Dopiero z nastaniem blogów, których główną bądź wyłączną tematyką są książki, można powiedzieć, że w polskim Internecie tak naprawdę pisze się o książkach. Wcześniej były grupy dyskusyjne czy fora, których książkowa tematyka stanowiła głównie pretekst do przepychanek (i proszę mi nie wypominać, że sam w tym brałem udział :-), zaśmiecane dodatkowo kryptoreklamą wydawnictw czy samych autorów. I serwisy typu Wirtualny Wydawca czy Portal Księgarski, będące de facto platformami reklamowymi, co z niemałym zdumieniem odkryłem, kiedy zostałem wydawcą. Widząc, że Wirtualny Wydawca zamieszcza w swoich wiadomościach informacje o nowych książkach, przesłałem im notę o tych wydanych w moim wydawnictwie, mając nadzieję, że uznają je za wystarczająco ciekawe, by przedstawić je czytelnikom. Okazało się, że kryterium jest inne. Portal odpisał mi, że zamieszczenie „wiadomości” kosztuje 99 zł. Z kolei Portal Księgarski zażądał za napisanie recenzji książki, o ile pamiętam, 300 zł. Jako czytelnik poczułem się oszukany, bo dotąd m.in. z tych portali czerpałem wiedzę o książkach, będąc przekonanym, że mam do czynienia z obiektywną informacją, a nie opłaconymi materiałami. Ponieważ prawo wyraźnie nakazuje uprzedzać odbiorcę, kiedy prezentuje mu się reklamę, złożyłem skargę do UOKiK. Skarga została odrzucona z uzasadnieniem, że są to portale branżowe przeznaczone dla fachowców, co jest kompletną bzdurą. Sens ich istnienia zasadza się na tym, że zaglądają tam czytelnicy (czyli konsumenci), gdyby przestali, te portale przestałyby być atrakcyjne dla ludzi z branży (i tak się zdaje stało z Portalem Księgarskim). Rzeczywistym portalem branżowym jest Rynek Książki, ale prezentuje on inne treści.
Blogerzy stali się taką siłą recenzencką, że dostrzegły ich wydawnictwa i zaczęły przesyłać im książki, co dla samych blogerów okazało się dylematem. Czy fakt recenzowania darmowej książki wpływa na jej ocenę, czy może wpływać i czy wobec tego należy o tym fakcie czytelnika poinformować? Na blogu Stara szafa można przeczytać gorącą dyskusję na ten temat.
Jeśli chodzi o samo meritum, byłbym przeciwny dodatkowemu oznaczaniu takich książek. Przeciętny czytelnik nie orientuje się, co to jest egzemplarz recenzencki i na jakich prawach funkcjonuje, więc taka adnotacja jest jakby uwagą „weź moje pochwały w nawias, bo książkę dostałam za darmo i nie musiałam za nią zapłacić”. Co więcej, nieuczciwy bloger, który wystawi książce fałszywą laurkę, chcąc za wszelką cenę przypodobać się wydawnictwu, nie przyzna się, skąd ma książkę, zrobią to z obawy przed posądzeniami o brak obiektywizmu uczciwi blogerzy, którzy pochwalą książkę szczerze.
Problem, moim zdaniem, wynikł z faktu, że również sami blogerzy nie do końca zdają sobie sprawę z zasad funkcjonowania egzemplarza recenzenckiego i z własnej „siły rażenia”. W rzeczonej dyskusji, pojawiły się głosy typu „ja nie dostaję książek z wydawnictw i dobrze, bo nie muszę ich czytać, tylko sama sobie dobieram lektury”. Z tego widać, że o ile blogerzy mają świadomość, że dostanie egzemplarza recenzenckiego nie wiąże się z wymogiem napisania o powieści pozytywnie, o tyle ze świadomością, że w ogóle nie muszą o niej pisać (ani nawet jej czytać), jest już gorzej.
Blogerom (i czytelnikom) może się wydawać, że egzemplarz recenzencki to podarek wart trzydzieści kilka złotych, tymczasem dla wydawnictwa to jest koszt kilku złotych (koszt druku) albo nawet i nie tyle. Z kilkutysięcznego nakładu sto egzemplarzy zawsze przeznacza się na cele reklamowe (liczby przykładowe) i od tych egzemplarzy np. autorowi się nie płaci, wątpliwe też, by nakład rozszedł się co do egzemplarza, więc o utraconych korzyściach nie ma mowy. Jeśli rozsyła się czterdzieści egzemplarzy recenzenckich, to dołożenie dalszych dziesięciu dla blogerów jest minimalnym dodatkowym kosztem i nakładem pracy. Problemem dla wydawnictwa nie jest brak książek na egzemplarze recenzenckie, tylko „gdzie posłać, żeby coś napisali”. A z tego punktu widzenia blogerzy są dla wydawnictw bardzo cenni, bo na dziesięć egzemplarzy wysłanych do gazet recenzją skutkuje jeden, a do blogerów osiem (liczby znowu przykładowe, ale chcę wskazać na proporcję).
Egzemplarze recenzenckie zawsze były darmowe i nikomu nie przychodzi do głowy zarzucać recenzentom gazetowym braku obiektywizmu z tego powodu. Oczywiście, zawodowy recenzent nawykł, że książki dostaje za darmo, bloger nie, ma w tyle głowy, że normalnie musiałby zapłacić za książkę te trzydzieści parę złotych i może odczuwać mimowolną wdzięczność dla wydawnictwa i podnieść ocenę. Nawet jeśli, to jest to po pierwsze zjawisko marginalne, po drugie przejściowe, po trzecie w świetle patologii, jakimi charakteryzuje się polska krytyka literacka, zupełnie niegroźne.
Po kolei. Zjawisko marginalne. Żeby wydawnictwo dostrzegło blogera i posłało mu książkę, ten musi najpierw wyrobić sobie pewną markę. Co oznacza, że musi mieć dobre pióro, umieć przeanalizować treść książki i sformułować pewną ocenę. Wątpliwe, by bloger, który zdobył sobie czytelników trafnością i przenikliwością swoich ocen, nie był świadom, że kiedy zacznie wystawiać laurki pod wydawnictwo, szybko ich straci. Owszem, pewnie niektórzy zachłysną się darmowymi książkami, ale będą to wyjątki i na dodatek właśnie szybko podetną gałąź, na której siedzą. Zjawisko przejściowe. Coraz więcej wydawnictw odkrywa blogerów, więc ci wkrótce zaczną traktować egzemplarze recenzenckie jak zawodowcy, nie jako specjalną gratyfikację czy wyróżnienie, tylko jako coś, co im się należy. Zjawisko niegroźne. Prawdziwą patologią są recenzje pisane za pieniądze, a prezentowane jako niezależne, recenzje teoretycznie niezależne, ale publikowane dlatego, że wydawnictwo zamieszcza w gazecie reklamy, na siłę pozytywne recenzje w ramach tzw. patronatu. Innym rodzajem patologii jest dominująca wśród polskich krytyków chęć zniszczenia książki. Jacek Dukaj napisał kiedyś świetny tekst, jakimi metodami się przy tym posługują. Z racji swego zawodu czytuję również szwedzkie recenzje i wyraźnie widzę, że szwedzki krytyk stara się znaleźć i podkreślić zalety powieści, a polski skupia się na wadach (nie jest to pewnie znaczący czynnik przesądzający o poziomie czytelnictwa, ale jakiś wpływ na dobór lektur musi to mieć, jeśli polski czytelnik ciągle dowiaduje się z gazet, jakie to denne powieści publikują polscy autorzy). W tej sytuacji to, że pojawia się grupa recenzentów z lekkim przechyłem w stronę pozytywnej oceny, że bloger poszuka w książce rzeczy pozwalających mu wystawić cztery z plusem zamiast czwórki, jest tylko przywróceniem równowagi. Z tego zresztą powodu bardzo sobie cenię blogi, że ich autorzy czytają książki, które ich interesują, które chcą przeczytać, więc siłą rzeczy częściej piszą o nich dobrze niż źle.
Zaglądam na wiele blogów książkowych (nie tylko tam, gdzie piszą o moich książkach :-) i na tych, które cenię, nie dostrzegłem prób przesładzania czy podlizywania się wydawnictwu (a to bardzo łatwo dostrzec). Krytyka, nawet miażdżąca, nadesłanych książek wcale nie jest czymś wyjątkowym. Są jednak zjawiska, które mi się nie podobają. Jednym z nich jest właśnie przymus odczuwany przez blogerów, że muszą napisać o książce, którą dostaną, i widać wyraźnie, że często robią to bez serca. Tymczasem nie ma żadnego problemu w tym, żeby ją zignorowali albo zadzwonili do wydawnictwa i powiedzieli: „przysłali mi państwo taką a taką książkę, ale ona mnie nie interesuje, ciekawiłby mnie natomiast tytuł taki i taki”.
Nie podoba mi się też, że niektórzy z blogerów zaczęli zamieszczać zapowiedzi nowych tytułów i są to wyraźnie materiały wydawnictwa. Bo jak bloger napisze: „ludzie, widziałem, że będzie nowy Pilipiuk, pod tym linkiem jest zapowiedź, a wiecie, że ja Pilipiuka kocham, więc jak tylko się ukaże, to kupuję, czytam i zamieszczam recenzję, to będzie trzydziesta z jego książek, czyli jubileusz”, to wiem, że chce mnie poinformować o czymś, co go rajcuje i ciekawi, ale jak czytam: „zamieszczam zapowiedź powieści: Sven Svensson „Mord w Sztokholmie”; „Mord w Sztokholmie” debiut kryminalny nowo koronowanego króla kryminału Svena Svenssona, który zdetronizował Larssona i Mankella, dostał prestiżową nagrodę „Złotej Szubienicy” przyznawaną przez gminę Huddinge pod Sztokholmem i osiągnął nakład 6 miliardów, a szykowany jest też przekład chiński”, to w tym momencie blog staje się dla mnie tubą wydawnictwa.
PS. Po napisaniu tego tekstu wyczytałem, że jednak wydawnictwa przesyłając blogerom książki, domagają się recenzji. Nie powinny i, jak widzę, przy sprzeciwie blogera szybko się z takich żądań wycofują.