sobota, 26 czerwca 2010

Gra słów

Jeśli jakiś tłumacz zamorduje pisarza, motywem będzie z pewnością gra słów stosowana przez tego drugiego. Najbardziej zagrożonym polskim autorem jest niewątpliwie Zbigniew Kruszyński. Była wiosna i owady pracowały w pocie czółek (opowiadanie „Spotkanie z Marią” z tomu „Powrót Aleksandra”). Proszę to przetłumaczyć, nie gubiąc smaczku. A u Kruszyńskiego takie perełki pojawiają się co rusz. Nawiasem mówiąc, proza Kruszyńskiego winna być lekturą obowiązkową dla wszystkich adeptów pisarstwa, żeby naocznie przekonali się, jak plastycznym tworzywem jest język.

Tłumaczenie gry słów jest zadaniem niewdzięcznym, po pierwsze trudne, trzeba się nagimnastykować, po drugie, zgrabnie wykonane, dla czytelnika jest niedostrzegalne, więc tłumacz pochwał nie zbierze. A rozwiązanie stosowane kiedyś, przypis, że tego nie da się przetłumaczyć, nie przystaje do dzisiejszych standardów.

W „Sztuce bycia Elą” Johanny Nilsson, którą przełożyłem, 6-letnia Klara indaguje Elę:

- Z iloma chłopakami się całowałaś?

- Nie wiem. Może z dziesięcioma. Nie, raczej bliżej piętnastu.

- A z kim całowałaś się ostatnim razem?

- Z Pontusem - mówię po chwili zastanowienia.

- Kto to jest?

- Taki jeden bi.

Pontusa Ela poznała na imprezie, kiedy jednak chciał ją zabrać do siebie, wymówiła się, że w domu czeka na nią jej chłopak, na co Pontus zareagował propozycją, by ten do nich dołączył. Tyle że Ela wcale nie ma chłopaka, w domu czekał na nią pies, buldog imieniem Wąchacz.

W oryginale Klara dziwi się:

- Bi? Ale przecież pszczoły żądlą. Umieją też całować?

- Niektóre.

„Bi” to po szwedzku również pszczoła i tak to rozumie Klara, dla której seksualny kontekst jest oczywiście nieczytelny. Jak sobie z tym poradziłem? Odniosłem się do rozmowy, jaka odbywa się między Elą i jej mamą następnego dnia po owej imprezie:

- Wyglądasz na zmęczoną - mówi mama, kiedy próbuję stłumić kolejne ziewnięcie. - Nie wysypiasz się?

- Wysypiam się. Tylko wczoraj wyszłam trochę potańczyć.

- Aha? Wspaniale. Poznałaś kogoś?

Tak, biseksualistę, który chciał przespać się ze mną i Wąchaczem.

- Nie, nikogo ciekawego.

Owa ironiczna konkluzja na temat zamiarów Pontusa pozwoliła mi na następujące przełożenie dialogu z Klarą:

- A z kim całowałaś się ostatnim razem?

- Z Pontusem - mówię po chwili zastanowienia.

- Kto to jest?

- Taki jeden zoofil.

- To jakieś zwierzę? Zwierzęta też umieją całować?

- Niektóre.

sobota, 19 czerwca 2010

Rzetelność

Jestem osobą rzetelną. Dotrzymuję terminów wykonania prac, kiedy deklaruję, że odpowiem w danym czasie, to odpowiadam, kiedy mówię, że oddzwonię, to oddzwaniam. I niestety stwierdzam, że w Polsce osoba rzetelna ma przerąbane podwójnie. Po pierwsze, bo oczekuje takiej samej postawy od innych, zakłada ją, tymczasem Polacy większość swoich zobowiązań mają w nosie. Redaktorka miała wykonać dla mnie redakcję tekstu w terminie do końca kwietnia. Informuje, że się spóźni, że wyśle „zaraz po długim weekendzie”. To jeszcze jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować. Nie dotrzymasz terminu, zawczasu o tym poinformuj, przeproś i ustal nowy. Tymczasem redaktorka wysyła mi tekst jedenastego maja, nie uznając już za stosowne powiadomić o kolejnym spóźnieniu.

Po drugie, wskutek ogólnego lekceważenia zobowiązań, człowiek rzetelny posądzany jest o nierzetelność. Sytuacja: klientka zamówiła ode mnie poradnik „Jak wydać książkę”. Zwykle o wysyłce informuję po jej dokonaniu, ponieważ jednak ta pani dopytywała się, kiedy wysyłka nastąpi, podałem jej datę. Kiedy mówię, że coś zrobię, to to robię, nie widziałem więc potrzeby, żeby wysyłać maila z informacją, iż rzeczywiście przesyłkę nadałem. I mentalność człowiek rzetelnego się na mnie zemściła. Bo po dwóch tygodniach dostałem maila, w którym klientka wściekała się na mnie, kiedy w końcu łaskawie raczę wysłać jej książkę. Zapewniłem, że książka poszła, że przecież po drodze jest tak niesolidny pośrednik jak Poczta Polska, ale ponieważ nie miałem dowodu nadania, bo nie wysłałem poleconym, pani mi oczywiście nie uwierzyła. Zadeklarowałem zwrot pieniędzy lub wysłanie jeszcze tego samego dnia drugiego egzemplarza. Klientka zażyczyła sobie drugi egzemplarz, okraszając to sarkastycznymi uwagami, że ma nadzieję, że tym razem rzeczywiście książkę wyślę.

Jak się to skończyło? Następnego dnia ten pierwszy egzemplarz dotarł. Pani jednak nie uznała za stosowne przeprosić mnie za swoje posądzenia czy niemiły ton listów. Napisała mi, że jeśli jeszcze nie wysłałem tego drugiego egzemplarza, to mam nie wysyłać. Nadal zakładała moją nierzetelność, że nie zrobiłem tego, co obiecałem.

À propos Poczty Polskiej, to okazuje się, że na własnej nierzetelności można zarobić. Ludzie mają o Poczcie taką opinię, że gubi listy, więc dla pewności wysyłają polecone, które więcej kosztują.

sobota, 12 czerwca 2010

Bez drugiej tury?

Waldemar Kuczyński zaapelował do wyborców innych kandydatów, by już w pierwszej turze poparli jednego z dwóch „głównych” (w domyśle oczywiście Komorowskiego, bo on ma większy rezerwowy elektorat) i tym samym oszczędzili nam drugiej tury (w domyśle, zapewnili zwycięstwo Komorowskiemu, bo Kaczyński może w drugiej turze wygrać walkowerem, skoro elektorat PO będzie na wakacjach). Argumenty: druga tura przedłuża wybory, czyli czas wojny między politykami, kosztuje, kiedy tych pieniędzy potrzebują powodzianie, a i tak wiadomo, kto to do niej przejdzie.

Jakby politycy poza okresem kampanii wyborczej pałali do siebie miłością, jakby poza czasami powodzi nie było szlachetnych celów, na które można przeznaczyć pieniądze. A skoro sondaże wystarczą do ustalenia, kto wygra wybory, to po co w ogóle głosujemy? Wprowadźmy demokrację sondażową: przydzielajmy miejsca w parlamencie nie na podstawie wyników wyborów, tylko sondaży.

Nie chcę twierdzić, że sondaże są niewiarygodne, tylko że to wygląda tak: Komorowski i Kaczyński mają najwyższe poparcie w sondażach, media zajmują się więc wyłącznie nimi, to stwarza wrażenie, że innych kandydatów nie ma albo że nie mają najmniejszych szans, co przy następnym badaniu nabija im punktów itd. „Wyborcza” śledzi kampanię dwóch kandydatów, innych jakby nie było. W ostatnim czasie nie przeczytałem żadnego tekstu o Andrzeju Olechowskim, Marku Jurku czy Kornelu Morawieckim. Dlaczego nie? Każdy z nich zebrał sto tysięcy podpisów i jest takim samym pełnoprawnym kandydatem jak Komorowski czy Kaczyński. Rozumiem, że jeśli jakaś gazeta popiera konkretnego kandydata (prywatna ma do tego pełne prawo), o innych pisze źle albo wcale. Ale „GW” chce uchodzić za obiektywną, a co to za obiektywizm, kiedy przy dziesięciu kandydatach informuje mnie o dwóch?

Najbardziej odpowiada mi Andrzej Olechowski i zamierzam na niego zagłosować, ignorując zarówno sondaże, jak i apel Kuczyńskiego.

środa, 9 czerwca 2010

Pisarskie omyłki

Tak naprawdę dokładnie książkę czytają i znają dwie osoby: autor i tłumacz. Redaktor już nie i zdarza mu się przeoczyć błędy, na które tłumacz się natyka. W „Sprawie Ewy Moreno” Håkan Nesser zgubił cały dzień. Opisuje wydarzenia dziejące się w piątek i nagle bohaterowie zaczynają mówić, że następnego dnia jest niedziela, po czym autor opowiada, co wydarzyło się w tę niedzielę. Pomyłkę bardzo trudno wychwycić, to, że brakuje soboty (czy raczej, że piątek zamienia się w sobotę), zauważyłem dopiero, kiedy pracowałem już nad końcową wersją tłumaczenia. W wydaniu polskim tę pomyłkę poprawiliśmy.

W „Kochających na marginesie” Johanny Nilsson transseksualista żali się na dyskryminację ze strony wierzących: „Jezus nie czynił różnicy między czarnym a białym, biednym a bogatym, dziwką a świętą, żydem a muzułmaninem, kobietą w kobiecym ciele a kobietą w męskim ciele.” Napisałem do Johanny, że w czasach Jezusa muzułmanów jeszcze nie było, co spowodowało, że zezłościła się sama na siebie: „I ja studiowałam religioznawstwo!” Uznaliśmy jednak, że niekoniecznie należy traktować to jako błąd i w przekładzie można zostawić (też by zadośćuczynić zasadzie, że w tłumaczeniu nie dokonuje się innych zmian niż naprawdę konieczne): przede wszystkim są to słowa nie narratora, tylko bohatera, który nie musi znać historii, a poza tym Jezus jako Bóg (według przekonania tego bohatera i większości polskich czytelników) z pewnością miał wgląd w to, co wydarzy się również w przyszłości.

Ciekawe, jakie błędy znaleźliby tłumacze w moich książkach. Ukraińska tłumaczka wyraziła wstępne zainteresowanie „Kanalią”, więc może będzie okazja, żeby poszukać.

sobota, 5 czerwca 2010

Praca nie zając

Bronisław Komorowski w kwestii wydłużenia wieku emerytalnego stwierdził, że tak długo jak Niemcy, do 67. roku życia, Polacy pracować nie mogą („Gazeta Wyborcza” 1.06.10). A ja się pytam, dlaczego nie. Słabsi jesteśmy od Niemców, bardziej chorowici, jakaś gorsza rasa? (Był taki jeden, wprawdzie nie Niemiec, tylko Austriak, co głosił ten pogląd z tragicznymi dla nas skutkami.) A, już wiem. Po prostu bogatsi jesteśmy. Możemy leżeć do góry brzuchem i obijać się do czasu, aż Niemcy dociągną do naszego poziomu. Deklaratywne hasło Polaków brzmi „bez pracy nie ma kołaczy”, w praktyce obowiązuje „pracuj, pracuj, a garb ci sam wyrośnie”. Platforma Obywatelska - partia kiedyś liberalna, obecnie sondażowa - świetnie wyczuwa te nastroje i wprowadza wolne w Trzech Króli. Rzekomo zmiana ma być neutralna, bo zniknie przepis, że dzień wolny wypadający w sobotę musi być rekompensowany, ale posługujący się tym argumentem chyba nie wiedzą, kiedy jest Trzech Króli. Bo to już nie będzie żaden długi weekend, tylko długi tydzień. Kolejny, w którym niemal cała Polska zamiera. Ku uciesze ludu (nie)pracującego, który oczywiście żadnego święta obchodzić nie będzie, tylko pojedzie na wywczasy, a po powrocie odda się narzekaniom: „skandal, panie, Niemiec na bezrobociu ma więcej niż ja z etatu, to jaki to jest porządek, panie, gdzie tu sprawiedliwość?”

środa, 2 czerwca 2010

Nowa książka

Pojawiła się już zapowiedź mojej następnej książki, która ma ukazać się we wrześniu w koedycji wydawnictw Branta i Tangram (zobacz tutaj). Tym razem będą to opowiadania kryminalne pod wspólnym tytułem „Między prawem a sprawiedliwością”. Akcja rozgrywa się współcześnie w Nowym Jorku, a jej schemat oparty jest na amerykańskim serialu kryminalnym „Law & Order” (wyświetlanym u nas pod tytułami „Prawo i porządek” lub „Prawo i bezprawie”): morderstwo, policyjne dochodzenie i ujęcie mordercy, następnie sprawa sądowa, którą komplikują proceduralne rozgrywki i niejednoznaczna z moralnego punktu widzenia ocena czynu. Każde opowiadanie stanowi zamkniętą całość, ale we wszystkich śledztwo, a następnie sprawę w sądzie prowadzi ta sama ekipa policyjno-prokuratorska.

Każdy odcinek „Law & Order” poprzedza czytana z offu formułka, którą w opowiadaniach cytuję (bohaterowie oglądają ten serial):

In the criminal justice system, the people are represented by two separate yet equally important groups: the police, who investigate crime, and the district attorneys, who prosecute the offenders. These are their stories.

Ponieważ serial jest obecnie wyświetlany na Hallmarku, chciałem sięgnąć po istniejące polskie tłumaczenie, niestety brzmi ono następująco:

W wojnie o sprawiedliwość walczą dwie siły: policjanci badający zbrodnię i prokuratorzy oskarżający sprawców. Oto ich opowieści.

Zupełnie zbędne wprowadzenie wojennej poetyki i do tego błąd rzeczowy: to nie są ich opowieści, tylko opowieści o nich. Nie mają też uzasadnienia skróty, czasu na przeczytanie jest dosyć, co pokazuje wersja niemiecka:

Das Rechtssystem kennt zwei wichtige, voneinander unabhängige Behörden, die dem Schutz der Bürger dienen: die Polizei, die begangene Straftaten aufklärt und die Staatsanwaltschaft, die die Täter anklagt. Dies sind ihre Geschichten.

Pogłówkowałem więc sam i moje tłumaczenie (przed obróbką redaktorską) brzmi:

W systemie prawa karnego obywateli reprezentują dwa równorzędne i niezależne organy ścigania: policja wykrywająca sprawców przestępstw i prokuratura oskarżająca ich przed sądem. Oto ich historie.