sobota, 25 grudnia 2010

Tytułomania

Ale nie będzie o tym, że ci, co na polu walki chowają się na tyłach, potem pierwsi wyciągają ręce po ordery, tylko o polskich tytułach szwedzkich utworów.

Zacznijmy od klasyki i od „Gösty Berlinga” Selmy Lagerlöf. W Polsce upowszechnił się przekład Franciszka Mirandoli, choć jako pierwsza książkę przełożyła Józefa Klemensiewiczowa. Od początku pod tym właśnie tytułem. Szwedzki oryginał to „Saga o Göście Berlingu”, wyrzucenie „sagi” było spowodowane zapewne dość kłopotliwą polską odmianą imienia „Gösta” (wymowa: Joesta). Moim zdaniem lepsza byłaby „Saga o Berlingu”. Jest określenie postaci, jest rodzaj opowieści, czyli to, co w szwedzkim tytule, a zarazem jednoznaczne wskazanie, że to postać męska, a nie kobieca, jak z imienia „Gösta” może wnioskować polski czytelnik.

Na podstawie tej książki nakręcono film (w 1924 r.), polski dystrybutor nie bawił się w dywagacje, co z sagą czy Göstą, tylko walnął tytuł „Gdy zmysły grają”. Proszę zgadnąć, jaką film miał widownię :-)

Trudne w tłumaczeniu okazały się dwa tytuły innego klasyka, Hjalmara Söderberga. Historietter nie mogłem przełożyć jako „Drobne historie”, bo musiało być jedno słowo, a „Historyjki” szły za bardzo w stronę krotochwili, kiedy ciężar gatunkowy tych miniatur jest ogromny. Dziesięć lat nad tym myślałem (wydawcy się nie kwapili, więc miałem czas), ale wymyśliłem: „Opowiastki”! Z kolei tytuł powieści miłosnej Söderberga w dosłownym tłumaczeniu brzmi „Poważna zabawa/gra”. Ani to melodii oryginału nie ma (Den allvarsamma leken), ani treści, bo czy na zabawę, czy na grę się zdecydować, to czegoś zabraknie. Zresztą to nie zabawa na podwórku czy gra w kierki, tylko miłosne podchody. I miałem: igraszki. A kiedy „poważne” zastąpiłem „niebłahymi” melodia też się znalazła. „Niebłahe igraszki”, bardzo jestem z tego tytułu zadowolony.

Daleko mniej z tytułów pierwszych tłumaczonych przeze mnie książek, „Za krawędzią nocy” Cariny Rydberg i „Rewanżu” Lizy Marklund, bo wydawnictwo Książnica rękami i nogami broniło się przed tytułami oryginalnymi (odpowiednio „Duch potępiony” i „Zamachowiec”). O ile jeszcze „Za krawędzią nocy” jest tytułem ładnym i pasującym do treści (choć zmiana nie ma żadnego uzasadnienia), to „Rewanż” jest fatalny. Na domiar złego oberwało mi się od jakiegoś recenzenta ignoranta za niewłaściwe tłumaczenie tytułu, choć nie miałem w tej sprawie nic do gadania i o jego ostatecznym kształcie dowiedziałem się dopiero, kiedy zobaczyłem egzemplarze autorskie. Wydawnictwo poinformowało mnie bowiem, że zmienia „Zamachowca” na „Rewanż czy odwet”, ale o kolejnej modyfikacji tak mało ważnej persony jak tłumacz już nie zawiadamiało.

Podobną praktykę zastępowania dobrego lepszym zastosowało W.A.B. przy książce Jensa Lapidusa „Zimna stal”. W oryginalnym tytule jest słowo „fucka upp” czyli zeszwedczony wulgaryzm, z którym tłumacz Mariusz Kalinowski, lubiący takie wyzwania, z pewnością świetnie sobie poradził, więc zagadką pozostaje, dlaczego intrygujący, niesztampowy tytuł zastąpiono całkowicie szablonowym i oklepanym.

Świetny jest za to tytuł innej przetłumaczonej (dodajmy: przetłumaczonej znakomicie) przez Kalinowskiego książki, „Wizyta królewskiego konsyliarza” Pera Olova Enquista. Tytuł ewoluował i w zapowiedziach co jakiś czas pojawiała się inna wersja (np. „Wizyta nadwornego medyka”), ale ta końcowa rzeczywiście jest najlepsza. Równie doskonale poradziła sobie Iwona Jędrzejewska, tłumacząc „dorastanie komika” jako „Dojrzewanie błazna”. Nie odeszła od oryginału, a zasygnalizowała w tytule głębię pozornie lekkiej książki Jonasa Gardella. Obie powieści zresztą bardzo polecam.

Dlaczego jak tytuł jest dobry, przypisuję go tłumaczowi, a jak zły, to wydawnictwu? Tłumacz stara się tytuł przełożyć, więc najprawdopodobniej on za nim stoi, jeśli w jakiś sposób polska wersja odpowiada oryginalnej. Wydawnictwo z kolei szuka jakiegoś punktu zaczepienia w treści (teza, że autor wie najlepiej, jak zatytułować swoją książkę, nie jest w wydawnictwach popularna), zwykle pod hasłem, co by tu się mogło sprzedać. Jak w przypadku kryminału Roslunda i Hellströma „Dziewczyna, która chciała się zemścić” (przekład Beata Walczak-Larsson). Oryginalny tytuł brzmi „Skrytka pocztowa 21”, więc to podczepianie się pod Stiega Larssona jest żenujące. Podobnie jak w reklamie książek pary autorskiej Sjöwall & Wahlöö. Rzekomo Larsson nawiązuje tytułami swojej trylogii do ich powieści „Wóz strażacki, który zniknął” czy „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”. Jakby Larsson nadał swoim powieściom tytuły „Anna”, „Hanna” i „Johanna”, to pewnie Amber wypisywałby, że nawiązał nimi do „Roseanny”, pierwszego kryminału z serii o komisarzu Becku.

Zacząłem od klasyki, to na niej zakończę. Jedna z najstarszych szwedzkich ballad nosi tytuł „Książę Magnus i syrena”. W pierwszej połowie XIX wieku wzięło ją na warsztat dwóch polskich tłumaczy. W 1835 r. pieśń przełożył Leszek Dunin-Borkowski pod tytułem „Książę Magnus i morski dziw”, a w 1843 Lucjan Siemieński jako „Książę Magnus i trolla”. Dlaczego się przed tą syreną bronili, nie wiem, ale trzeba przyznać, że ich tytuły są piękne :-)

środa, 22 grudnia 2010

(Nie)rozstrzygnięcie konkursu

Konkurs ogłoszony we wpisie Książka do wygrania nie wzbudził żadnego zainteresowania wśród tych, którzy przeczytali rzeczone powieści i byliby w stanie udzielić prawidłowych odpowiedzi. Ponieważ takowa nie nadeszła, siłą rzeczy laureata nie ma. W tej sytuacji nie ujawnię odpowiedzi na zadane pytania, zachowam je na inną okazję.

sobota, 18 grudnia 2010

Warsztaty pisarskie

Ta forma nauczania przyjmowała się w Polsce z bardzo dużymi oporami. Myślał już o niej, jak wspomina w przedmowie do swojej „Alchemii słowa”, Jan Parandowski, ale zetknął się „ze zdziwieniem, zgorszeniem, niechęcią”. Szymborska w swojej „Poczcie literackiej” pisała: „Literatura nie ma żadnych technicznych tajemnic, w każdym razie tajemnic, których by nie mógł przeniknąć uzdolniony laik”. Trochę przyjaźniej spojrzano na to wraz z przyjęciem kapitalizmu, skoro warsztaty pisarskie były częścią amerykańskiej, a nie radzieckiej rzeczywistości. Ale z początku organizowano je wyłącznie w sposób akcyjny: sławny pisarz przy okazji jakiegoś festiwalu czy targów prowadził „warsztaty”, co było raczej metodą na wzbogacenie programu niż rzeczywistą nauką.

Jakiś czas temu działalność rozpoczęła Pasja Pisania, szkoła organizująca regularne kursy dla przyszłych pisarzy, i nie zbankrutowała, tylko się rozwija. Bardzo mnie to cieszy, bo uważam takie warsztaty za przydatne i potrzebne i żałuję, że Pasji Pisania nie było, zanim zacząłem pisać, bo sam bym wtedy chętnie w tych warsztatach wziął udział (teraz zresztą też, ale nie w grupie przeddebiutanckiej, tylko w gronie osób mających opublikowane dwie, trzy książki). Owszem, należy zgodzić się z takimi przeciwnikami warsztatów jak Szymborska, wskazującymi, że konserwatoria czy akademie plastyczne uczą konkretnych technik, których trudno nauczyć się samemu, a do umiejętności pisania dochodzi się, po prostu dużo czytając, ale jednak wiedzę mniej konkretną też można przekazywać. Tłumaczenie literatury również jest umiejętnością niewymagającą szkoły, a z własnego doświadczenia powiem, że warsztaty tłumaczeniowe bardzo dużo dają. Wystarczy dyskusja na kanwie fragmentu przekładu i wskazówki dobrego wykładowcy, by wiele rzeczy przyszłemu tłumaczowi uświadomić. Równie wiele może adeptowi pisarstwa uświadomić dyskusja o jakiejś napisanej przez niego scenie i jedna czy druga podpowiedź prowadzącego.

Przeciwnicy warsztatów, powołując się na realia amerykańskie, twierdzą ponadto, że warsztaty sprzyjają powstawaniu książek na jedno kopyto, że uczą pisania według schematów. Nie zgadzam się z tym poglądem. Oryginalnej umysłowości warsztaty nie zaszkodzą, zawsze wyjdzie poza schematy, wtórnej nic nie nauczy pisać nieschematycznie, ale napisze książkę poprawnie warsztatowo. Poza tym w samym argumencie zawiera się opinia, że książka schematyczna to książka kiepska. Z punktu widzenia krytyki literackiej i czytelników o bardziej wysmakowanych gustach pewnie tak, ale szerokie rzesze lubią to, co już znają. I w dobrym schemacie nie ma nic złego, nie wszystkie powieści muszą wypełniać noblowskie kryteria.

Mocnym argumentem za warsztatami pisarskimi są dwa szwedzkie nazwiska: Torbjörna Flygta i Camilli Läckberg. Oboje ukończyli takie warsztaty, Flygt za swojego „Underdoga” dostał Nagrodę Augusta, najważniejszą szwedzką nagrodę literacką, a Läckberg święci triumfy jako autorka kryminałów. Co ciekawe, jeśli jakiś polski recenzent chce skrytykować książki Läckberg, to wyciąga jej, że pisać nauczyła się na warsztatach. Ale daj Boże jakiejś szkole taką reklamę, że po jej ukończeniu można zarabiać miliony. „Underdog” jest po polsku, ale nie należy go czytać, bo tłumaczka zarżnęła powieść.

W warsztatach pisarskich widzę też nadzieję na ograniczenie plagi grafomanów (ograniczenie, bo powstrzymać się jej nie da). Wyobrażam sobie – nie wiem, jak jest – że na takie warsztaty nie przyjmuje się wszystkich chętnych, a wyłącznie osoby mające tzw. lekkie pióro. Grafoman, który nie przejdzie wstępnej selekcji, może przyjmie do wiadomości, że jak nie chcą go nawet tam, gdzie zostawi pieniądze, to oznacza, że naprawdę nie ma predyspozycji do pisarstwa. Bo odmowami z wydawnictw grafomani się nie przejmują, wskazując (co niestety jest słusznym argumentem), że gdyby taka odmowa była jakimkolwiek kryterium, to na liście grafomanów należałoby umieścić sporo wybitnych nazwisk, noblistów nie wykluczając.

Używam konsekwentnie nazwy „warsztaty pisarskie”, bo uważam, że żywcem przeniesione angielskie sformułowanie „creative writing” należy tępić, a dosłowne tłumaczenie „warsztaty kreatywnego pisania” jest fatalne. To już (trochę) lepiej „warsztaty twórcze” albo jeszcze lepiej „literackie”. Najpiękniejsza jest nazwa zaproponowana przez Parandowskiego: Szkoła Sztuki Pisarskiej. Wiem, że się nie przyjmie, bo lekko myszką trąci, ale ja lubię takie rzeczy z nalotem patyny.

Było afirmatywnie, teraz będzie krytycznie. Tłumaczenie i tworzenie literatury to zajęcia czysto praktyczne. Można dobrze tłumaczyć i pisać, nie mając bladego pojęcia o historii przekładu i rozwoju form powieściowych. Tymczasem widzę, że w Polsce nie potrafimy się oderwać od podbudowy teoretycznej. W programie warsztatów tłumaczeniowych na UJ teoria stanowi istotną ich część. Po co? Przyda to się komuś, kto chce przekłady analizować, a nie je tworzyć. Dla tłumacza ideałem są takie zajęcia, w jakich brałem udział w Sztokholmie: tłumaczymy i o swoich przekładach dyskutujemy. Jedyna korzyść z wykładów teoretyków jest taka, że wykładowca sobie zarobi; jeśli już kogoś jest sens wysłuchiwać, to tłumacza z dorobkiem, który na przykładach opowie o swoich doświadczeniach. Na stronie Pasji Pisania (albo jakiejś z nią powiązanej) przeczytałem artykuł, jak należy stworzyć świetnego bohatera na przykładzie doktora House’a. Coś to komuś da? Kursant po wysłuchaniu takiego wykładu stworzy postać à la doktor House, a jeśli będzie potrafił się od tego oderwać, to taką, jaką by stworzył, nie wiedząc, że House jest postacią perfekcyjną. I przecież od tego należy zacząć. Napisz pełną charakterystykę bohatera swojej powieści, powiedzmy kogoś, kto rozwiązuje zagadki kryminalne. I jak kursant napisze, to wtedy należy pogadać o tym, co stworzył. Ktoś wymyślił sobie na przykład, że jego detektywem będzie nauczycielka chemii, mająca idealnego męża i dwójkę perfekcyjnych dzieci. No i teraz burza mózgów, czy to ma ręce i nogi, jakie plusy i minusy. Nauczycielka chemii ma wiedzę, żeby przydybać truciciela, ale w szkole za dużo morderstw nie może się zdarzać, więc to bohaterka na jedną powieść, jak planujemy serię, odpada. Idealny mąż i dzieci zanudzą czytelnika. Lepiej, żeby mąż pił, a dzieci sprawiały kłopoty wychowawcze. Oklepane. To może chemiczka będzie prowadzić podwójne życie, po godzinach dorabia w agencji towarzyskiej (motywacja trzyma się kupy, bo w szkole mało płacą, to ważne, działania bohaterów muszą być uzasadnione, jak nauczycielka ma iść pracować do burdelu, to wcześniej trzeba podać, że jest nimfomanką albo że potrzebuje kasy). W ten sposób rozwiązujemy problem z nikłą przestępczością w szkole, bo prostytucja to już domena półświatka. Ale jeśli ma pracować jako prostytutka, to musi atrakcyjniej wyglądać. Odpada pierwotne założenie, że to kobieta w średnim wieku przy kości, odchudzamy ją, odmładzamy, konsekwentnie też musimy pomniejszyć dzieci. Biedny małżonek dowiaduje się, że żona go zdradza w tak okrutny sposób i odchodzi z dwójką kochanych maluchów na rękach. Czytelnik powinien nam się przy tej scenie rozryczeć. To jak to napisać, żeby się rozryczał? Spróbujmy, wprawka na następne zajęcia.

Oczywiście takich dyskusji nie da się prowadzić w czternaście osób, a tej wielkości grupy proponuje Pasja Pisania, jeszcze twierdząc, że to mało. Na wykład mało, na sensowne ćwiczenia, żeby każdy mógł coś napisać i był czas na omówienie jego tekstu (w tym takich przyziemnych kwestii, jak gramatyka, stylistyka itp.), potwornie dużo. Na wspomnianych sztokholmskich warsztatach tłumaczeniowych pracowaliśmy w sześć osób i to było maksimum, każdy następny kursant zdecydowanie obniżyłby efektywność zajęć. Rozumiem, że przemawiają za tym względy ekonomiczne, lekcje muszą się bilansować i dać zysk, ale uważam, że dużo większy sens miałyby o połowę mniejsze grupy przy dwukrotnie wyższej cenie (obecna jest niewygórowana). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że zastosowanie tej rady mogłoby doprowadzić szkołę do bankructwa: ludzie wolą zapłacić mniej za średni produkt, niż więcej za dobry.

I ostatnia kwestia. Pisania może uczyć tylko pisarz, jak mistrz czeladnika, czy ktoś wyobraża sobie, żeby zbijania stołu uczył adepta stolarstwa ktoś, kto w życiu stołu nie sklecił, ale teoretycznie wie, jak to zrobić? I Pasja Pisania bynajmniej tej zasady nie kwestionuje, czytamy, że „nauczyciele Pasji Pisania to pisarze i dziennikarze, którzy sami przeszli przez trudny proces poznawania rzemiosła pisarskiego”. Ale teoria wygląda trochę inaczej niż praktyka, bo wśród wykładowców obok takich niebudzących wątpliwości nazwisk jak Krzysztof Kotowski czy Izabela Szolc jest niejaka Justyna Czechowska, której kwalifikacje to... odbyty kurs creative writing (i tu drugi wielokropek) w Sztokholmie. Zapewne po szwedzku, ale co tam, ważna jest fabuła, od języka mamy redaktora. Osobiście ukończyłem kurs angielskiego, ale mimo że jestem filologiem (innego języka), nie odważyłbym się angielskiego nauczać. Ale, jak widać, niektórzy nie mają takich zahamowań. A pani Czechowska jest w ogóle ewenementem pod tym względem. Swego czasu jej nazwisko, z podpisem „tłumaczka literatury szwedzkiej”, nagle zaczęło się pojawiać przy wszelkich imprezach, których tematem była ta właśnie literatura. Mocno mnie to zdziwiło: śledzę, jakich szwedzkich pisarzy w Polsce się wydaje, kto tłumaczy, a nie zauważyłem, że pojawił się tłumacz na miarę Haliny Thylwe, Leonarda Neugera czy Janusza B. Roszkowskiego (przez fałszywą skromność o sobie nie wspomnę), wszędzie zapraszany, żeby podyskutował, wypowiedział się, ocenił. Już myślałem, że w jakiś letarg paroletni wpadłem, bo przecież tłumacz nie wyrabia sobie pozycji z miesiąca na miesiąc. Zajrzałem do katalogu Biblioteki Narodowej i okazało się, że dorobek Czechowskiej rzeczywiście jest imponujący i wynosi zero przekładów książkowych. Imponujący, bo trzeba podziwiać taką umiejętność wykorzystania łokci, że ktoś potrafi się sprzedać jako tłumacz literatury, mając na koncie jedynie parę publikacji prasowych. Od tamtego czasu Czechowska przełożyła ze dwie pozycje i, jak widać, kariera tłumacza jej się znudziła, postanowiła zostać pisarzem. A że ślęczenie nad tekstem wyraźnie nie leży w jej naturze, znowu zaczęła od drugiego końca: najpierw podzieli się z innymi swoim doświadczeniem, a ewentualnie potem spróbuje go nabyć.


PS. Kiedy już napisałem powyższą notkę, natrafiłem na informację, że warsztaty przekładu literackiego na UJ, o których piszę, są częścią działającej od dawna szkoły pisania pod (ładną) nazwą Studium Literacko-Artystyczne. Czyli pomyliłem się, biorąc Pasję Pisania za pierwszą taką szkołę, która dłużej przetrwała. Ale dobrze, że to wychodzi poza uczelnie, bo akademicy chyba nigdy nie oderwą się od teorii (część teoretyczna w SLA jest bardzo rozbudowana). I ciekawostka, warsztaty w SLA prowadziła m.in. ich wcześniejsza przeciwniczka Wisława Szymborska.

sobota, 11 grudnia 2010

Książka do wygrania

Na początek trochę wspomnień i anegdotek jeszcze z czasów licealnych. W XI LO (na Spółdzielczej we Wrocławiu, nadal zresztą istnieje) języka polskiego nauczała pani Dorota Nowińska. Nauczała tak, że dla szkolnego ludku istniały tylko dwa przedmioty: polski i reszta. Kiedy w naszej klasie postawiła pierwszą piątkę z odpowiedzi (wówczas najwyższa ocena), koleżanka, która ją dostała, zastygła w zdumieniu z otwartymi ustami, nie wierząc, że jest to możliwe. Ja pisać potrafiłem przecież i wówczas, ale wymarzona piątka z wypracowania pozostała poza moim zasięgiem, najwyżej cztery plus.

Jak to z ostrymi, wymagającymi nauczycielami bywa, w większości uczniowie Nowińskiej się bali, przeklinali dzień, w którym przyszła do jedenastki, ale docenili ją po skończeniu szkoły. Egzamin na studia dla tych, którzy zdawali na nim polski, był spacerkiem. Słaba trójka u Nowińskiej okazywała się mocną czwórką w oczach uniwersyteckich egzaminatorów. Byłem pełen wdzięczności dla Nowińskiej, kiedy słuchałem narzekań kontrkandydatów, że pyta się ich o książki, których nie tylko nie przeczytali, ale o których w ogóle nie wiedzieli, że są lekturami.

A nas Nowińska goniła do czytania. Zresztą w bardzo rozsądny sposób, każąc nam największe cegły czytać podczas wakacji, z uzasadnieniem, że w czasie roku szkolnego na takie „Nad Niemnem” ciężej będzie nam wygospodarować czas. I robiła nam sprawdziany ze znajomości lektur, tak dokładne i szczegółowe, że można się było na nich wyłożyć, nawet jeśli książkę się przeczytało. Kiedy więc mieliśmy test ze znajomości „Lalki”, postanowiliśmy wywiedzieć się o pytania u kolegów z równoległej klasy, którzy pisali go dwie godziny wcześniej. Mając pytania, siedliśmy do wertowania powieści, oczywiście przerwy nie starczyło, więc wykorzystaliśmy też lekcję poprzedzającą polski, był to akurat rosyjski. Profesor Misiejuk, wcześniej podobno surowy belfer, za naszych czasów już niegroźny, zirytowany tym, że na każdej ławce widzi grube tomiszcze i bynajmniej nie jest to Dostojewski, próbował nas postraszyć:

- Ja chyba powiem pani Nowińskiej, żeby wam jakiś sprawdzian zrobiła.

- No właśnie mamy, panie profesorze, sprawdzian i dlatego musimy się przygotować.

Osobiście się nie przygotowywałem, bo „Lalki” jak rzadko której lektury nie zdążyłem przeczytać (byłem dopiero na początku) i uznałem, że nie ma co oszukiwać. W teście znalazło się jednak pytanie, co do którego byłem pewien, że znam odpowiedź: na jakim instrumencie grał Rzecki? Z dumą wpisałem „skrzypce”, bo to była taka moja honorowa bramka w przegranym meczu. Lufa nie sprawiła mi takiej przykrości, jak przekreślone te „skrzypce” i napisane czerwonym atramentem „gitara!”

No i teraz do tej tytułowej książki do wygrania. Mam dwa trudne pytania, takie właśnie, jakie wymyśliłaby pani Nowińska, odnoszące się do treści moich dwóch poprzednich książek:

1. W którym roku rozgrywa się akcja „Kanalii”?

2. Jak ma na imię tata Edyty, głównej bohaterki „Niepełnych”?

Kto odpowie najtrafniej na oba pytania, wygra egzemplarz Między prawem a sprawiedliwością, oczywiście z autografem, no chyba że zwycięzca nie będzie chciał, żeby mu autor mazał po książce :-) Jeśli nikt nie odpowie na oba pytania, wystarczy odpowiedź na jedno (czyli jest sens próbować, nawet jeśli ktoś zna tylko jedną książkę). W razie równorzędnych poprawnych odpowiedzi nagrodę rozlosuję. Odpowiedzi proszę przesyłać mailem albo w komentarzach (nie zostaną opublikowane). Termin do poniedziałku 20 grudnia do północy. W konkursie nie mogą brać udziału osoby, które otrzymały egzemplarz recenzencki „Między prawem a sprawiedliwością”.

sobota, 4 grudnia 2010

Recepcja "Kanalii"

Do poruszenia tego tematu skłoniło mnie ożywione zainteresowanie „Kanalią” na blogach. Zainteresowanie, którego w żaden sposób nie podsycałem. Duża liczba recenzji jednej książki wskazuje zwykle, że została rozesłana przez wydawnictwo lub samego autora, i tak jest na przykład z „Między prawem a sprawiedliwością”, bo poprosiłem wydawnictwo, żeby przesłało te opowiadania blogerom. Ale „Kanalię” wysłałem tylko jednej osobie i to kiedy była już zdecydowana na lekturę (po przeczytaniu „Niepełnych”) i napisała mi, że wypożyczy ją sobie z biblioteki.

Ponieważ w znakomitej większości o książkach w Internecie piszą kobiety, zaskoczyło mnie bardzo przychylne przyjęcie „Kanalii” (od ocen pozytywnych po pełen zachwyt), bo jest to książka, którą określano słowami „mocna”, „męska”, „szowinistyczna” i nie da się zaprzeczyć, że do niej pasują. Obraz głównej bohaterki jest w niej mało pochlebny, ale może blogerki dostrzegły to, czego zwykle nie potrafią dostrzec zacietrzewione feministki: że pokazanie jednej złej kobiety nie jest opinią na temat całego kobiecego rodzaju. No i jest to książka dość obsceniczna, na tyle, że kiedy słyszę nieszczere oceny ze strony rodziny, że im się podobało, pytam niewinnie: „Cioci podobała się taka wulgarna powieść? No, naprawdę miałem o cioci lepsze zdanie”. Ale może recenzentki dostrzegają, że ta wulgarność służy charakterystyce jednego z bohaterów i kiedy w pewnym momencie znika on z kart powieści, dalej nie pada już ani jedno przekleństwo.

Przychylnego przyjęcia spodziewałem się natomiast zaraz po wydaniu „Kanalii”. Publikację w ciągu miesiąca zaproponowały mi dwa wydawnictwa (a to drugie dużo większe od Santorskiego), co w przypadku debiutanta świadczy o bardzo dobrej książce, bo przy dobrej czy przyzwoitej jak po pół roku dwudzieste wydawnictwo, do którego posłał powieść, zgodzi się ją wydać, może mówić o dużym szczęściu. Na dodatek przez cały okres przygotowywania książki do publikacji słyszałem zachwyty redaktorów Santorskiego, jaki to świetny kryminał napisałem. Tym większym szokiem była dla mnie opinia Roberta Ziębińskiego z „Newseeka”, który uznał „Kanalię” za kompletne dno i przykład, jak kryminałów tworzyć nie należy. Długo trwało, zanim się z szoku otrząsnąłem, bo autor to delikatna roślinka, a debiutant to już w ogóle mimoza, i mogłem w miarę spokojnie przeanalizować recenzję Ziębińskiego. Omawiał w niej trzy książki, poza moją „Żniwiarza” Grzegorzewskiej i „UGI” Tomaszewskiego. Tyle że określenie „omawiał” pasowało jedynie do pierwszych dwóch: w miarę streścił ich akcję i wspomniał przedstawione w nich problemy, w przypadku „Kanalii” nie, ani słowa o konstrukcji (dość nietypowej), o poruszonych problemach (np. pedofilia księży), o lejtmotywie (skrzywdzona miłość), żadnej wzmianki o wydarzeniach opowiedzianych poza dziesiątą stronicą książki. Całość wyglądała tak, jakby Ziębiński dostał zlecenie napisania łącznej recenzji trzech książek, ale nie wyrobił się z ich przeczytaniem, więc zjechał „Kanalię” na podstawie pierwszych kilku stron.

Podejrzenie potwierdzały nie tylko opinie sprzed wydania, ale i te po wydaniu. Pozytywna recenzja w „Życiu Warszawy”, entuzjastyczne w „Przeglądzie”, w „Semestrze”, w „Wolnej Drodze”. Książka tak powszechnie dobrze przyjmowana, mogła mieć niedociągnięcia, ale nie mogła być kompletnym dnem. Co więcej, nawet z mocno enigmatycznej recenzji w „Przeglądzie” więcej można było się dowiedzieć o treści książki niż z tej Ziębińskiego.

Moje podejrzenie umocniła też historia, która dokładnie w tym samym czasie (grudzień 2006) wydarzyła się w Szwecji (link do artykułu, niestety po szwedzku). Otóż recenzent gazety „Helsingborgs Dagblad” Kristian Lundberg opublikował tekst o wydanych jesienią w Szwecji powieściach kryminalnych, przy czym wyraził skrajnie negatywną opinię na temat kryminału Britt-Marie Mattsson zatytułowanego „Władza strachu”. Dowcip polegał na tym, że powieść Mattsson w ogóle się nie ukazała. Jakim cudem recenzent zjechał nieistniejącą książkę? Ano takim, że jej zapowiedź wraz ze streszczeniem ukazała się w katalogu wydawnictwa Piraten. Szwedzkie katalogi wydawnicze w odróżnieniu od polskich nie są redagowane pod mottem, jak coś nam się z tego uda wydać, to wydamy, tylko stanowią praktycznie informację, co będzie na księgarskich półkach i Lundberg był przekonany, że powieść w księgarniach jest. Tymczasem nastąpiło jakieś trzęsienie ziemi i wydawnictwu książki nie udało się opublikować. Lundbergowi nie przeszkodziło to napisać, że w powieści Mattsson „intryga jest przewidywalna, postacie nakreślone schematycznie” (Ziębiński o mojej książce: „Każdy element intrygi już znamy, a bohaterowie są przewidywalni do bólu”). Znamienny był komentarz przedstawiciela wydawnictwa Piraten, który stwierdził, że od dawna podejrzewali, że recenzenci ledwie przeglądają ich książki, ale dopiero teraz mają dowód, jak to wygląda. No bo rzeczywiście, jeśli ktoś nie ma takiego szczęścia jak Mattsson, to może gryźć tylko paznokcie ze złości, bo skurwysyństwo (przepraszam za słowo, ale inaczej tego procederu nie można nazwać) jest nie do udowodnienia. Recenzent zawsze może oświadczyć, że o wydarzeniach z powieści nie wspomniał nie dlatego, że ich nie znał, tylko nie widział takiej potrzeby.

Wracając do Roberta Ziębińskiego, zadebiutował on właśnie swoim pierwszym kryminałem pt. „Dżentelmen”. Mam nadzieję, że jakiś skrajnie nierzetelny recenzent z wielkonakładowej gazety zjedzie jego książkę bez czytania, uznając, że to, że nie wyrabia się z własną pracą, uprawnia go do niszczenia pracy innych (mało chrześcijańskie uczucie, ale nie jestem chrześcijaninem, więc mogę sobie na nie pozwolić).

Blogerka Kaś zdziwiła się, że tak mnie ucieszyło w jej recenzji podkreślenie drugiej warstwy „Kanalii”, tej psychologicznej. Kaś nazwała ją „studium zranionej ludzkiej psychiki”, co uważam za bardzo trafne określenie. Tymczasem zawodowi krytycy mieli z tą warstwą duże kłopoty. Recenzent „Rzeczpospolitej”, Grzegorz Sowula, uznał w ogóle spowiedź mordercy za błąd warsztatowy, nie dostrzegając, że to jest clou tej powieści, a morderca jej głównym bohaterem. Można oczywiście twierdzić, że autor napisał powieść tak nieudolnie, że nie udało mu się w niej wyrazić tego, co chciał wyrazić. I wszelkie wyjaśnienia z jego strony zostaną tak zinterpretowane: skoro musi tłumaczyć, o co mu chodziło, znaczy się, nie potrafił tego ująć w powieści. Pisarz jest skazany na czekanie, aż inny recenzent zinterpretuje książkę zgodnie z jego intencjami. I dlatego tak bardzo cieszą mnie recenzje (liczba mnoga, bo Kaś nie jest przecież odosobniona), których autorzy dostrzegają właściwy sens „Kanalii”. To, że częściej potrafią go dostrzec amatorzy, niż zawodowcy, choć ci ostatni czują się uprawnieni do objaśniania treści książek innym, świadczy chyba wymownie o poziomie polskiej krytyki.

Wspomnę jeszcze o prywatnych reakcjach. O tym, że piszę książkę i że została przyjęta do wydania, powiedziałem tylko jednej osobie. Reszta rodziny, przyjaciół, znajomych dowiedziała się na ogół w chwili otrzymania egzemplarza w prezencie. Zaskoczenie było tym większe, że normalnie o swojej pracy chętnie opowiadam, a tu przez rok nie zdradziłem się słówkiem, co się kroi. Jedna z moich bliższych koleżanek doznała wręcz szoku: wpatrywała się w okładkę, nie mogąc uwierzyć, że widzi na niej moje nazwisko i zdumiona ciągle powtarzała to samo zdanie, zmieniając tylko intonację: „Napisałeś książkę?! Napisałeś książkę? Napisałeś książkę!”