poniedziałek, 12 lipca 2010

Krew na rękach

Palikota lubię. Za to, że swoim postępowaniem podkopuje fundamenty hipokryzji i konformizmu, na jakich opiera się polityka. Zapytany przez dziennikarza np. o eutanazję odpowiada „tak” bądź „nie”, podczas gdy każdy inny polityk się wije: „zadał pan niezwykle istotne pytanie, które wymaga ujęcia z różnych aspektów…” i tak przez pięć minut bez żadnej deklaracji. Oczywiście, każdy inny polityk postępuje racjonalnie, bo przemawia do wyborców i żadnym nie chce się narazić. Wie, że jeśli powie prawdę, że np. jakaś posłanka uprawia prostytucję polityczną, to przeciwnicy i co głupsi dziennikarze będą do upadłego powtarzać, że nazwał ją prostytutką, a ciemny lud to kupi, żeby zacytować klasyka.

Jeśli jednak chodzi o ostatnią wypowiedź Palikota, podzielam krytykę oburzonych i dziwi mnie obrona ze strony m.in. Rylskiego i Kory. To artyści pracujący ze słowem, a twierdząc, że Palikot wyartykuował to, co myśli spora część społeczeństwa zakrzyczana przez „prawdziwych Polaków”, przypisują użytemu przez niego zwrotowi inne znaczenie niż ten zwrot ma.

Zarówno słownik języka polskiego Szymczaka, jak i frazeologiczny Skorupki podają, że „mieć krew na rękach” to tyle, co „zadać komuś śmierć, popełnić zbrodnię”. Można rozszerzyć to znaczenie i powiedzieć tak o kimś, kto nie zabił własnoręcznie, ale swoimi działaniami do czyjejś śmierci doprowadził. Tyle że musiałby działać z taką właśnie intencją. Lub choćby godzić się z tym, że ktoś wskutek tychże działań śmierć poniesie. Nie powiemy tak o kierowcy, który przez nieuwagę spowodował śmiertelny wypadek.

Lech Kaczyński ponosi moralną współodpowiedzialność za katastrofę, bo nawet jeśli nie naciskał tym razem, to Protasiuk z pewnością miał w tyle głowy, jaką nagonkę Kaczyński i PiS-owcy urządzili na pilota, który odmówił lądowania w Gruzji. Inne zarzuty wobec Kaczyńskiego, że się spóźnił, że wcześniej pił, są śmieszne, bo równie dobrze można by mu zarzucać, że przyczynił się do katastrofy w ten sposób, że wygrał wybory prezydenckie, gdyby ich nie wygrał, nie leciałby do Katynia. Wszelkie zdarzenia, wskutek których prezydencki tupolew znalazł się nad lotniskiem w Smoleńsku akurat o danej porze w danych warunkach pogodowych są nieistotne dla ustalenia stopnia winy, bo nie doprowadziły do katastrofy. Kiedy sąd ustala stopień winy uczestników wypadku drogowego, nie rozpatruje, wskutek jakiego splotu wydarzeń ofiara i sprawca znaleźli się właśnie o tej porze na tym odcinku drogi.

Kaczyński z pewnością nie ma niczyjej krwi na rękach, bo tej śmierci nie chciał, nie zakładał jej, nie godził się z nią. A jego odpowiedzialność moralna jest też mniejsza, niż niektórzy chcą twierdzić. Bo nawet jeśli naciskał na pilotów, żeby lądowali, to miał do czynienia nie ze znerwicowanymi panienkami, które dostają spazmów, kiedy podnieść na nie głos, tylko z żołnierzami szkolonymi do tego, żeby radzić sobie w sytuacjach stresowych, i to takich, kiedy kule śmigają obok uszu - pieklący się VIP nie powinien być dla nich żadnym problemem.

Czy Palikot powinien zostać wyrzucony z PO za to, że tym razem powiedział coś rzeczywiście oburzającego? Oczywiście, że nie. PiS-owcy cały czas sugerują, że krew na rękach ma Tusk (choć w jego przypadku w ogóle o jakiejkolwiek odpowiedzialności nie ma mowy), ale jakoś z partii się nie wyrzucają. Nie słychać też, by PiS rozważał wykluczenie po faryzejsku oburzonego Adama Hofmana za nazwanie Palikota chwastem, który należy wyrwać, choć jest to wypowiedź kwalifikująca się do postępowania prokuratorskiego, bo nie trzeba znać drugiej części „Psów” Pasikowskiego, by wiedzieć, że ten zwrot użyty w stosunku do człowieka oznacza zabójstwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze anonimowe są niemile widziane i zastrzegam sobie prawo do ich kasowania bez dalszych wyjaśnień.