sobota, 25 września 2010

Jest okładka!

Płacząca Temida na tle nowojorskich drapaczy chmur, tak będzie wyglądała okładka mojej następnej książki, zbioru opowiadań kryminalnych pt. „Między prawem a sprawiedliwością”.



Książka ma się ukazać do końca października, czyli z pewnym opóźnieniem w stosunku do zapowiedzi.

Jest to pierwsza okładka, z której jestem zadowolony, ale też pierwszy raz miałem w umowie, że ostateczny głos w sprawie okładki ma autor. Większe wydawnictwa chcą same decydować, a jeśli gusta autora i grafika są rozbieżne albo dział handlowy żywi przekonanie (empirycznie niczym niepoparte), że dane szkaradzieństwo podniesie sprzedaż, to autor może się tylko z rozpaczą przyglądać, jak oszpecają mu książkę.

Okładka „Kanalii” miała pierwotnie przedstawiać stwora - półstarca, półdrzewo - trzymającego urwaną głowę kobiety, jakby to była powieść z gatunku horroru czy fantasy, a nie kryminał, w którym akurat nikomu głów nie urywają. Zaprotestowałem tak desperacko, że choć wydawnictwo teoretycznie nie musiało się na mnie oglądać, jednak ustąpiło. Wtedy pozwolono mi wybrać z kilku propozycji, ale wszystkie były na jedno kopyto, bo musiały odpowiadać wymogom oprawy graficznej serii. Że ta oprawa jest beznadziejna i nie zachęca do sięgnięcia po książkę, dotarło do wydawnictwa dopiero po trzech tytułach i dopiero wtedy ją zmienili.

Za to znakomita była pierwotna okładka „Niepełnych”: przedstawiała motyla zamkniętego w szklanym słoju. Kiedy ją zobaczyłem, normalnie wpadłem w zachwyt. Przełożenie treści na symboliczny obraz było perfekcyjne. Niestety, seria, w której miała ukazać się powieść, przestała się wydawnictwu sprzedawać, więc przeniesiono książkę do innej. Prosiłem o zachowanie tego motywu, ale się nie doprosiłem. Dano harlekinowski kicz nijak mający się do treści (główna bohaterka jeździ przecież na wózku, więc diabli wiedzą, co to za para na okładce), a na dodatek dział handlowy opatrzył go kretyńskim hasłem reklamowym. Nie spodobało mi się oczywiście, zwłaszcza że zostało zapisane tak, by wyglądało na podtytuł, ale skoro nie było go na przesłanej do akceptacji stronie tytułowej, formalnie nie było się do czego przyczepić.



Ponieważ wcześniej musiałem stoczyć walkę o tytuł, bo wydawnictwo chciało go zmienić, uznałem, że na jakieś komercyjne ustępstwa trzeba pójść, ostatecznie na okładce często wypisuje się różne bzdety typu „król kryminału” czy „bestseller wszech czasów”. Chęć pójścia na kompromis jednak się na mnie zemściła. Bo kiedy dostałem wydrukowaną książkę do ręki, okazało się, że hasło dopisano na stronie tytułowej. Na moje pretensje, dlaczego dołożono podtytuł, nie pytając mnie o zgodę, wydawnictwo odpowiedziało, że skoro nie zaprotestowałem przeciwko niemu na okładce, uznali, że się zgadzam. Jakby mail czy telefon z pytaniem, czy tak jest rzeczywiście, stanowił jakiś problem. Wiedzieli, że się nie zgodzę, więc wymyślili świetny pretekst, jak dopisać mi podtytuł. Dział handlowy uznał, że „dzięki niemu książka się lepiej sprzeda”, no a skoro autor stawał na drodze pomysłom działu handlowego, trzeba było znaleźć sposób, jak go wykołować. Bo tak się w Polsce traktuje autora: jako uciążliwy dodatek do produktu, którym wydawnictwo handluje.

sobota, 11 września 2010

Niedrzwica Duża

Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości (piękna nazwa!), a o jej istnieniu dowiedziałem się w bardzo miły sposób. Otóż w najbliższy piątek 17 września w tamtejszej bibliotece na spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki będą omawiani „Niepełni”. Jeśli więc ktoś ma ochotę i mieszka niedaleko, może się wybrać (na godz. 18.00). Czasu na przeczytanie książki trochę mało, bo to ponad czterysta stron i to takich uczciwych, a nie napompowanych przerośniętą czcionką i szerokimi marginesami, co ostatnio modne, ale podobno niektórzy czytają jednym tchem.

Powoli się przyzwyczajam, ale wciąż jeszcze, kiedy odkrywam, że jacyś obcy mi ludzie czytają moje książki, ogarnia mnie lekkie zdumienie. Rozumiem motywację rodziny i przyjaciół, znają mnie, mają na co dzień, są ciekawi, co wypichciłem, ale to, że jakiś obcy człowiek bierze do ręki moją powieść, choć nazwisko autora nic mu nie mówi, czyta z własnej i nieprzymuszonej woli i chce o tym, co przeczytał, podyskutować, stanowi dla mnie swoiste misterium.

Zdumienie zapewne spowodowane jest tym, że choć cieszy mnie każdy czytelnik, a podwójnie ten, który zechciał się podzielić refleksją, czy to zamieszczając jakiś tekst w Internecie, czy przysyłając mi maila (przepraszam, jeśli nie zawsze odpowiem, czasami zwyczajnie nie wiem co), to w chwili pisania o potencjalnych czytelnikach nie myślę, piszę wyłącznie dla siebie. Pracując nad „Kanalią” nie liczyłem nie tylko na czytelników, ale nawet na wydawców. Wcale nie byłem przekonany, że ktoś zechce „Kanalię” wydać i brałem pod rozwagę, że będę musiał ją opublikować własnym sumptem. Ale wydawca się znalazł, zresztą bardzo szybko, bo szef Santorskiego (obecnie Czarnej Owcy), z którym współpracowałem jako tłumacz, tak się zaciekawił, co ów tłumacz spłodził, że mój tekst ominął kolejkę propozycji do przeczytania.

niedziela, 5 września 2010

Artykuł 54

Monika P., która po katastrofie smoleńskiej napisała na fladze „ch... w d... Kaczorowi. Wierni Polacy” (artykuł), została skazana za zbezczeszczenie narodowego symbolu na pół roku więzienia w zawieszeniu i uwolniona od zarzutu obrażenia prezydenta, bo sąd uznał, że można ukarać jedynie za znieważenie urzędującego prezydenta, a Lech Kaczyński po śmierci już tej funkcji nie pełnił. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że taki wyrok w kraju, w którym panuje (czy ma panować) wolność słowa, nie powinien zapaść. Monika P. powinna zostać uniewinniona, bo wykorzystała flagę, by dać wyraz swoim politycznym poglądom. Artykuł 54 Konstytucji RP mówi: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów (...)” Owszem, Konstytucja zapewnia również prawną ochronę symboli narodowych. Niby konflikt dwóch równorzędnych racji, tylko że przy rozpatrywaniu odpowiedzialności za dany czyn zawsze bierze się pod uwagę motywacje. Intencją Moniki P. nie było zbezczeszczenie flagi, tylko wyrażenie swojego oburzenia na zakłamanych rodaków. I pobudka powinna być rozstrzygająca w ocenie charakteru jej czynu i ustalaniu wymiaru kary. Czy Monika P. chcąc wyrazić swoje polityczne stanowisko i sprzeciwić się hipokryzji Polaków, dla których Lech Kaczyński stał się wybitnym mężem stanu w chwili, gdy jego samolot rozbił się o ziemię, mogła uniknąć sprofanowania flagi (bo że samo sprofanowanie nastąpiło, nie podlega dyskusji)? Teoretycznie tak. Mogła napisać to, co napisała, na murze albo dać na fladze łagodniejszy tekst typu „Drodzy rodacy, opamiętajcie się”. Tyle że siła ekspresji tego byłaby żadna. Nie pochwalam doboru słownictwa, nie lubię wulgaryzmów (tak, wiem, w ustach autora „Kanalii” brzmi to dziwnie), ale czy do takich wystąpień nie utorowali drogi maluczkim sami politycy? Poziom inwektyw, jakimi się obrzucają, jest taki, że ociera się o granicę dobrego smaku, zwykły obywatel, jeśli chce być usłyszany, musi ją przekraczać.

Czy są jakieś wątpliwości co do tego, że Monika P. chciała wyrazić swoje polityczne poglądy? Bo może tylko tak się tłumaczyła, żeby uniknąć kary? Otóż nie. Najpierw zeznała: „drażniła mnie ta żałoba. Irytowało mnie, że nagle wszyscy ludzie stali się wielkimi katolikami i patriotami, a wcześniej się tak nie zachowywali”, ale wyraźnie nie zdając sobie sprawy, że takie wyjaśnienie powinno uwolnić ją od odpowiedzialności karnej, zaczęła się tłumaczyć, że był to głupi żart. Czyli wymyślone jest to drugie usprawiedliwienie, a gdyby było prawdziwe, to dopiero wtedy powinna zostać ukarana, bo chociaż głupota nie jest karalna (czasami szkoda), to niektóre wynikłe z niej czyny już tak.

Przepis penalizujący obrażanie prezydenta powinien dawno zostać usunięty z naszego prawa, bo nie przystaje do standardów współczesnego demokratycznego państwa. Jeśli prezydent czuje się przez kogoś obrażony, niech wniesie pozew cywilny. Czy podobny los powinien spotkać zakaz bezczeszczenia flagi? Nie. Prawna ochrona symboli narodowych jest ze wszech miar słuszna. Przypadek właściwego zastosowania tego zakazu opisuje ten sam artykuł. Dwóch prymitywów uznało, że spalenie flagi, wytarzanie jej w błocie i wyrzucenie do śmietnika urozmaici im popijawę. W tym jednak przypadku prokurator był łagodny i zgodził się na dobrowolną karę i grzywnę. Jaką lekcję wyniesie z tego ta młoda dziewczyna: nie wychylaj się, bo pójdziesz siedzieć, w tym kraju nie ma pobłażania dla nieprawomyślnych poglądów, ale chlej, ile chcesz, jak narzygasz na orła, to najwyżej dostaniesz grzywnę?

W artykule relacjonującym wydanie wyroku jest informacja, że prokurator nie zgodził się, by Monika P. miała obrońcę z urzędu. Gdyby to prokurator decydował, kto ma prawo mieć obrońcę z urzędu, oznaczałoby to, że obowiązują u nas chińskie standardy prawne. Dziennikarz (jak często) nie zna się na tym, o czym pisze, do kpk nie zajrzał, coś zbyt skrótowo zanotował, źle to później odczytał i podaje w artykule informacje, które robią z nas drugie Chiny.