski wpadł na genialny w swej prostocie pomysł. Dokonując w Szymanach inspekcji nieistniejącego więzienia, dał więźniowi butelkę wody. Prosty, humanitarny gest, strażnicy nie protestowali, bo nie ma ryzyka, że Arab rozpozna język naklejki (proszę sobie wyobrazić sobie sytuację odwrotną, że Europejczyk dostaje butelkę azjatyckiej wody i ma odczytać, z jakiego kraju pochodzi). Ale na butelce było coś jeszcze, o czym nie pomyślał nikt poza Sikorskim: adres internetowy z końcówką pl.

Osama bin Laden do strącania samolotów jest chętny, bo już prawie dziesięć lat minęło, jak w nic nie walnął, Amerykańcy się pilnują. Ten Lechistan to wprawdzie mało ważny śmieszny kraik, psa z kulawą nogą nie obejdzie, co tam się wydarzyło, ale skoro przyjaciel prosi, to czemu nie. Zawsze to można potraktować jako poligon doświadczalny przed poważną akcją.

Ma wyglądać na wypadek? proszę bardzo. Rozpuści się sztuczną mgłę, pomajstruje przy wysokościomierzu i w trakcie podchodzenia do lądowania samolot powinien uderzyć w jakąś przeszkodę. Radek zapewnia, że ten ichni prezydent każe lądować mimo złej pogody, a nawet jak nie każe, to piloci i tak będą chcieli wylądować, bo będą wiedzieli, że inaczej czeka ich piekło. Wieżę Radek wziął na siebie. Przekieruje się połączenia do podstawionego człowieka, który odgrywając naczalstwo z Moskwy zabroni kontrolerom zamykać lotnisko. Prośbę o lidera Radek jako szef MSZ „zgubi” w poczcie dyplomatycznej, więc piloci i kontrolerzy powinni mieć kłopoty z dogadaniem się, bo nawet jak ktoś w Polsce twierdzi, że zna dany język, to zwykle wedle zasady „ich spreche w deche, a reszte na migi”.

Do stworzenia przeszkody wykorzysta najnowszy wynalazek swoich inżynierów: płyn wzmacniający drzewa, że nabierają twardości stali. Płyn się samoczynnie ulatnia po jakimś czasie, więc nie ma cienia dowodu. To znaczy nie byłoby cienia dowodu, gdyby płyn ulatniał się bezgłośnie, niestety robi to dość hałaśliwie, a inżynierom nie udało się jeszcze usunąć tej usterki. Szukać innego rozwiązania? Postanowił skonsultować sprawę z Sikorskim, rozmowa została nagrana, źródło jest oczywiście chronione tajemnicą dziennikarską.

- A jak hałasuje?
- Jakby coś wybuchało albo strzelało.
- No to świetnie – ucieszył się Sikorski. – Na pewno zinterpretują to jako dobijanie rannych.
- Ale miał być wypadek, nie zamach.
- Człowieku, grunt, żeby nie padło podejrzenie na nas, nic więcej nie ma znaczenia, bo choćbyś zrobił czysty wypadek, to Kaczyński z Macierewiczem i tak uznają, że to ruski zamach.
- Przy czystym wypadku?
- A jaki problem? Brak dowodów na zamach będzie dla nich najlepszym dowodem, że Ruscy wszystkie dowody ukryli.
- I ludzie im uwierzą?
- Sami do tego dojdą. To są Polacy, a nie twoi rozsądnie myślący talibowie.
- Rozumiem – powiedział Osama, chociaż nie rozumiał.
- Tak że bierz ten płyn i nic się nie martw. Zmartwienie to mam ja, ale natury, że tak powiem, ambicjonalnej.
- No wal – zachęcił Osama, słysząc, że przyjaciel waha się, czy się z tego zwierzyć.
- No bo widzisz, chcę zostać prezydentem i to takim, co się zapisze w historii, żeby na mój pogrzeb pół Europy przyjechało. Normalnie na więcej nie ma szans, ale samolot z wierchuszką nie spada codziennie i na pogrzebie Kaczyńskiego może nawet Obama się pojawi.
Osama, słysząc „Obama”, zazgrzytał zębami.
- A ja kurczę, nie chcę, żeby przy mojej trumnie komentowano, że Kaczyńskiego żegnało więcej przywódców.
Saudyjczyk chwilę podumał, po czym powiedział:
- Dobra, po starej przyjaźni załatwię ci, że na jego pogrzeb mało kto dotrze.
- A jak to zrobisz? Bo nie chciałbym, żebyś kogoś zabijał, starczy trupów na jeden raz. Zresztą lubię tego Obambo, ma polskie korzenie.
- Obama?
- No. Jego praprapradziadek zjadł polskiego misjonarza.
- Aha. Spokojna głowa, za dużo byłoby do zestrzeliwania. Podgrzeję wulkan na Islandii, będą takie popioły, że nikt nie poleci.
- Podgrzejesz wulkan?! Potrafisz podgrzać wulkan?!
- A ty myślisz, że dlaczego Amerykańcy dają za mnie pięćdziesiąt melonów? Gość, który jest tyle wart, potrafi parę rzeczy.

***

- Radek?
- No.
- Oglądam właśnie Al-Dżazirę i Kaczyński pyta, jak to się stało, że skrzydło po zderzeniu z brzozą, zamiast ją ściąć, rozleciało się w drobny mak. On coś podejrzewa?
- Nie. Strzela w ciemno. Zresztą Graś już go załatwił.
- Grass? Że niby wszyscy myślą, że bredzi po trawce?
- Nie, Graś to nasz rzecznik rządu z niewyparzonym jęzorem, sam nie jestem od macochy, ale czasami mu zazdroszczę. Skomentował, że skrzydło pewnie ktoś podpiłował i zarzut jest obśmiany.
- Czyli wszystko gra?
- Gra.

sobota, 15 stycznia 2011

Się nie sprzeda

Kiedy opisałem historię z podtytułem „Niepełnych”, dołożonym przez wydawnictwo bez mojej wiedzy i zgody, dostałem e-maile solidaryzujące się z artystą, który sprzeciwia się komercjalizacji. Choć tak można było odczytać notkę, to jednak spór nie przebiegał na linii ideowy pisarz – pazerni kapitaliści. A w każdym razie nie do końca.

Wiem, w jakiej rzeczywistości żyję, wiem, że wydawnictwo nie jest instytucją charytatywną, naiwnego myślenia, że kulturalną pozbyłem się przed laty. Poza tym też chcę na książce zarobić, niekoniecznie majątek, ale na życie by się przydało. Nad „Niepełnymi” pracowałem intensywnie przez trzynaście miesięcy, a w tym czasie musiałem i jeść, i płacić rachunki. Mój opór wobec pomysłów działu handlowego nie wynikał z faktu, że mieliśmy różne cele, tylko z przekonania, że droga proponowana przez dział handlowy wcale do celu nie prowadzi.

Po podpisaniu umowy przyszło żądanie, że mam wymyślić inny tytuł, bo ten „się nie sprzeda”. Było to nie w porządku, bo takie żądanie, jeśli w ogóle uznać je za dopuszczalne, powinno paść przed zawarciem umowy. O tytule dzieła decyduje autor, jeśli wydawnictwo uważa, że książka pod danym tytułem nie ma szans na sprzedaż, to może jej nie wydawać albo zapytać autora, czy byłby skłonny inaczej ją zatytułować. Natomiast przyjęcie książki do wydania oznacza akceptację tytułu nadanego przez pisarza.

Nie upieram się jednak przy swoim zdaniu bez wysłuchania drugiej strony, więc nie powołałem się na swoje prawa, tylko poprosiłem o uzasadnienie, dlaczego tytuł „Niepełni” jest niesprzedawalny. Jakie fakty, liczby, wcześniejsze doświadczenia tego dowodzą. Jednocześnie wskazałem, że moim zdaniem – jako gościa prowadzącego wydawnictwo - tytuł jest frapujący, skłania do sprawdzenia, o czym książka opowiada (a to już coś, jak czytelnik weźmie w księgarni książkę do ręki), a że nie jest typowy, łatwiej go zapamiętać i nie pomylić z innymi, czyli spełnia swoją rolę. Wskazałem również, że wedle mojej wiedzy tytuł nie ma znaczącego wpływu na sprzedaż, wyjątkiem są tytuły obcojęzyczne, bo trudniej je zapamiętać, poza tym część czytelników, nie wiedząc, jak wymówić obce słowo, wstydzi się o książkę w księgarni zapytać, co rzeczywiście nie podnosi sprzedaży. Wyjaśniłem, dlaczego akurat tytuł „Niepełni” jest ważny w kontekście treści, argumentując, że jego zmiana zuboży powieść.

Cały powyższy wywód został skwitowany stwierdzeniem, że tytuł jest pesymistyczny. Z tego wynikało, że smutną powieść mam zatytułować optymistycznie, co przyjąłem ze sporym zdziwieniem. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że tytuł „Happy kaleki” przyciągnie czytelników.

Kiedy ktoś słyszy o tego typu konflikcie między pisarzem a wydawcą, to zwykle ma taki obraz, że oto pracownicy wydawnictwa stoją nad autorem, namawiają go, przekonują, prześcigają się w wynajdywaniu rzeczowych argumentów, które mogłyby go przekonać, a ten, wiadomo, artysta, ma fochy w nosie, zapiera się, nie chce dyskutować, bo nie, on wie lepiej i już.

W tym przypadku lepiej wiedzieli pracownicy działu handlowego. Ale rozważyłem i ten szczątkowy argument i znalazłem, że wydawnictwo opublikowało książkę pod tytułem „Zmarzlina” Tomasza Białkowskiego (nawiasem mówiąc, bardzo dobra powieść), a nie zmieniło jej na „Ciepełko”, przypomniałem sobie o bijącej rekordy popularności „Samotności w sieci”, choć samotność to rzecz szalenie przykra i doszedłem do wniosku (który potwierdzał całkowity brak polemiki z moimi argumentami), że pracownicy działu handlowego wcale nie potrafią powiedzieć, dlaczego ten tytuł ma się nie sprzedać. Że tylko tak im się wydaje. I z tego powodu, że komuś coś się wydaje, ja mam zrezygnować z artystycznie ważnego tytułu i zastąpić go innym. Bez pewności, że faktycznie podniesie sprzedaż, ba, bez cienia argumentu uprawdopodobniającego taki właśnie skutek. Wszystko wskazywało na to, że jeśli zgodzę się zmianę, może to równie dobrze wpłynąć negatywnie na sprzedaż i obudzę się z ręką w nocniku: bez pieniędzy za książkę i bez wartościowego tytułu.

„Się nie sprzeda” jest koronnym argumentem ze strony pracowników działów handlowych wszystkich wydawnictw, ale kiedy człowiek zaczyna wnikać, dlaczego ma się nie sprzedać, okazuje się, że nie stoi za tym żadna wiedza empiryczna ani teoretyczna, a jedynie intuicja. Można powiedzieć, że taki pracownik działu handlowego ma doświadczenie, lepsze rozeznanie rynku, więc jego intuicja jest miarodajna. Tyle że ja też mam doświadczenie: mam cały folder odmów wydania szwedzkich kryminałów z uzasadnieniem, a jakże, „się nie sprzeda”. Ci sami mądrale, którzy nie widzieli w Polsce rynku dla szwedzkich kryminałów, teraz przysyłają mi prośby, żebym im jakiś przetłumaczył. Johanny Nilsson nikt nie chciał, bo „się nie sprzeda”, musiałem odczekać do powstania Repliki, Replika wydała i Nilsson sprzedała się całkiem nieźle (nie znam liczb, ale wyciągam taki wniosek z faktu, że wydawnictwo opublikowało kolejną jej książkę i było chętne na następne, tylko że ja nie miałem czasu na tłumaczenie). Działy handlowe tak naprawdę nie mają bladego pojęcia, jaka powieść się sprzeda, a jaka nie. Zamiast jednak wyciągnąć wnioski z wcześniejszych pomyłek i przyjąć do wiadomości, że rynek książki to jedna wielka loteria, że gusta czytelników są nieprzewidywalne, i po prostu szukać jak najlepszej strategii sprzedaży dla istniejącej książki, takiej, jaką pisarz stworzył, wydawnictwa ciągle próbują wkraczać w uprawnienia autora.

sobota, 8 stycznia 2011

140 na godzinę

„Gazeta Wyborcza” podniosła larum, że zwiększono dopuszczalną prędkość jazdy na autostradach do 140 km na godzinę. Żeby rzecz udramatyzować, artykuł opatrzono leadem, że nigdzie w UE nie wolno tak szybko jeździć. Jest to nieprawda, bo w Niemczech na autostradach nie ma w ogóle ograniczenia prędkości. Redaktorzy „GW” o tym wiedzą, więc udowadniają, że owszem, ale w wielu miejscach są jednak znaki wprowadzające ograniczenia, a Niemcy i tak szybko nie jeżdżą, bo ubezpieczenia nie dostaną. I wyszło redaktorom, że 140 to jest de facto i de iure szybciej niż 220, bo przecież na polskich autostradach znaków ograniczających prędkość do niższej niż maksymalna nie ma, a polscy kierowcy nigdy nie wloką się po 60 na godzinę, bo jak już autostradę uda się zbudować, to tak perfekcyjnie, że żadne remonty się na niej nie odbywają. „Udowodnioną” w ten nowatorski sposób tezę można powtarzać w redakcyjnych komentarzach.

Nie jestem zwolennikiem rajdowych prędkości, zgadzam się z argumentami, że im prędzej, tym niebezpieczniej, tyle że nominalne ograniczenie prędkości nie ma na bezpieczeństwo na polskich drogach żadnego wpływu. Na autostradach można równie dobrze wprowadzić ograniczenie do 100, jak i do 160 i dokładnie niczego to zmieni. Tym bardziej zwiększenie limitu ze 130 do 140. Co najwyżej, jak już kogoś policja złapie, to delikwent zapłaci niższy mandat.

I w tym „jak już”, w bezczynności policji jest pies pogrzebany. Polacy nie przestrzegają zakazów i jeszcze uważają, że bezkarne złamanie jakiegoś przepisu jest powodem dumy. Postawa, która pozwoliła przetrwać zabory, okupację i komunizm, jest szkodliwa i uciążliwa w czasach, kiedy rządzimy się sami. Ponieważ ani w bliższej, ani w dalszej perspektywie obce jarzmo nam nie grozi, należałoby ją konsekwentnie tępić, przez edukację i przez surowe egzekwowanie obowiązujących przepisów. Edukacja, wiadomo, dalej wkuwanie, co to jest ameba, chociaż wystarczy włączyć komputer, żeby wszystko o amebie wyczytać, a policjanci i strażnicy miejscy powołani do egzekwowania przepisów przypominają polskich robotników z socjalistycznej fabryki. Z fabryki, w której do brygady dołączył Japończyk i co rano przed przystąpieniem do pracy wygłaszał po japońsku krótkie oświadczenie. Zaintrygowani robotnicy ściągnęli tłumacza i okazało się, że Japończyk przepraszał ich, że nie przystąpi do strajku, ale jego kontrakt mu na to nie zezwala.

Czy ktoś z państwa próbował złożyć kiedyś doniesienie o mniej poważnym przestępstwie? Pierwszą reakcją policjanta jest na ogół próba zniechęcenia poszkodowanego do złożenia zawiadomienia. I równie aktywnie policja ściga łamiących przepisy na autostradach. Jeżdżę bardzo mało, ale w zeszłym roku trzykrotnie jeździłem autostradą do Katowic lub Krakowa. Ani razu nie zobaczyłem, by patrol policji zatrzymał kogokolwiek z tych, którzy mnie wyprzedzali i niknęli w sinej dali, kiedy na liczniku miałem 130 (a to nie były pojedyncze samochody, tylko całe kawalkady). Nie mówiąc już o tych niebezpiecznych kretynach, którzy, kiedy człowiek wyprzedza, doskakują z prędkością 200 i walą światłami, żeby ich przepuścić, co jest wymuszaniem niebezpiecznych zachowań, bo niezbyt doświadczony, przestraszony kierowca może chcieć zbyt prędko wrócić na prawy pas.

Kiedy jeżdżę w Szwecji, wszyscy grzecznie przestrzegają ograniczenia prędkości, a tam jest jeszcze dotkliwsze, bo wolno jechać tylko 110. Można by to wytłumaczyć tym, że Szwedzi są nawykli do przestrzegania przepisów, tyle że nagle również dzikusy z południa na szwedzkich autostradach zdejmują nogę z gazu. Dlaczego? Bo wiedzą, że ryzyko złapania przez szwedzką policję jest bardzo duże, a ze szwedzkim policjantem dyskusji nie będzie. Stosowane przez polskich kierowców (skuteczne) metody wyłgania się z mandatu, na władzę (jestem posłem), na szacunek (jestem lekarzem) czy na litość (jestem nauczycielem, za mało zarabiam na tak duży mandat) tam zawiodą. Szwed wlepi mandat własnej matce, a ta nie będzie miała pretensji, bo Szwedzi oddzielają sprawy zawodowe od prywatnych i potrafią przyznać się do popełnionego błędu.

Miałem okazję tłumaczyć kiedyś przesłuchanie po karambolu, bo szwedzki kierowca był jednym z uczestników. Na zadane pytanie, czy uważa, że dostosował prędkość do warunków jazdy, Szwed odparł, że skoro najechał na samochód przed nim, to logiczne, że nie dostosował. Widziałem, jak policjantowi opadła szczęka na taką odpowiedź, bo spodziewał się, że usłyszy to, co usłyszał od polskich kierowców: że oczywiście, że jechali z należytą prędkością, bardzo ostrożnie, ale obiektywne okoliczności, za które nie ponoszą winy, spowodowały, że nie dało się wyhamować.

Wracając do tytułowej prędkości. Ja bym chciał, żeby taka na polskich autostradach obowiązywała. To znaczy, żeby do takiej zmniejszono faktyczną prędkość, bo piratów drogowych zwyczajnie się boję. Żeby wolno było jechać 140, bo przy dobrej drodze, dobrym samochodzie i dobrej pogodzie nie jest to niebezpieczna prędkość, ale żeby ci, co ją przekroczą, mieli 80, a nie 5 procent szans na zapłacenie mandatu.

sobota, 1 stycznia 2011

Recepta na książkę

Jak napisać dobrą książkę? Po takim pytaniu wrzuconym do wyszukiwarki ktoś natrafił na mój blog, więc poczułem się wywołany do odpowiedzi. Ale że zdaniem Reicha-Ranickiego pisarz jest jak ta ptaszyna, która nie ma pojęcia o ornitologii (gość jest bezczelny swoją drogą), odpowiem starym dowcipem: Dobra książka winna zawierać wątek religijny, historyczny, miłosny i kryminalny:

- O mój Boże! [wątek religijny] – powiedziała hrabina [wątek historyczny]. – Jestem w ciąży [wątek miłosny], ale nie wiem z kim [wątek kryminalny].

A na poważnie? Czytać, czytać i jeszcze raz czytać, pisać, pisać i jeszcze raz pisać. Nie wierzyć w natchnienie, natchnienie mieści się w tyłku. Zbigniew Kruszyński mówi, że książkę musi wysiedzieć, Jerzy Pilch, że jeśli artysta chce coś osiągnąć, powinien narzucić sobie reżim pracy księgowego. Tak systematycznie pisał Tomasz Mann, codziennie, o ustalonych porach. Pewnie, czasami napisze się pięć stron, czasami wymęczy jedną, ale coś powstanie. I to niekoniecznie coś złego. A nawet jeśli, to następnego dnia się przerobi, jest już materiał, nad którym można pracować, a nie pusta kartka.