sobota, 25 grudnia 2010

Tytułomania

Ale nie będzie o tym, że ci, co na polu walki chowają się na tyłach, potem pierwsi wyciągają ręce po ordery, tylko o polskich tytułach szwedzkich utworów.

Zacznijmy od klasyki i od „Gösty Berlinga” Selmy Lagerlöf. W Polsce upowszechnił się przekład Franciszka Mirandoli, choć jako pierwsza książkę przełożyła Józefa Klemensiewiczowa. Od początku pod tym właśnie tytułem. Szwedzki oryginał to „Saga o Göście Berlingu”, wyrzucenie „sagi” było spowodowane zapewne dość kłopotliwą polską odmianą imienia „Gösta” (wymowa: Joesta). Moim zdaniem lepsza byłaby „Saga o Berlingu”. Jest określenie postaci, jest rodzaj opowieści, czyli to, co w szwedzkim tytule, a zarazem jednoznaczne wskazanie, że to postać męska, a nie kobieca, jak z imienia „Gösta” może wnioskować polski czytelnik.

Na podstawie tej książki nakręcono film (w 1924 r.), polski dystrybutor nie bawił się w dywagacje, co z sagą czy Göstą, tylko walnął tytuł „Gdy zmysły grają”. Proszę zgadnąć, jaką film miał widownię :-)

Trudne w tłumaczeniu okazały się dwa tytuły innego klasyka, Hjalmara Söderberga. Historietter nie mogłem przełożyć jako „Drobne historie”, bo musiało być jedno słowo, a „Historyjki” szły za bardzo w stronę krotochwili, kiedy ciężar gatunkowy tych miniatur jest ogromny. Dziesięć lat nad tym myślałem (wydawcy się nie kwapili, więc miałem czas), ale wymyśliłem: „Opowiastki”! Z kolei tytuł powieści miłosnej Söderberga w dosłownym tłumaczeniu brzmi „Poważna zabawa/gra”. Ani to melodii oryginału nie ma (Den allvarsamma leken), ani treści, bo czy na zabawę, czy na grę się zdecydować, to czegoś zabraknie. Zresztą to nie zabawa na podwórku czy gra w kierki, tylko miłosne podchody. I miałem: igraszki. A kiedy „poważne” zastąpiłem „niebłahymi” melodia też się znalazła. „Niebłahe igraszki”, bardzo jestem z tego tytułu zadowolony.

Daleko mniej z tytułów pierwszych tłumaczonych przeze mnie książek, „Za krawędzią nocy” Cariny Rydberg i „Rewanżu” Lizy Marklund, bo wydawnictwo Książnica rękami i nogami broniło się przed tytułami oryginalnymi (odpowiednio „Duch potępiony” i „Zamachowiec”). O ile jeszcze „Za krawędzią nocy” jest tytułem ładnym i pasującym do treści (choć zmiana nie ma żadnego uzasadnienia), to „Rewanż” jest fatalny. Na domiar złego oberwało mi się od jakiegoś recenzenta ignoranta za niewłaściwe tłumaczenie tytułu, choć nie miałem w tej sprawie nic do gadania i o jego ostatecznym kształcie dowiedziałem się dopiero, kiedy zobaczyłem egzemplarze autorskie. Wydawnictwo poinformowało mnie bowiem, że zmienia „Zamachowca” na „Rewanż czy odwet”, ale o kolejnej modyfikacji tak mało ważnej persony jak tłumacz już nie zawiadamiało.

Podobną praktykę zastępowania dobrego lepszym zastosowało W.A.B. przy książce Jensa Lapidusa „Zimna stal”. W oryginalnym tytule jest słowo „fucka upp” czyli zeszwedczony wulgaryzm, z którym tłumacz Mariusz Kalinowski, lubiący takie wyzwania, z pewnością świetnie sobie poradził, więc zagadką pozostaje, dlaczego intrygujący, niesztampowy tytuł zastąpiono całkowicie szablonowym i oklepanym.

Świetny jest za to tytuł innej przetłumaczonej (dodajmy: przetłumaczonej znakomicie) przez Kalinowskiego książki, „Wizyta królewskiego konsyliarza” Pera Olova Enquista. Tytuł ewoluował i w zapowiedziach co jakiś czas pojawiała się inna wersja (np. „Wizyta nadwornego medyka”), ale ta końcowa rzeczywiście jest najlepsza. Równie doskonale poradziła sobie Iwona Jędrzejewska, tłumacząc „dorastanie komika” jako „Dojrzewanie błazna”. Nie odeszła od oryginału, a zasygnalizowała w tytule głębię pozornie lekkiej książki Jonasa Gardella. Obie powieści zresztą bardzo polecam.

Dlaczego jak tytuł jest dobry, przypisuję go tłumaczowi, a jak zły, to wydawnictwu? Tłumacz stara się tytuł przełożyć, więc najprawdopodobniej on za nim stoi, jeśli w jakiś sposób polska wersja odpowiada oryginalnej. Wydawnictwo z kolei szuka jakiegoś punktu zaczepienia w treści (teza, że autor wie najlepiej, jak zatytułować swoją książkę, nie jest w wydawnictwach popularna), zwykle pod hasłem, co by tu się mogło sprzedać. Jak w przypadku kryminału Roslunda i Hellströma „Dziewczyna, która chciała się zemścić” (przekład Beata Walczak-Larsson). Oryginalny tytuł brzmi „Skrytka pocztowa 21”, więc to podczepianie się pod Stiega Larssona jest żenujące. Podobnie jak w reklamie książek pary autorskiej Sjöwall & Wahlöö. Rzekomo Larsson nawiązuje tytułami swojej trylogii do ich powieści „Wóz strażacki, który zniknął” czy „Mężczyzna, który rozpłynął się w powietrzu”. Jakby Larsson nadał swoim powieściom tytuły „Anna”, „Hanna” i „Johanna”, to pewnie Amber wypisywałby, że nawiązał nimi do „Roseanny”, pierwszego kryminału z serii o komisarzu Becku.

Zacząłem od klasyki, to na niej zakończę. Jedna z najstarszych szwedzkich ballad nosi tytuł „Książę Magnus i syrena”. W pierwszej połowie XIX wieku wzięło ją na warsztat dwóch polskich tłumaczy. W 1835 r. pieśń przełożył Leszek Dunin-Borkowski pod tytułem „Książę Magnus i morski dziw”, a w 1843 Lucjan Siemieński jako „Książę Magnus i trolla”. Dlaczego się przed tą syreną bronili, nie wiem, ale trzeba przyznać, że ich tytuły są piękne :-)

środa, 22 grudnia 2010

(Nie)rozstrzygnięcie konkursu

Konkurs ogłoszony we wpisie Książka do wygrania nie wzbudził żadnego zainteresowania wśród tych, którzy przeczytali rzeczone powieści i byliby w stanie udzielić prawidłowych odpowiedzi. Ponieważ takowa nie nadeszła, siłą rzeczy laureata nie ma. W tej sytuacji nie ujawnię odpowiedzi na zadane pytania, zachowam je na inną okazję.

sobota, 18 grudnia 2010

Warsztaty pisarskie

Ta forma nauczania przyjmowała się w Polsce z bardzo dużymi oporami. Myślał już o niej, jak wspomina w przedmowie do swojej „Alchemii słowa”, Jan Parandowski, ale zetknął się „ze zdziwieniem, zgorszeniem, niechęcią”. Szymborska w swojej „Poczcie literackiej” pisała: „Literatura nie ma żadnych technicznych tajemnic, w każdym razie tajemnic, których by nie mógł przeniknąć uzdolniony laik”. Trochę przyjaźniej spojrzano na to wraz z przyjęciem kapitalizmu, skoro warsztaty pisarskie były częścią amerykańskiej, a nie radzieckiej rzeczywistości. Ale z początku organizowano je wyłącznie w sposób akcyjny: sławny pisarz przy okazji jakiegoś festiwalu czy targów prowadził „warsztaty”, co było raczej metodą na wzbogacenie programu niż rzeczywistą nauką.

Jakiś czas temu działalność rozpoczęła Pasja Pisania, szkoła organizująca regularne kursy dla przyszłych pisarzy, i nie zbankrutowała, tylko się rozwija. Bardzo mnie to cieszy, bo uważam takie warsztaty za przydatne i potrzebne i żałuję, że Pasji Pisania nie było, zanim zacząłem pisać, bo sam bym wtedy chętnie w tych warsztatach wziął udział (teraz zresztą też, ale nie w grupie przeddebiutanckiej, tylko w gronie osób mających opublikowane dwie, trzy książki). Owszem, należy zgodzić się z takimi przeciwnikami warsztatów jak Szymborska, wskazującymi, że konserwatoria czy akademie plastyczne uczą konkretnych technik, których trudno nauczyć się samemu, a do umiejętności pisania dochodzi się, po prostu dużo czytając, ale jednak wiedzę mniej konkretną też można przekazywać. Tłumaczenie literatury również jest umiejętnością niewymagającą szkoły, a z własnego doświadczenia powiem, że warsztaty tłumaczeniowe bardzo dużo dają. Wystarczy dyskusja na kanwie fragmentu przekładu i wskazówki dobrego wykładowcy, by wiele rzeczy przyszłemu tłumaczowi uświadomić. Równie wiele może adeptowi pisarstwa uświadomić dyskusja o jakiejś napisanej przez niego scenie i jedna czy druga podpowiedź prowadzącego.

Przeciwnicy warsztatów, powołując się na realia amerykańskie, twierdzą ponadto, że warsztaty sprzyjają powstawaniu książek na jedno kopyto, że uczą pisania według schematów. Nie zgadzam się z tym poglądem. Oryginalnej umysłowości warsztaty nie zaszkodzą, zawsze wyjdzie poza schematy, wtórnej nic nie nauczy pisać nieschematycznie, ale napisze książkę poprawnie warsztatowo. Poza tym w samym argumencie zawiera się opinia, że książka schematyczna to książka kiepska. Z punktu widzenia krytyki literackiej i czytelników o bardziej wysmakowanych gustach pewnie tak, ale szerokie rzesze lubią to, co już znają. I w dobrym schemacie nie ma nic złego, nie wszystkie powieści muszą wypełniać noblowskie kryteria.

Mocnym argumentem za warsztatami pisarskimi są dwa szwedzkie nazwiska: Torbjörna Flygta i Camilli Läckberg. Oboje ukończyli takie warsztaty, Flygt za swojego „Underdoga” dostał Nagrodę Augusta, najważniejszą szwedzką nagrodę literacką, a Läckberg święci triumfy jako autorka kryminałów. Co ciekawe, jeśli jakiś polski recenzent chce skrytykować książki Läckberg, to wyciąga jej, że pisać nauczyła się na warsztatach. Ale daj Boże jakiejś szkole taką reklamę, że po jej ukończeniu można zarabiać miliony. „Underdog” jest po polsku, ale nie należy go czytać, bo tłumaczka zarżnęła powieść.

W warsztatach pisarskich widzę też nadzieję na ograniczenie plagi grafomanów (ograniczenie, bo powstrzymać się jej nie da). Wyobrażam sobie – nie wiem, jak jest – że na takie warsztaty nie przyjmuje się wszystkich chętnych, a wyłącznie osoby mające tzw. lekkie pióro. Grafoman, który nie przejdzie wstępnej selekcji, może przyjmie do wiadomości, że jak nie chcą go nawet tam, gdzie zostawi pieniądze, to oznacza, że naprawdę nie ma predyspozycji do pisarstwa. Bo odmowami z wydawnictw grafomani się nie przejmują, wskazując (co niestety jest słusznym argumentem), że gdyby taka odmowa była jakimkolwiek kryterium, to na liście grafomanów należałoby umieścić sporo wybitnych nazwisk, noblistów nie wykluczając.

Używam konsekwentnie nazwy „warsztaty pisarskie”, bo uważam, że żywcem przeniesione angielskie sformułowanie „creative writing” należy tępić, a dosłowne tłumaczenie „warsztaty kreatywnego pisania” jest fatalne. To już (trochę) lepiej „warsztaty twórcze” albo jeszcze lepiej „literackie”. Najpiękniejsza jest nazwa zaproponowana przez Parandowskiego: Szkoła Sztuki Pisarskiej. Wiem, że się nie przyjmie, bo lekko myszką trąci, ale ja lubię takie rzeczy z nalotem patyny.

Było afirmatywnie, teraz będzie krytycznie. Tłumaczenie i tworzenie literatury to zajęcia czysto praktyczne. Można dobrze tłumaczyć i pisać, nie mając bladego pojęcia o historii przekładu i rozwoju form powieściowych. Tymczasem widzę, że w Polsce nie potrafimy się oderwać od podbudowy teoretycznej. W programie warsztatów tłumaczeniowych na UJ teoria stanowi istotną ich część. Po co? Przyda to się komuś, kto chce przekłady analizować, a nie je tworzyć. Dla tłumacza ideałem są takie zajęcia, w jakich brałem udział w Sztokholmie: tłumaczymy i o swoich przekładach dyskutujemy. Jedyna korzyść z wykładów teoretyków jest taka, że wykładowca sobie zarobi; jeśli już kogoś jest sens wysłuchiwać, to tłumacza z dorobkiem, który na przykładach opowie o swoich doświadczeniach. Na stronie Pasji Pisania (albo jakiejś z nią powiązanej) przeczytałem artykuł, jak należy stworzyć świetnego bohatera na przykładzie doktora House’a. Coś to komuś da? Kursant po wysłuchaniu takiego wykładu stworzy postać à la doktor House, a jeśli będzie potrafił się od tego oderwać, to taką, jaką by stworzył, nie wiedząc, że House jest postacią perfekcyjną. I przecież od tego należy zacząć. Napisz pełną charakterystykę bohatera swojej powieści, powiedzmy kogoś, kto rozwiązuje zagadki kryminalne. I jak kursant napisze, to wtedy należy pogadać o tym, co stworzył. Ktoś wymyślił sobie na przykład, że jego detektywem będzie nauczycielka chemii, mająca idealnego męża i dwójkę perfekcyjnych dzieci. No i teraz burza mózgów, czy to ma ręce i nogi, jakie plusy i minusy. Nauczycielka chemii ma wiedzę, żeby przydybać truciciela, ale w szkole za dużo morderstw nie może się zdarzać, więc to bohaterka na jedną powieść, jak planujemy serię, odpada. Idealny mąż i dzieci zanudzą czytelnika. Lepiej, żeby mąż pił, a dzieci sprawiały kłopoty wychowawcze. Oklepane. To może chemiczka będzie prowadzić podwójne życie, po godzinach dorabia w agencji towarzyskiej (motywacja trzyma się kupy, bo w szkole mało płacą, to ważne, działania bohaterów muszą być uzasadnione, jak nauczycielka ma iść pracować do burdelu, to wcześniej trzeba podać, że jest nimfomanką albo że potrzebuje kasy). W ten sposób rozwiązujemy problem z nikłą przestępczością w szkole, bo prostytucja to już domena półświatka. Ale jeśli ma pracować jako prostytutka, to musi atrakcyjniej wyglądać. Odpada pierwotne założenie, że to kobieta w średnim wieku przy kości, odchudzamy ją, odmładzamy, konsekwentnie też musimy pomniejszyć dzieci. Biedny małżonek dowiaduje się, że żona go zdradza w tak okrutny sposób i odchodzi z dwójką kochanych maluchów na rękach. Czytelnik powinien nam się przy tej scenie rozryczeć. To jak to napisać, żeby się rozryczał? Spróbujmy, wprawka na następne zajęcia.

Oczywiście takich dyskusji nie da się prowadzić w czternaście osób, a tej wielkości grupy proponuje Pasja Pisania, jeszcze twierdząc, że to mało. Na wykład mało, na sensowne ćwiczenia, żeby każdy mógł coś napisać i był czas na omówienie jego tekstu (w tym takich przyziemnych kwestii, jak gramatyka, stylistyka itp.), potwornie dużo. Na wspomnianych sztokholmskich warsztatach tłumaczeniowych pracowaliśmy w sześć osób i to było maksimum, każdy następny kursant zdecydowanie obniżyłby efektywność zajęć. Rozumiem, że przemawiają za tym względy ekonomiczne, lekcje muszą się bilansować i dać zysk, ale uważam, że dużo większy sens miałyby o połowę mniejsze grupy przy dwukrotnie wyższej cenie (obecna jest niewygórowana). Zdaję sobie oczywiście sprawę, że zastosowanie tej rady mogłoby doprowadzić szkołę do bankructwa: ludzie wolą zapłacić mniej za średni produkt, niż więcej za dobry.

I ostatnia kwestia. Pisania może uczyć tylko pisarz, jak mistrz czeladnika, czy ktoś wyobraża sobie, żeby zbijania stołu uczył adepta stolarstwa ktoś, kto w życiu stołu nie sklecił, ale teoretycznie wie, jak to zrobić? I Pasja Pisania bynajmniej tej zasady nie kwestionuje, czytamy, że „nauczyciele Pasji Pisania to pisarze i dziennikarze, którzy sami przeszli przez trudny proces poznawania rzemiosła pisarskiego”. Ale teoria wygląda trochę inaczej niż praktyka, bo wśród wykładowców obok takich niebudzących wątpliwości nazwisk jak Krzysztof Kotowski czy Izabela Szolc jest niejaka Justyna Czechowska, której kwalifikacje to... odbyty kurs creative writing (i tu drugi wielokropek) w Sztokholmie. Zapewne po szwedzku, ale co tam, ważna jest fabuła, od języka mamy redaktora. Osobiście ukończyłem kurs angielskiego, ale mimo że jestem filologiem (innego języka), nie odważyłbym się angielskiego nauczać. Ale, jak widać, niektórzy nie mają takich zahamowań. A pani Czechowska jest w ogóle ewenementem pod tym względem. Swego czasu jej nazwisko, z podpisem „tłumaczka literatury szwedzkiej”, nagle zaczęło się pojawiać przy wszelkich imprezach, których tematem była ta właśnie literatura. Mocno mnie to zdziwiło: śledzę, jakich szwedzkich pisarzy w Polsce się wydaje, kto tłumaczy, a nie zauważyłem, że pojawił się tłumacz na miarę Haliny Thylwe, Leonarda Neugera czy Janusza B. Roszkowskiego (przez fałszywą skromność o sobie nie wspomnę), wszędzie zapraszany, żeby podyskutował, wypowiedział się, ocenił. Już myślałem, że w jakiś letarg paroletni wpadłem, bo przecież tłumacz nie wyrabia sobie pozycji z miesiąca na miesiąc. Zajrzałem do katalogu Biblioteki Narodowej i okazało się, że dorobek Czechowskiej rzeczywiście jest imponujący i wynosi zero przekładów książkowych. Imponujący, bo trzeba podziwiać taką umiejętność wykorzystania łokci, że ktoś potrafi się sprzedać jako tłumacz literatury, mając na koncie jedynie parę publikacji prasowych. Od tamtego czasu Czechowska przełożyła ze dwie pozycje i, jak widać, kariera tłumacza jej się znudziła, postanowiła zostać pisarzem. A że ślęczenie nad tekstem wyraźnie nie leży w jej naturze, znowu zaczęła od drugiego końca: najpierw podzieli się z innymi swoim doświadczeniem, a ewentualnie potem spróbuje go nabyć.


PS. Kiedy już napisałem powyższą notkę, natrafiłem na informację, że warsztaty przekładu literackiego na UJ, o których piszę, są częścią działającej od dawna szkoły pisania pod (ładną) nazwą Studium Literacko-Artystyczne. Czyli pomyliłem się, biorąc Pasję Pisania za pierwszą taką szkołę, która dłużej przetrwała. Ale dobrze, że to wychodzi poza uczelnie, bo akademicy chyba nigdy nie oderwą się od teorii (część teoretyczna w SLA jest bardzo rozbudowana). I ciekawostka, warsztaty w SLA prowadziła m.in. ich wcześniejsza przeciwniczka Wisława Szymborska.

sobota, 11 grudnia 2010

Książka do wygrania

Na początek trochę wspomnień i anegdotek jeszcze z czasów licealnych. W XI LO (na Spółdzielczej we Wrocławiu, nadal zresztą istnieje) języka polskiego nauczała pani Dorota Nowińska. Nauczała tak, że dla szkolnego ludku istniały tylko dwa przedmioty: polski i reszta. Kiedy w naszej klasie postawiła pierwszą piątkę z odpowiedzi (wówczas najwyższa ocena), koleżanka, która ją dostała, zastygła w zdumieniu z otwartymi ustami, nie wierząc, że jest to możliwe. Ja pisać potrafiłem przecież i wówczas, ale wymarzona piątka z wypracowania pozostała poza moim zasięgiem, najwyżej cztery plus.

Jak to z ostrymi, wymagającymi nauczycielami bywa, w większości uczniowie Nowińskiej się bali, przeklinali dzień, w którym przyszła do jedenastki, ale docenili ją po skończeniu szkoły. Egzamin na studia dla tych, którzy zdawali na nim polski, był spacerkiem. Słaba trójka u Nowińskiej okazywała się mocną czwórką w oczach uniwersyteckich egzaminatorów. Byłem pełen wdzięczności dla Nowińskiej, kiedy słuchałem narzekań kontrkandydatów, że pyta się ich o książki, których nie tylko nie przeczytali, ale o których w ogóle nie wiedzieli, że są lekturami.

A nas Nowińska goniła do czytania. Zresztą w bardzo rozsądny sposób, każąc nam największe cegły czytać podczas wakacji, z uzasadnieniem, że w czasie roku szkolnego na takie „Nad Niemnem” ciężej będzie nam wygospodarować czas. I robiła nam sprawdziany ze znajomości lektur, tak dokładne i szczegółowe, że można się było na nich wyłożyć, nawet jeśli książkę się przeczytało. Kiedy więc mieliśmy test ze znajomości „Lalki”, postanowiliśmy wywiedzieć się o pytania u kolegów z równoległej klasy, którzy pisali go dwie godziny wcześniej. Mając pytania, siedliśmy do wertowania powieści, oczywiście przerwy nie starczyło, więc wykorzystaliśmy też lekcję poprzedzającą polski, był to akurat rosyjski. Profesor Misiejuk, wcześniej podobno surowy belfer, za naszych czasów już niegroźny, zirytowany tym, że na każdej ławce widzi grube tomiszcze i bynajmniej nie jest to Dostojewski, próbował nas postraszyć:

- Ja chyba powiem pani Nowińskiej, żeby wam jakiś sprawdzian zrobiła.

- No właśnie mamy, panie profesorze, sprawdzian i dlatego musimy się przygotować.

Osobiście się nie przygotowywałem, bo „Lalki” jak rzadko której lektury nie zdążyłem przeczytać (byłem dopiero na początku) i uznałem, że nie ma co oszukiwać. W teście znalazło się jednak pytanie, co do którego byłem pewien, że znam odpowiedź: na jakim instrumencie grał Rzecki? Z dumą wpisałem „skrzypce”, bo to była taka moja honorowa bramka w przegranym meczu. Lufa nie sprawiła mi takiej przykrości, jak przekreślone te „skrzypce” i napisane czerwonym atramentem „gitara!”

No i teraz do tej tytułowej książki do wygrania. Mam dwa trudne pytania, takie właśnie, jakie wymyśliłaby pani Nowińska, odnoszące się do treści moich dwóch poprzednich książek:

1. W którym roku rozgrywa się akcja „Kanalii”?

2. Jak ma na imię tata Edyty, głównej bohaterki „Niepełnych”?

Kto odpowie najtrafniej na oba pytania, wygra egzemplarz Między prawem a sprawiedliwością, oczywiście z autografem, no chyba że zwycięzca nie będzie chciał, żeby mu autor mazał po książce :-) Jeśli nikt nie odpowie na oba pytania, wystarczy odpowiedź na jedno (czyli jest sens próbować, nawet jeśli ktoś zna tylko jedną książkę). W razie równorzędnych poprawnych odpowiedzi nagrodę rozlosuję. Odpowiedzi proszę przesyłać mailem albo w komentarzach (nie zostaną opublikowane). Termin do poniedziałku 20 grudnia do północy. W konkursie nie mogą brać udziału osoby, które otrzymały egzemplarz recenzencki „Między prawem a sprawiedliwością”.

sobota, 4 grudnia 2010

Recepcja "Kanalii"

Do poruszenia tego tematu skłoniło mnie ożywione zainteresowanie „Kanalią” na blogach. Zainteresowanie, którego w żaden sposób nie podsycałem. Duża liczba recenzji jednej książki wskazuje zwykle, że została rozesłana przez wydawnictwo lub samego autora, i tak jest na przykład z „Między prawem a sprawiedliwością”, bo poprosiłem wydawnictwo, żeby przesłało te opowiadania blogerom. Ale „Kanalię” wysłałem tylko jednej osobie i to kiedy była już zdecydowana na lekturę (po przeczytaniu „Niepełnych”) i napisała mi, że wypożyczy ją sobie z biblioteki.

Ponieważ w znakomitej większości o książkach w Internecie piszą kobiety, zaskoczyło mnie bardzo przychylne przyjęcie „Kanalii” (od ocen pozytywnych po pełen zachwyt), bo jest to książka, którą określano słowami „mocna”, „męska”, „szowinistyczna” i nie da się zaprzeczyć, że do niej pasują. Obraz głównej bohaterki jest w niej mało pochlebny, ale może blogerki dostrzegły to, czego zwykle nie potrafią dostrzec zacietrzewione feministki: że pokazanie jednej złej kobiety nie jest opinią na temat całego kobiecego rodzaju. No i jest to książka dość obsceniczna, na tyle, że kiedy słyszę nieszczere oceny ze strony rodziny, że im się podobało, pytam niewinnie: „Cioci podobała się taka wulgarna powieść? No, naprawdę miałem o cioci lepsze zdanie”. Ale może recenzentki dostrzegają, że ta wulgarność służy charakterystyce jednego z bohaterów i kiedy w pewnym momencie znika on z kart powieści, dalej nie pada już ani jedno przekleństwo.

Przychylnego przyjęcia spodziewałem się natomiast zaraz po wydaniu „Kanalii”. Publikację w ciągu miesiąca zaproponowały mi dwa wydawnictwa (a to drugie dużo większe od Santorskiego), co w przypadku debiutanta świadczy o bardzo dobrej książce, bo przy dobrej czy przyzwoitej jak po pół roku dwudzieste wydawnictwo, do którego posłał powieść, zgodzi się ją wydać, może mówić o dużym szczęściu. Na dodatek przez cały okres przygotowywania książki do publikacji słyszałem zachwyty redaktorów Santorskiego, jaki to świetny kryminał napisałem. Tym większym szokiem była dla mnie opinia Roberta Ziębińskiego z „Newseeka”, który uznał „Kanalię” za kompletne dno i przykład, jak kryminałów tworzyć nie należy. Długo trwało, zanim się z szoku otrząsnąłem, bo autor to delikatna roślinka, a debiutant to już w ogóle mimoza, i mogłem w miarę spokojnie przeanalizować recenzję Ziębińskiego. Omawiał w niej trzy książki, poza moją „Żniwiarza” Grzegorzewskiej i „UGI” Tomaszewskiego. Tyle że określenie „omawiał” pasowało jedynie do pierwszych dwóch: w miarę streścił ich akcję i wspomniał przedstawione w nich problemy, w przypadku „Kanalii” nie, ani słowa o konstrukcji (dość nietypowej), o poruszonych problemach (np. pedofilia księży), o lejtmotywie (skrzywdzona miłość), żadnej wzmianki o wydarzeniach opowiedzianych poza dziesiątą stronicą książki. Całość wyglądała tak, jakby Ziębiński dostał zlecenie napisania łącznej recenzji trzech książek, ale nie wyrobił się z ich przeczytaniem, więc zjechał „Kanalię” na podstawie pierwszych kilku stron.

Podejrzenie potwierdzały nie tylko opinie sprzed wydania, ale i te po wydaniu. Pozytywna recenzja w „Życiu Warszawy”, entuzjastyczne w „Przeglądzie”, w „Semestrze”, w „Wolnej Drodze”. Książka tak powszechnie dobrze przyjmowana, mogła mieć niedociągnięcia, ale nie mogła być kompletnym dnem. Co więcej, nawet z mocno enigmatycznej recenzji w „Przeglądzie” więcej można było się dowiedzieć o treści książki niż z tej Ziębińskiego.

Moje podejrzenie umocniła też historia, która dokładnie w tym samym czasie (grudzień 2006) wydarzyła się w Szwecji (link do artykułu, niestety po szwedzku). Otóż recenzent gazety „Helsingborgs Dagblad” Kristian Lundberg opublikował tekst o wydanych jesienią w Szwecji powieściach kryminalnych, przy czym wyraził skrajnie negatywną opinię na temat kryminału Britt-Marie Mattsson zatytułowanego „Władza strachu”. Dowcip polegał na tym, że powieść Mattsson w ogóle się nie ukazała. Jakim cudem recenzent zjechał nieistniejącą książkę? Ano takim, że jej zapowiedź wraz ze streszczeniem ukazała się w katalogu wydawnictwa Piraten. Szwedzkie katalogi wydawnicze w odróżnieniu od polskich nie są redagowane pod mottem, jak coś nam się z tego uda wydać, to wydamy, tylko stanowią praktycznie informację, co będzie na księgarskich półkach i Lundberg był przekonany, że powieść w księgarniach jest. Tymczasem nastąpiło jakieś trzęsienie ziemi i wydawnictwu książki nie udało się opublikować. Lundbergowi nie przeszkodziło to napisać, że w powieści Mattsson „intryga jest przewidywalna, postacie nakreślone schematycznie” (Ziębiński o mojej książce: „Każdy element intrygi już znamy, a bohaterowie są przewidywalni do bólu”). Znamienny był komentarz przedstawiciela wydawnictwa Piraten, który stwierdził, że od dawna podejrzewali, że recenzenci ledwie przeglądają ich książki, ale dopiero teraz mają dowód, jak to wygląda. No bo rzeczywiście, jeśli ktoś nie ma takiego szczęścia jak Mattsson, to może gryźć tylko paznokcie ze złości, bo skurwysyństwo (przepraszam za słowo, ale inaczej tego procederu nie można nazwać) jest nie do udowodnienia. Recenzent zawsze może oświadczyć, że o wydarzeniach z powieści nie wspomniał nie dlatego, że ich nie znał, tylko nie widział takiej potrzeby.

Wracając do Roberta Ziębińskiego, zadebiutował on właśnie swoim pierwszym kryminałem pt. „Dżentelmen”. Mam nadzieję, że jakiś skrajnie nierzetelny recenzent z wielkonakładowej gazety zjedzie jego książkę bez czytania, uznając, że to, że nie wyrabia się z własną pracą, uprawnia go do niszczenia pracy innych (mało chrześcijańskie uczucie, ale nie jestem chrześcijaninem, więc mogę sobie na nie pozwolić).

Blogerka Kaś zdziwiła się, że tak mnie ucieszyło w jej recenzji podkreślenie drugiej warstwy „Kanalii”, tej psychologicznej. Kaś nazwała ją „studium zranionej ludzkiej psychiki”, co uważam za bardzo trafne określenie. Tymczasem zawodowi krytycy mieli z tą warstwą duże kłopoty. Recenzent „Rzeczpospolitej”, Grzegorz Sowula, uznał w ogóle spowiedź mordercy za błąd warsztatowy, nie dostrzegając, że to jest clou tej powieści, a morderca jej głównym bohaterem. Można oczywiście twierdzić, że autor napisał powieść tak nieudolnie, że nie udało mu się w niej wyrazić tego, co chciał wyrazić. I wszelkie wyjaśnienia z jego strony zostaną tak zinterpretowane: skoro musi tłumaczyć, o co mu chodziło, znaczy się, nie potrafił tego ująć w powieści. Pisarz jest skazany na czekanie, aż inny recenzent zinterpretuje książkę zgodnie z jego intencjami. I dlatego tak bardzo cieszą mnie recenzje (liczba mnoga, bo Kaś nie jest przecież odosobniona), których autorzy dostrzegają właściwy sens „Kanalii”. To, że częściej potrafią go dostrzec amatorzy, niż zawodowcy, choć ci ostatni czują się uprawnieni do objaśniania treści książek innym, świadczy chyba wymownie o poziomie polskiej krytyki.

Wspomnę jeszcze o prywatnych reakcjach. O tym, że piszę książkę i że została przyjęta do wydania, powiedziałem tylko jednej osobie. Reszta rodziny, przyjaciół, znajomych dowiedziała się na ogół w chwili otrzymania egzemplarza w prezencie. Zaskoczenie było tym większe, że normalnie o swojej pracy chętnie opowiadam, a tu przez rok nie zdradziłem się słówkiem, co się kroi. Jedna z moich bliższych koleżanek doznała wręcz szoku: wpatrywała się w okładkę, nie mogąc uwierzyć, że widzi na niej moje nazwisko i zdumiona ciągle powtarzała to samo zdanie, zmieniając tylko intonację: „Napisałeś książkę?! Napisałeś książkę? Napisałeś książkę!”

poniedziałek, 29 listopada 2010

Spotkanie autorskie we Wrocławiu

Serdecznie zapraszam na moje spotkanie autorskie, które odbędzie się w najbliższy piątek, 3 grudnia 2010 r. o godz. 18.00 w Filii nr 57 Miejskiej Biblioteki Publicznej we Wrocławiu (ul. Szewska 78) i poświęcone będzie książce Między prawem a sprawiedliwością.


Joanna Jodełka za „Polichromię”, którą rekomendowałem we wpisie Niszowo, dostała nagrodę Wielkiego Kalibru. Muszę powiedzieć, że bardzo mnie ten wybór cieszy, bo pokazuje, że mogą nie liczyć się układy, sprawność promocyjna wydawnictwa, słupki sprzedaży, wystarczy dobra książka. Serdeczne gratulacje, pani Joanno! (tym bardziej szczere, że w 2009 r. nie wydałem kryminału, więc nie mogę się wykazać typową polską zawiścią i czuć się w jakikolwiek sposób pominięty)

sobota, 27 listopada 2010

Pixel Qi

Pracy przy komputerze nigdy dobrze nie znosiłem, ale w ostatnich czasach zrobiło się wręcz tragicznie. Bóle i zawroty głowy po ledwie paru godzinach spędzonych przy monitorze skłoniły mnie nawet do powrotu do tradycyjnych metod i opowiadanie „Zarażona” z „Między prawem a sprawiedliwością” napisałem na papierze. Tylko co z tego, jak i tak potem musiałem je wklepać do komputera. No i czułem się, jakbym komórkę zamienił na telefon z tarczą. Pisanie ręcznie czy na maszynie to horror, kiedy człowiek przyzwyczaił się do możliwości poprawiania i konfigurowania tekstu, jakie daje edytor.

Zacząłem szukać innego rozwiązania. Znalazłem informację, że niemęczącą wzroku technologią jest e-ink, elektroniczny atrament, taki ekran nie jest podświetlany, tylko odbija zewnętrzne światło. W tej technologii produkuje się czytniki e-booków. Wpadłem więc na pomysł, że podłączę taki czytnik w charakterze monitora do komputera, ale okazało się to niewykonalne.

Załamałem się i zacząłem myśleć o zmianie zawodu na bardziej prozdrowotny: portier, zamiatacz liści, listonosz, kiedy natrafiłem na monitor 3Qi produkowany przez firmę Pixel Qi. Z opisu wynikało, że to hybryda, normalny ekran LCD, który po wyłączeniu podświetlenia zmienia się w ekran działający w technologii e-ink. Monitor był prototypem i nie było o nim żadnych opinii, jak sprawdza się w praktyce, nadawał się tylko do netbooka, który uważałem za zbyt mały, kosztował drugie tyle co netbook (jest sprzedawany osobno do samodzielnego montażu), ale byłem tak zdesperowany, że zdecydowałem się zaryzykować i nabyć go w ciemno, kiedy tylko firma uruchomiła produkcję.

I to był strzał w dziesiątkę. Monitor ma w sumie jedną wadę, w trybie e-ink jest trochę zbyt ciemny i trzeba go ustawić tak, by padało nań światło z okna, jeśli nie chce się zapalać światła w pokoju. Ale poza tym rewelacja. Mogę pracować przez wiele godzin i nie wiem, co to jest ból głowy.

Ktoś mógłby mi zarzucić, że uprawiam kryptoreklamę. Nie uprawiam żadnej kryptoreklamy, tylko reklamuję monitor Pixel Qi wprost, ordynarnie i nachalnie. A mam w tym taki interes, że boję się, że jeśli nie będzie popytu, firma wstrzyma produkcję tego monitora i jak mój się rozpadnie (zamierzam na nim pracować do oporu), będę musiał wrócić do tradycyjnego LCD.

sobota, 20 listopada 2010

Blogowe recenzje

Dopiero z nastaniem blogów, których główną bądź wyłączną tematyką są książki, można powiedzieć, że w polskim Internecie tak naprawdę pisze się o książkach. Wcześniej były grupy dyskusyjne czy fora, których książkowa tematyka stanowiła głównie pretekst do przepychanek (i proszę mi nie wypominać, że sam w tym brałem udział :-), zaśmiecane dodatkowo kryptoreklamą wydawnictw czy samych autorów. I serwisy typu Wirtualny Wydawca czy Portal Księgarski, będące de facto platformami reklamowymi, co z niemałym zdumieniem odkryłem, kiedy zostałem wydawcą. Widząc, że Wirtualny Wydawca zamieszcza w swoich wiadomościach informacje o nowych książkach, przesłałem im notę o tych wydanych w moim wydawnictwie, mając nadzieję, że uznają je za wystarczająco ciekawe, by przedstawić je czytelnikom. Okazało się, że kryterium jest inne. Portal odpisał mi, że zamieszczenie „wiadomości” kosztuje 99 zł. Z kolei Portal Księgarski zażądał za napisanie recenzji książki, o ile pamiętam, 300 zł. Jako czytelnik poczułem się oszukany, bo dotąd m.in. z tych portali czerpałem wiedzę o książkach, będąc przekonanym, że mam do czynienia z obiektywną informacją, a nie opłaconymi materiałami. Ponieważ prawo wyraźnie nakazuje uprzedzać odbiorcę, kiedy prezentuje mu się reklamę, złożyłem skargę do UOKiK. Skarga została odrzucona z uzasadnieniem, że są to portale branżowe przeznaczone dla fachowców, co jest kompletną bzdurą. Sens ich istnienia zasadza się na tym, że zaglądają tam czytelnicy (czyli konsumenci), gdyby przestali, te portale przestałyby być atrakcyjne dla ludzi z branży (i tak się zdaje stało z Portalem Księgarskim). Rzeczywistym portalem branżowym jest Rynek Książki, ale prezentuje on inne treści.

Blogerzy stali się taką siłą recenzencką, że dostrzegły ich wydawnictwa i zaczęły przesyłać im książki, co dla samych blogerów okazało się dylematem. Czy fakt recenzowania darmowej książki wpływa na jej ocenę, czy może wpływać i czy wobec tego należy o tym fakcie czytelnika poinformować? Na blogu Stara szafa można przeczytać gorącą dyskusję na ten temat.

Jeśli chodzi o samo meritum, byłbym przeciwny dodatkowemu oznaczaniu takich książek. Przeciętny czytelnik nie orientuje się, co to jest egzemplarz recenzencki i na jakich prawach funkcjonuje, więc taka adnotacja jest jakby uwagą „weź moje pochwały w nawias, bo książkę dostałam za darmo i nie musiałam za nią zapłacić”. Co więcej, nieuczciwy bloger, który wystawi książce fałszywą laurkę, chcąc za wszelką cenę przypodobać się wydawnictwu, nie przyzna się, skąd ma książkę, zrobią to z obawy przed posądzeniami o brak obiektywizmu uczciwi blogerzy, którzy pochwalą książkę szczerze.

Problem, moim zdaniem, wynikł z faktu, że również sami blogerzy nie do końca zdają sobie sprawę z zasad funkcjonowania egzemplarza recenzenckiego i z własnej „siły rażenia”. W rzeczonej dyskusji, pojawiły się głosy typu „ja nie dostaję książek z wydawnictw i dobrze, bo nie muszę ich czytać, tylko sama sobie dobieram lektury”. Z tego widać, że o ile blogerzy mają świadomość, że dostanie egzemplarza recenzenckiego nie wiąże się z wymogiem napisania o powieści pozytywnie, o tyle ze świadomością, że w ogóle nie muszą o niej pisać (ani nawet jej czytać), jest już gorzej.

Blogerom (i czytelnikom) może się wydawać, że egzemplarz recenzencki to podarek wart trzydzieści kilka złotych, tymczasem dla wydawnictwa to jest koszt kilku złotych (koszt druku) albo nawet i nie tyle. Z kilkutysięcznego nakładu sto egzemplarzy zawsze przeznacza się na cele reklamowe (liczby przykładowe) i od tych egzemplarzy np. autorowi się nie płaci, wątpliwe też, by nakład rozszedł się co do egzemplarza, więc o utraconych korzyściach nie ma mowy. Jeśli rozsyła się czterdzieści egzemplarzy recenzenckich, to dołożenie dalszych dziesięciu dla blogerów jest minimalnym dodatkowym kosztem i nakładem pracy. Problemem dla wydawnictwa nie jest brak książek na egzemplarze recenzenckie, tylko „gdzie posłać, żeby coś napisali”. A z tego punktu widzenia blogerzy są dla wydawnictw bardzo cenni, bo na dziesięć egzemplarzy wysłanych do gazet recenzją skutkuje jeden, a do blogerów osiem (liczby znowu przykładowe, ale chcę wskazać na proporcję).

Egzemplarze recenzenckie zawsze były darmowe i nikomu nie przychodzi do głowy zarzucać recenzentom gazetowym braku obiektywizmu z tego powodu. Oczywiście, zawodowy recenzent nawykł, że książki dostaje za darmo, bloger nie, ma w tyle głowy, że normalnie musiałby zapłacić za książkę te trzydzieści parę złotych i może odczuwać mimowolną wdzięczność dla wydawnictwa i podnieść ocenę. Nawet jeśli, to jest to po pierwsze zjawisko marginalne, po drugie przejściowe, po trzecie w świetle patologii, jakimi charakteryzuje się polska krytyka literacka, zupełnie niegroźne.

Po kolei. Zjawisko marginalne. Żeby wydawnictwo dostrzegło blogera i posłało mu książkę, ten musi najpierw wyrobić sobie pewną markę. Co oznacza, że musi mieć dobre pióro, umieć przeanalizować treść książki i sformułować pewną ocenę. Wątpliwe, by bloger, który zdobył sobie czytelników trafnością i przenikliwością swoich ocen, nie był świadom, że kiedy zacznie wystawiać laurki pod wydawnictwo, szybko ich straci. Owszem, pewnie niektórzy zachłysną się darmowymi książkami, ale będą to wyjątki i na dodatek właśnie szybko podetną gałąź, na której siedzą. Zjawisko przejściowe. Coraz więcej wydawnictw odkrywa blogerów, więc ci wkrótce zaczną traktować egzemplarze recenzenckie jak zawodowcy, nie jako specjalną gratyfikację czy wyróżnienie, tylko jako coś, co im się należy. Zjawisko niegroźne. Prawdziwą patologią są recenzje pisane za pieniądze, a prezentowane jako niezależne, recenzje teoretycznie niezależne, ale publikowane dlatego, że wydawnictwo zamieszcza w gazecie reklamy, na siłę pozytywne recenzje w ramach tzw. patronatu. Innym rodzajem patologii jest dominująca wśród polskich krytyków chęć zniszczenia książki. Jacek Dukaj napisał kiedyś świetny tekst, jakimi metodami się przy tym posługują. Z racji swego zawodu czytuję również szwedzkie recenzje i wyraźnie widzę, że szwedzki krytyk stara się znaleźć i podkreślić zalety powieści, a polski skupia się na wadach (nie jest to pewnie znaczący czynnik przesądzający o poziomie czytelnictwa, ale jakiś wpływ na dobór lektur musi to mieć, jeśli polski czytelnik ciągle dowiaduje się z gazet, jakie to denne powieści publikują polscy autorzy). W tej sytuacji to, że pojawia się grupa recenzentów z lekkim przechyłem w stronę pozytywnej oceny, że bloger poszuka w książce rzeczy pozwalających mu wystawić cztery z plusem zamiast czwórki, jest tylko przywróceniem równowagi. Z tego zresztą powodu bardzo sobie cenię blogi, że ich autorzy czytają książki, które ich interesują, które chcą przeczytać, więc siłą rzeczy częściej piszą o nich dobrze niż źle.

Zaglądam na wiele blogów książkowych (nie tylko tam, gdzie piszą o moich książkach :-) i na tych, które cenię, nie dostrzegłem prób przesładzania czy podlizywania się wydawnictwu (a to bardzo łatwo dostrzec). Krytyka, nawet miażdżąca, nadesłanych książek wcale nie jest czymś wyjątkowym. Są jednak zjawiska, które mi się nie podobają. Jednym z nich jest właśnie przymus odczuwany przez blogerów, że muszą napisać o książce, którą dostaną, i widać wyraźnie, że często robią to bez serca. Tymczasem nie ma żadnego problemu w tym, żeby ją zignorowali albo zadzwonili do wydawnictwa i powiedzieli: „przysłali mi państwo taką a taką książkę, ale ona mnie nie interesuje, ciekawiłby mnie natomiast tytuł taki i taki”.

Nie podoba mi się też, że niektórzy z blogerów zaczęli zamieszczać zapowiedzi nowych tytułów i są to wyraźnie materiały wydawnictwa. Bo jak bloger napisze: „ludzie, widziałem, że będzie nowy Pilipiuk, pod tym linkiem jest zapowiedź, a wiecie, że ja Pilipiuka kocham, więc jak tylko się ukaże, to kupuję, czytam i zamieszczam recenzję, to będzie trzydziesta z jego książek, czyli jubileusz”, to wiem, że chce mnie poinformować o czymś, co go rajcuje i ciekawi, ale jak czytam: „zamieszczam zapowiedź powieści: Sven Svensson „Mord w Sztokholmie”; „Mord w Sztokholmie” debiut kryminalny nowo koronowanego króla kryminału Svena Svenssona, który zdetronizował Larssona i Mankella, dostał prestiżową nagrodę „Złotej Szubienicy” przyznawaną przez gminę Huddinge pod Sztokholmem i osiągnął nakład 6 miliardów, a szykowany jest też przekład chiński”, to w tym momencie blog staje się dla mnie tubą wydawnictwa.

PS. Po napisaniu tego tekstu wyczytałem, że jednak wydawnictwa przesyłając blogerom książki, domagają się recenzji. Nie powinny i, jak widzę, przy sprzeciwie blogera szybko się z takich żądań wycofują.

sobota, 13 listopada 2010

Potargowe wrażenia

Zakończone w zeszłym tygodniu Targi Książki w Krakowie odwiedziłem po raz pierwszy, poprzednie moje wydawnictwa nie widziały potrzeby zapraszania mnie gdziekolwiek, tym większe podziękowania dla Branty.

Miło zaskoczyły mnie tłumy ludzi, zadające kłam malkontentom, że czytelnictwo w Polsce spada i z roku na rok jest coraz gorzej, a co za tym idzie padają księgarnie i wydawnictwa. Malkontenci głoszą te tezy od lat dwudziestu i jakoś nie chcą dostrzec, że gdyby były prawdziwe, to właśnie powinna bankrutować ostatnia księgarnia.

Spotkania z czytelnikami są zawsze przyjemne, a szczególnie ucieszyła mnie na moim stoisku wizyta przemiłych blogerek piszących o książkach, Kaś i Skarletki.

Podobały mi się też dzieciaki kolekcjonujące autografy jak leci, w czym widać było przekonanie, że nawet najbardziej anonimowy pisarz ma noblowskie zadatki i warto w porę się załapać, bo potem taki autograf może być wiele wart. Akurat mnie o autograf nie prosiły, tylko zwykle osobę siedzącą razem ze mną, czy to przedstawiciela wydawnictwa, czy czytelnika, co wskazuje, że fizjonomię mam mało pisarską :-)

Dwie rzeczy mi się nie podobały, a porównuję je z Targami w Göteborgu, na których bywam jako tłumacz. W Göteborgu wydawnictwa oferują tak duże zniżki, że wyjeżdżam stamtąd z naręczem książek. Przy czym wcale ich kupować nie muszę, bo jeśli napiszę do wydawnictwa, dostanę je za darmo, ale to tak, jakby starać się przekonać narkomana, że nie musi płacić dzisiaj za działkę, bo jutro dostanie ją gratis. W Krakowie książki wydawnictwa sprzedają generalnie po cenach okładkowych, a przecież, wziąwszy pod uwagę, że normalnie hurtownik z księgarzem zabierają im połowę tej ceny, mają z czego opuszczać, gdy sprzedają książki bezpośrednio.

W Göteborgu lepiej rozwiązane są też spotkania z pisarzami na stoiskach. U nas sadza się autora i oczekuje, że czytelnik podejdzie i nawiąże rozmowę, a jak nie zna autora ani książki, to specjalnie nie ma powodu, żeby podchodził. No i może być to dla niektórych krępujące, bo nie każdego stać (mnie na przykład nie), żeby podejść i zapytać: niech mi pan/pani powie, o czym to jest. W Göteborgu są to takie mini spotkania autorskie, prowadzący rozmawia z pisarzem, czytelnik może przystanąć, posłuchać o książce bez wykazywania własnej inicjatywy. Podpisywanie książki odbywa się po takim spotkaniu.

sobota, 6 listopada 2010

Pomnik Söderberga

Hjalmar Söderberg dotąd nie miał pomnika. Może wydawać się to dziwne, skoro chodzi o czołowego przedstawiciela nurtu dekadenckiego w literaturze szwedzkiej, pisarza, który na trwale zapisał się w jej historii. Ale znaczenie Söderberga rosło z czasem. Nie był za swego życia postacią nieznaną, wręcz przeciwnie, ale budził tyle kontrowersji, że współcześni nie potrafili docenić wartości jego pisarstwa. Wytarte określenie „wyprzedzał swoją epokę” pasuje do Söderberga jak ulał. Jego chłodny racjonalizm, ateizm, opowiadanie się za aborcją i prawem kobiet do realizowania własnej seksualności działały na ówczesnych Szwedów jak czerwona płachta na byka (ktoś kojarzy, jaki naród jest dzisiaj na etapie Szwedów z przełomu XIX i XX wieku?).

Inna sprawa, że dla pisarza pomnikiem są jego książki i często ten z brązu zastępuje papierowy. Klasyk trafia na cokół, kiedy jego utwory czytają już tylko historycy literatury i studenci filologii. Z Söderbergiem jest inaczej, jego książki są regularnie wznawiane, liczba ich wypożyczeń w zwykłych bibliotekach konkuruje z nowościami, coraz częściej są tłumaczone na świecie (od USA po Japonię).

Ale choć Söderbergowi pomnik właściwie niepotrzebny, takiego wielbiciela jego twórczości jak ja raduje, że jednak w końcu mu go postawiono. Z inicjatywy Towarzystwa Literackiego im. H. Söderberga, o którym wspominałem we wpisie Jubileusz, 11 września odsłonięto pomnik autora „Doktora Glasa” w Humlegården koło Biblioteki Królewskiej. Choć może powinienem napisać „autora ›Zabłąkań‹”, bo wyobrażona postać trzyma w ręce czerwone rękawiczki, o których mowa w pierwszym zdaniu tej powieści: „Młody mężczyzna w granatowym wiosennym płaszczu i czerwonych rękawiczkach wyszedł ze sklepiku przy Arsenalsgatan”.

Autorem pomnika jest Peter Linde. Nie dysponuję niestety zdjęciami, które mógłbym zamieścić bez naruszania praw autorskich, ale sporo zdjęć można zobaczyć na tej stronie (jest to relacja gazety „Dagens Nyheter” z odsłonięcia pomnika).

sobota, 30 października 2010

Polish jokes

Dowcipy o Polakach mnie bawią, bo są po prostu śmieszne. Mój ulubiony: po rozbiciu się dwuosobowej awionetki na polskim cmentarzu ratownicy wydobyli dwieście ciał. Jako Polak nie czuję się nimi urażony i nie sądzę, by na przykład Szkotów raziły dowcipy o Szkotach. Co mnie nie bawi, to oficjalne protesty wnoszone czy to przez dyplomatów, czy organizacje polonijne, że ktoś ma czelność takie dowcipy opowiadać. Bo dopiero te protesty tak naprawdę nas ośmieszają, pokazując, że nie mamy za grosz poczucia humoru ani dystansu do siebie.

Polish joke włączyłem więc do pisanego właśnie opowiadania, mając nadzieję, że zirytuję tym nadętych rodaków i może trochę zejdzie z nich powietrze. Opowiadanie jest z tego samego cyklu co opowiadania zawarte w zbiorku „Między prawem a sprawiedliwością”, który ma się ukazać na dniach. Akcja toczy się w Nowym Jorku, dowcip usiłuje opowiedzieć sierżant Collins swojemu partnerowi, niestety ten, chociaż Chińczyk, ma polski stopień poczucia humoru 0,1 leca (kto wie, skąd ta miara?):

- Wiesz, co to jest, ma IQ dwieście i stoi na lotnisku w Nowym Jorku?

- Na którym lotnisku?

- Jakie to ma, kurwa, znaczenie? Na JFK.

- To nie wiem.

- A na LaGuardii byś wiedział?

- Nie wiem, czy bym wiedział. Musiałbym się zastanowić.

- To się zastanów.

- Czyli nie stoi na JFK, tylko na LaGuardii?

- Tak.

- Przeniosło się?

- Tak, kurwa, przeniosło się.

- Ale też nie wiem.

- Dwustu Polaków czeka na taksówkę!

Collins zaniósł się gromkim śmiechem, ale jego partner pozostał niewzruszony.

- LaGuardia jest krajowym lotniskiem, jak tych dwustu Polaków przyleciało z Polski, to musieli wylądować na JFK.

- To byli Polacy z Greenpointu.

- Z Greenpointu polecieli na LaGuardię?

- Spadaj.


A „Między prawem a sprawiedliwością” będę podpisywał na Targach Książki w Krakowie w przyszłą sobotę (6 listopada) w godz. 12.00-14.00 na stoisku A4. Serdecznie zapraszam.

sobota, 23 października 2010

The true literature

Dostałem maila od Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich z reklamą odpłatnych szkoleń. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, skoro jestem tłumaczem, tyle że do STP nie należałem, nie należę, należeć nie zamierzam ani nigdy nie miałem do nich żadnej sprawy. Czyli STP spamuje, żeby zarobić, jestem dla nich potencjalnym klientem, od którego można wyciągnąć kasę. Jako członek grupy zawodowej, której interesy STP rzekomo reprezentuje, przez cały okres swojej działalności zawodowej (a to już sporo latek) nie odnotowałem ani jednej inicjatywy STP, która nie byłaby biciem piany, tylko realnie poprawiała sytuację tłumaczy. A do zrobienia jest sporo. Na przykład analogiczna szwedzka organizacja wynegocjowała z wydawcami układ, który określa stawkę minimalną dla tłumaczy literatury i ustala, że do tej stawki tłumaczowi będzie się doliczać 12% dodatku urlopowego. W Polsce stawki za tłumaczenia literackie nie drgnęły od dziesięciu lat (dostaję propozycje tłumaczeń za te same, a nawet niższe kwoty, co wtedy, gdy zaczynałem), a gdybym powiedział, że chcę 12 procent dodatku urlopowego, to w wydawnictwie pewnie pokładliby się ze śmiechu i opowiadali to jako dowcip przez następną dekadę.

Chociaż spam, mail mnie jednak zainteresował, bo na samej górze widniało: Warsztaty przekładu literackiego. A nauki nigdy za dużo. Kliknąłem i dowiedziałem się:

Krótki opis szkolenia/celu szkolenia: budowanie warsztatu tłumacza literackiego ze szczególnym naciskiem na wnikliwą analizę tekstu oryginału, a także wierność stylistyczną i formalną oraz poprawność językową przekładu. Zajęcia typu seminaryjnego obejmują również kształcenie umiejętności rozpoznawania własnych błędów i sposobów ich unikania.

„Kształcenie umiejętności rozpoznawania”. Hm. Ale może warsztaty prowadzi inna osoba niż ta, która tym ciężkim stylem zredagowała ogłoszenie.

Warsztaty odbywają się od października do czerwca, raz w tygodniu po dwie godziny zegarowe. Konkretny dzień ustalany jest z uczestnikami na pierwszych zajęciach.

No i bardzo ładnie, że demokratycznie, a nie odgórnie.

Grupa docelowa: kandydaci na przyszłych tłumaczy literackich, studenci wydziałów filologicznych oraz osoby zainteresowane przekładem literackim.

Hm. A czym różni się kandydat na tłumacza literackiego od kandydata na przyszłego tłumacza literackiego?

Wymagana jest znajomość języka angielskiego w stopniu umożliwiającym rozumienie tekstów.

Zdurniałem. Na co mi znajomość angielskiego do tłumaczenia literatury szwedzkiej? Przejrzałem jeszcze raz ogłoszenie, wcześniej nie było słowa o tym, że są to warsztaty przekładu literackiego z j. angielskiego. Co więcej np. sformułowanie „studenci wydziałów filologicznych” wyraźnie sugerowało, że będą to warsztaty w różnych grupach językowych. A może w STP uważają, że jedyną wykładaną i studiowaną filologią w Polsce jest anglistyka? Albo że w Polsce nie tłumaczy się innej literatury poza anglojęzyczną?

Spojrzałem na inne oferty szkoleń:

Tłumaczenie konsekutywne z notacją - język angielski

Egzamin państwowy dla kandydatów na tłumaczy przysięgłych w praktyce - język angielski

Egzamin państwowy dla kandydatów na tłumaczy przysięgłych w praktyce - język niemiecki

Jak widać, przy innych szkoleniach wymieniono język, którego szkolenie dotyczy. Czyli w STP rzeczywiście uważają, że przekład literacki jest równoznaczny z przekładem literackim z j. angielskiego. Bo, jak wiadomo, inne nacje książek nie piszą, a nawet jeśli piszą, to niewarte tłumaczenia.


PS. Zdumiewające jest, że ci wszyscy, którzy nie uznają innej literatury poza anglosaską, nie dostrzegają, że podcinają gałąź, na której siedzą. Przecież my też jesteśmy małą literaturą, a chcemy być tłumaczeni i czytani w świecie. Ale jak możemy przekonywać, że polskie utwory są warte czytania i to nie tylko przez tych, których interesuje specyficzny polski klimat, ale zwyczajnie dlatego, że są ciekawe, mądre, uniwersalne, skoro per definitionem zakładamy, że ciekawe, mądre i uniwersalne książki pisane są tylko po angielsku?

sobota, 16 października 2010

Bones i amisze

„Kości” uważam za jeden z najsłabszych z seriali kryminalnych. Podczas gdy w „CSI” mamy pokazaną żmudną pracę laboratorium, tutaj naukowcy dokonują swych ustaleń jakby od niechcenia: Bones rzuci okiem na kość i już wszystko wie, a najlepsza jest specjalistka od komputera, która zwykle pomacha pilotem i wyświetlają się jej hologramy, wyjaśniające sprawę od A do Z. Do tego ci wybitni naukowcy, mający niezwykle rozległą wiedzę i błyskawicznie kojarzący fakty, to grupka dzieciaków, z których nieliczni ukończyli trzydziestkę. Rozumiem hollywoodzkie wymogi, że ładni, młodzi ludzie lepiej się sprzedają, ale są jakieś granice bajki, poza tym producenci mogliby mieć więcej zaufania do widza. „Kryminalnym zagadkom Las Vegas” brak urodziwych panienek w laboratorium jakoś nie zaszkodził, a serial zyskałby na wiarygodności, bo wiedza i doświadczenie przychodzą jednak z wiekiem. Nieregularnie „Kości” mimo powyższych zastrzeżeń oglądam, bo lubię parę głównych bohaterów i zderzenie prostej, emocjonalnej natury Bootha z racjonalizmem Bones, z którego wykluwają się rewelacyjne dialogi.

Ostatnio obejrzałem odcinek, w którym ofiarą był amisz. Wiązało się to z paroma obrazkami rodzajowymi z ich wspólnoty i zastanowiła mnie jedna kwestia. Amisze odrzucają współczesną technikę, bo - tylko taką informację udało mi się znaleźć - świat jest zły i należy się od niego odciąć. Nie poruszają się samochodami, tylko bryczkami. I teraz pytanie, dlaczego. Przecież bryczka też jest wytworem techniki. Koło to wymysł ludzki, nie boski. Tyle że dawny. Nie chodzi o ekologię, bo nie korzystają też z innych urządzeń technicznych, wcale niezatruwających środowiska. Czyli jak, to, co zastane (w chwili uformowania się wspólnoty), akceptujemy, nie akceptujemy nowości? Dlaczego nowinka techniczna sprzed kilku tysięcy lat jest w porządku, a ta sprzed dwudziestu już nie?

Ich samych pewnie lepiej nie pytać, doszukiwanie się logiki w systemach wierzeń drażni wierzących (taką postawą Bones irytuje zresztą Bootha). Jak napisał Hjalmar Söderberg w „Młodości Martina Bircka”:

Tam też w mieniącej się czerwienią ziemi obiecanej każdego wieczoru zachodziło słońce. Martin był całkowicie pewien, że zachodziło właśnie tam, zaraz za cyplem, a nie w jakimkolwiek innym miejscu. Widział to przecież tak wyraźnie. Wszelako nie wyobrażał sobie, żeby ci, którzy tam mieszkali, mieli słońce na wyciągnięcie ręki albo musieli się bać, że spadnie im na głowę. Gdyby inny chłopiec przyszedł do niego i tak twierdził, Martin uznałby, że jest bardzo głupi. Albowiem z dziećmi jest zupełnie jak z dorosłymi: czynią sobie najdziwaczniejsze wyobrażenia o świecie, lecz gdy ktoś wyciąga wnioski z ich poglądów, mówią, że jest bardzo głupi albo że to nieładnie naśmiewać się z poważnych rzeczy.

sobota, 9 października 2010

Królik półkowy

Przystąpiłem do porządkowania swojego księgozbioru. Jest to twór żywy - dołączają książki kupowane i darowane, znikają pożyczane (czasem na zawsze), czytane, przeglądane nie wracają na swoje miejsce - który co jakiś czas wymaga okiełznania. Zwykle co dłuższy czas, bo zabieram się do tego niechętnie, najczęściej zmuszony koniecznością, kiedy orientuję się, że kupiłem albo pożyczyłem od kogoś książkę, którą już miałem w swoich zbiorach, a przeoczyłem ją wskutek panującego tam galimatiasu. A porządkuję niechętnie, bo nie lubię podejmować decyzji, które przy układaniu książek na półkach podejmować trzeba: czy powieść fińskiego autora po niemiecku mam dać do literatury skandynawskiej czy postawić obok innych obcojęzycznych, czy "Jurassic Park" to sensacja czy science fiction, czy "Teatrzyk Zielona Gęś" to dramat czy humor, czy "Medycynę sądową" dać koło "Encyklopedii zdrowia" i dołożyć tam "Stulecie chirurgów", czy jednak "Medycynę" dać do kryminałów (bo tam dałem poradnik "Jak napisać kryminał"* i podręcznik "Ślady kryminalistyczne"), "Encyklopedię" do encyklopedii, a "Stulecie" do książek historycznych, czy dwie powieści tego samego autora wydane w serii gigant i mikro postawić koło siebie, kierując się logiką, czy jednak z dala od siebie, mając na względzie estetykę? Poza tym lubię świat idealny, tymczasem zawsze jest tak, że brakuje trzech kryminałów, żeby zapełnić półkę z powieściami kryminalnymi, a tomików poezji jest o pięć za dużo na przewidziane dla nich miejsce.

W trakcie tych porządków chwilowo opustoszał regał i tę okazję wykorzystał mój królik, by zaanektować go sobie na miejsce do wylegiwania się. I tak stałem się właścicielem królika półkowego :-)



Mimo że mu się tam wyraźnie podoba, miejsca na półkach ci u mnie deficyt, a przez to jest zbyt cenne, bym mógł mu pozwolić na przeniesienie się tam na stałe. Zresztą ma swoje inne ulubione miejsce do leżenia, a mianowicie tu



co nieodmiennie wywołuje rozbawienie gości, że swojego królika trzymam na półmisku.

* Lesley Grant-Adamson "Jak napisać powieść kryminalną". Kupiłem to z ciekawości już po wydaniu "Kanalii". Przeczytałem i stwierdziłem, że gdybym nie umiał napisać kryminału, to z tego poradnika na pewno bym się nie nauczył.

sobota, 2 października 2010

Niszowo

Przeciętny czytelnik, któremu kulisy rynku wydawniczego są obce, żywi przekonanie, że dobra książka obroni się sama i o dobrej książce zawsze się dowie. Nic bardziej mylnego. O powodzeniu książki decyduje stojąca za nią machina promocyjna. Owszem, nie da się wypromować totalnego badziewia, ale już tytuł średniawy kosztem bardzo dobrego bez problemu.

W skali globalnej wygląda to tak, że powieść napisana po angielsku ma znacznie większe szanse na zaistnienie niż ta sama napisana w jakimkolwiek innym języku. W skali lokalnej decyduje wielkość i przebojowość wydawnictwa. Bestsellery w małych wydawnictwach, niemających większych środków na reklamę, są wyjątkiem, nie regułą. Przekładając to na konkrety: gdyby moje wydawnictwo opublikowało Mankella i Axelsson, a WAB Nilsson i Söderberga, ta pierwsza para byłaby znana wąskiemu kręgowi czytelników, a druga powszechnie, a nie odwrotnie.

Zdobywszy jako wydawca powyższą wiedzę i zdając sobie sprawę, że wartość książki przy decyzji o przyjęciu do wydania jest zaledwie jednym z czynników i to wcale nie rozstrzygającym, chętnie rozglądam się za tytułami, o których się nie mówi. Trzy takie perełki chciałbym zarekomendować:

1. Karolina Sykulska „Bestseller”, wyd. Verbariusz (własne wydawnictwo autorki) - rewelacyjna satyra na rynek wydawniczy, obnażająca te mechanizmy, o których piszę powyżej. W tle kłopoty małżeńskie, tak że powieść ciekawa też dla tych, których proces wydawniczy interesuje nieco mniej. Przednie poczucie humoru, lekkie pióro, no ale wydawczyni nie chce płacić za recenzje i Empikowi za miejsce na półce, więc książka się nie przebiła.




2. Joanna Jodełka „Polichromia”, wyd. Time Machine (wydawnictwo przyjaciółki autorki). Jeden z lepszych polskich kryminałów ostatnich lat, ciekawe tło społeczne, ale zagadka kryminalna na pierwszym miejscu (niektórzy recenzenci zapominają, że taka winna być hierarchia w kryminale i często chwalą kryminał mimo słabej zagadki, bo ma ciekawe tło, zamiast doradzać autorowi, żeby w takiej sytuacji pisywał powieści obyczajowe), logicznie poprowadzona, zaskakująca. Powieść bije na głowę niektóre z Mrocznej Serii WAB, ale ponieważ nie została w tejże serii opublikowana, zainteresowania recenzentów wielkonakładowych gazet nie wzbudza.





3. Sylwia Drożdżyk „Identyfikatory” wyd. Prozami (własne wydawnictwo autorki). Anna Janko ukuła pojęcie „książek niekoniecznych”. Ich przeczytanie nic w życie człowieka nie wnosi, nieprzeczytanie nie jest żadną stratą. „Identyfikatory” są książką konieczną. Ten zbiór krótkich opowiadań (czy nawet nie opowiadań, tylko miniatur, impresji) daje więcej do myślenia niż rozbudowany traktat filozoficzny.



sobota, 25 września 2010

Jest okładka!

Płacząca Temida na tle nowojorskich drapaczy chmur, tak będzie wyglądała okładka mojej następnej książki, zbioru opowiadań kryminalnych pt. „Między prawem a sprawiedliwością”.



Książka ma się ukazać do końca października, czyli z pewnym opóźnieniem w stosunku do zapowiedzi.

Jest to pierwsza okładka, z której jestem zadowolony, ale też pierwszy raz miałem w umowie, że ostateczny głos w sprawie okładki ma autor. Większe wydawnictwa chcą same decydować, a jeśli gusta autora i grafika są rozbieżne albo dział handlowy żywi przekonanie (empirycznie niczym niepoparte), że dane szkaradzieństwo podniesie sprzedaż, to autor może się tylko z rozpaczą przyglądać, jak oszpecają mu książkę.

Okładka „Kanalii” miała pierwotnie przedstawiać stwora - półstarca, półdrzewo - trzymającego urwaną głowę kobiety, jakby to była powieść z gatunku horroru czy fantasy, a nie kryminał, w którym akurat nikomu głów nie urywają. Zaprotestowałem tak desperacko, że choć wydawnictwo teoretycznie nie musiało się na mnie oglądać, jednak ustąpiło. Wtedy pozwolono mi wybrać z kilku propozycji, ale wszystkie były na jedno kopyto, bo musiały odpowiadać wymogom oprawy graficznej serii. Że ta oprawa jest beznadziejna i nie zachęca do sięgnięcia po książkę, dotarło do wydawnictwa dopiero po trzech tytułach i dopiero wtedy ją zmienili.

Za to znakomita była pierwotna okładka „Niepełnych”: przedstawiała motyla zamkniętego w szklanym słoju. Kiedy ją zobaczyłem, normalnie wpadłem w zachwyt. Przełożenie treści na symboliczny obraz było perfekcyjne. Niestety, seria, w której miała ukazać się powieść, przestała się wydawnictwu sprzedawać, więc przeniesiono książkę do innej. Prosiłem o zachowanie tego motywu, ale się nie doprosiłem. Dano harlekinowski kicz nijak mający się do treści (główna bohaterka jeździ przecież na wózku, więc diabli wiedzą, co to za para na okładce), a na dodatek dział handlowy opatrzył go kretyńskim hasłem reklamowym. Nie spodobało mi się oczywiście, zwłaszcza że zostało zapisane tak, by wyglądało na podtytuł, ale skoro nie było go na przesłanej do akceptacji stronie tytułowej, formalnie nie było się do czego przyczepić.



Ponieważ wcześniej musiałem stoczyć walkę o tytuł, bo wydawnictwo chciało go zmienić, uznałem, że na jakieś komercyjne ustępstwa trzeba pójść, ostatecznie na okładce często wypisuje się różne bzdety typu „król kryminału” czy „bestseller wszech czasów”. Chęć pójścia na kompromis jednak się na mnie zemściła. Bo kiedy dostałem wydrukowaną książkę do ręki, okazało się, że hasło dopisano na stronie tytułowej. Na moje pretensje, dlaczego dołożono podtytuł, nie pytając mnie o zgodę, wydawnictwo odpowiedziało, że skoro nie zaprotestowałem przeciwko niemu na okładce, uznali, że się zgadzam. Jakby mail czy telefon z pytaniem, czy tak jest rzeczywiście, stanowił jakiś problem. Wiedzieli, że się nie zgodzę, więc wymyślili świetny pretekst, jak dopisać mi podtytuł. Dział handlowy uznał, że „dzięki niemu książka się lepiej sprzeda”, no a skoro autor stawał na drodze pomysłom działu handlowego, trzeba było znaleźć sposób, jak go wykołować. Bo tak się w Polsce traktuje autora: jako uciążliwy dodatek do produktu, którym wydawnictwo handluje.

sobota, 11 września 2010

Niedrzwica Duża

Nigdy nie słyszałem o takiej miejscowości (piękna nazwa!), a o jej istnieniu dowiedziałem się w bardzo miły sposób. Otóż w najbliższy piątek 17 września w tamtejszej bibliotece na spotkaniu Dyskusyjnego Klubu Książki będą omawiani „Niepełni”. Jeśli więc ktoś ma ochotę i mieszka niedaleko, może się wybrać (na godz. 18.00). Czasu na przeczytanie książki trochę mało, bo to ponad czterysta stron i to takich uczciwych, a nie napompowanych przerośniętą czcionką i szerokimi marginesami, co ostatnio modne, ale podobno niektórzy czytają jednym tchem.

Powoli się przyzwyczajam, ale wciąż jeszcze, kiedy odkrywam, że jacyś obcy mi ludzie czytają moje książki, ogarnia mnie lekkie zdumienie. Rozumiem motywację rodziny i przyjaciół, znają mnie, mają na co dzień, są ciekawi, co wypichciłem, ale to, że jakiś obcy człowiek bierze do ręki moją powieść, choć nazwisko autora nic mu nie mówi, czyta z własnej i nieprzymuszonej woli i chce o tym, co przeczytał, podyskutować, stanowi dla mnie swoiste misterium.

Zdumienie zapewne spowodowane jest tym, że choć cieszy mnie każdy czytelnik, a podwójnie ten, który zechciał się podzielić refleksją, czy to zamieszczając jakiś tekst w Internecie, czy przysyłając mi maila (przepraszam, jeśli nie zawsze odpowiem, czasami zwyczajnie nie wiem co), to w chwili pisania o potencjalnych czytelnikach nie myślę, piszę wyłącznie dla siebie. Pracując nad „Kanalią” nie liczyłem nie tylko na czytelników, ale nawet na wydawców. Wcale nie byłem przekonany, że ktoś zechce „Kanalię” wydać i brałem pod rozwagę, że będę musiał ją opublikować własnym sumptem. Ale wydawca się znalazł, zresztą bardzo szybko, bo szef Santorskiego (obecnie Czarnej Owcy), z którym współpracowałem jako tłumacz, tak się zaciekawił, co ów tłumacz spłodził, że mój tekst ominął kolejkę propozycji do przeczytania.

niedziela, 5 września 2010

Artykuł 54

Monika P., która po katastrofie smoleńskiej napisała na fladze „ch... w d... Kaczorowi. Wierni Polacy” (artykuł), została skazana za zbezczeszczenie narodowego symbolu na pół roku więzienia w zawieszeniu i uwolniona od zarzutu obrażenia prezydenta, bo sąd uznał, że można ukarać jedynie za znieważenie urzędującego prezydenta, a Lech Kaczyński po śmierci już tej funkcji nie pełnił. Pozwolę sobie wyrazić opinię, że taki wyrok w kraju, w którym panuje (czy ma panować) wolność słowa, nie powinien zapaść. Monika P. powinna zostać uniewinniona, bo wykorzystała flagę, by dać wyraz swoim politycznym poglądom. Artykuł 54 Konstytucji RP mówi: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów (...)” Owszem, Konstytucja zapewnia również prawną ochronę symboli narodowych. Niby konflikt dwóch równorzędnych racji, tylko że przy rozpatrywaniu odpowiedzialności za dany czyn zawsze bierze się pod uwagę motywacje. Intencją Moniki P. nie było zbezczeszczenie flagi, tylko wyrażenie swojego oburzenia na zakłamanych rodaków. I pobudka powinna być rozstrzygająca w ocenie charakteru jej czynu i ustalaniu wymiaru kary. Czy Monika P. chcąc wyrazić swoje polityczne stanowisko i sprzeciwić się hipokryzji Polaków, dla których Lech Kaczyński stał się wybitnym mężem stanu w chwili, gdy jego samolot rozbił się o ziemię, mogła uniknąć sprofanowania flagi (bo że samo sprofanowanie nastąpiło, nie podlega dyskusji)? Teoretycznie tak. Mogła napisać to, co napisała, na murze albo dać na fladze łagodniejszy tekst typu „Drodzy rodacy, opamiętajcie się”. Tyle że siła ekspresji tego byłaby żadna. Nie pochwalam doboru słownictwa, nie lubię wulgaryzmów (tak, wiem, w ustach autora „Kanalii” brzmi to dziwnie), ale czy do takich wystąpień nie utorowali drogi maluczkim sami politycy? Poziom inwektyw, jakimi się obrzucają, jest taki, że ociera się o granicę dobrego smaku, zwykły obywatel, jeśli chce być usłyszany, musi ją przekraczać.

Czy są jakieś wątpliwości co do tego, że Monika P. chciała wyrazić swoje polityczne poglądy? Bo może tylko tak się tłumaczyła, żeby uniknąć kary? Otóż nie. Najpierw zeznała: „drażniła mnie ta żałoba. Irytowało mnie, że nagle wszyscy ludzie stali się wielkimi katolikami i patriotami, a wcześniej się tak nie zachowywali”, ale wyraźnie nie zdając sobie sprawy, że takie wyjaśnienie powinno uwolnić ją od odpowiedzialności karnej, zaczęła się tłumaczyć, że był to głupi żart. Czyli wymyślone jest to drugie usprawiedliwienie, a gdyby było prawdziwe, to dopiero wtedy powinna zostać ukarana, bo chociaż głupota nie jest karalna (czasami szkoda), to niektóre wynikłe z niej czyny już tak.

Przepis penalizujący obrażanie prezydenta powinien dawno zostać usunięty z naszego prawa, bo nie przystaje do standardów współczesnego demokratycznego państwa. Jeśli prezydent czuje się przez kogoś obrażony, niech wniesie pozew cywilny. Czy podobny los powinien spotkać zakaz bezczeszczenia flagi? Nie. Prawna ochrona symboli narodowych jest ze wszech miar słuszna. Przypadek właściwego zastosowania tego zakazu opisuje ten sam artykuł. Dwóch prymitywów uznało, że spalenie flagi, wytarzanie jej w błocie i wyrzucenie do śmietnika urozmaici im popijawę. W tym jednak przypadku prokurator był łagodny i zgodził się na dobrowolną karę i grzywnę. Jaką lekcję wyniesie z tego ta młoda dziewczyna: nie wychylaj się, bo pójdziesz siedzieć, w tym kraju nie ma pobłażania dla nieprawomyślnych poglądów, ale chlej, ile chcesz, jak narzygasz na orła, to najwyżej dostaniesz grzywnę?

W artykule relacjonującym wydanie wyroku jest informacja, że prokurator nie zgodził się, by Monika P. miała obrońcę z urzędu. Gdyby to prokurator decydował, kto ma prawo mieć obrońcę z urzędu, oznaczałoby to, że obowiązują u nas chińskie standardy prawne. Dziennikarz (jak często) nie zna się na tym, o czym pisze, do kpk nie zajrzał, coś zbyt skrótowo zanotował, źle to później odczytał i podaje w artykule informacje, które robią z nas drugie Chiny.

sobota, 28 sierpnia 2010

Nowy Söderberg

Wreszcie, bo od Niebłahych igraszek minęły już cztery lata. Niestety, tłumaczenie Söderberga jest tak pracochłonne, że muszę traktować je jako hobby, bo poświęcony temu czas nijak ma się do honorariów czy zysków. Nad przekładem Zabłąkań pracowałem tyle samo co nad trzykrotnie obszerniejszym Rewanżem Lizy Marklund. A nie mam niestety mecenasa, dzięki któremu mógłbym w pełni poświęcić się swojemu hobby. Takiego mecenasa w pewnym okresie swego życia miał Söderberg, który poza pisaniem nic innego nie robił, a że pisał niewiele, często brakowało mu pieniędzy. Jego dobroczyńca nazywał się Ernest Thiel i przez swą szczodrość znalazł miejsce w historii literatury szwedzkiej. Tak więc jeśli są chętni do zapisania się w historii literatury polskiej, to zapraszam :-)

Nowa książka Söderberga po polsku to właśnie Zabłąkania, które ukazują się pod egidą wydawnictwa Kojro.


Małe wydawnictwo, ale jestem zadowolony, bo miałem spory wpływ na ostateczny kształt książki, między innymi na wybór okładki (o konkursie na tę okładkę można przeczytać we wpisie Zabłąkani Jezus i Barabasz). Na okładce znalazło się nazwisko tłumacza, a duże wydawnictwo zapewne nie zgodziłoby się na ten pomysł. Chodziło to za mną, odkąd zobaczyłem angielski przekład Młodości Martina Bircka z 2004 r. i nie musiałem otwierać książki, by dowiedzieć się, że dokonał go Tom Ellett.


Nieporęcznie jednak było wprowadzać mi ten zwyczaj we własnym wydawnictwie. Nie mówiąc już o tym, że "życzliwi" by mnie zjedli, udowadniając wszem i wobec, jakich to kompleksów w ten sposób nie leczę. Przy Zabłąkaniach sytuacja wydała mi się jednak optymalna, by taki zwyczaj spróbować zapoczątkować: skoro bywam również autorem, nie ma mowy o niezaspokojonej chęci zobaczenia własnego nazwiska na okładce, a pani Bożena Kojro sama jest tłumaczką (z języka fińskiego) i powinna przyjąć taki pomysł życzliwie, co też się stało. Chciałbym, żeby inni wydawcy poszli w nasze ślady i również docenili w ten sposób wkład tłumacza w powstanie książki. Nie jest to zresztą żadna rewolucja, swego czasu nazwisko tłumacza na okładce zamieszczało Wydawnictwo Literackie.



Zabłąkania to debiutancka powieść Söderberga. Posłał ją najpierw do wydawnictwa Wahlström & Widstrand (obecnie macierzyste wydawnictwo m.in. Johanny Nilsson), ale książka została odrzucona. Drugim wielkim nazwiskiem, na którym w tamtym okresie nie poznali się właściciele W&W, był Gustaf Fröding (po polsku jego wiersze można przeczytać w zbiorku Rytmy i obrazy w tłumaczeniu Anny Fiutak). W&W przyjęło jednak inną pracę Söderberga, którą przesłał im anonimowo i za którą nigdy nie dostał nawet korony, a mianowicie propozycję logo. To znane całej Szwecji jabłuszko jest właśnie autorstwa Söderberga, choć mało kto wiąże je z jego nazwiskiem.


sobota, 21 sierpnia 2010

Jubileusz

Towarzystwo Literackie im. H. Söderberga obchodzi 25-lecie swojego istnienia. Założono je wiosną 1985 r., a w sierpniu odbyło się spotkanie to zatwierdzające. Inspiratorem i pierwszym przewodniczącym był literaturoznawca Bure Holmbäck (swoją pracę doktorską poświęcił Niebłahym igraszkom), autor monumentalnej biografii Söderberga, opublikowanej w 1988 r. Obecnym przewodniczącym jest Nils O. Sjöstrand. Towarzystwo organizuje liczne imprezy i wydaje publikacje związane z pisarzem (niekoniecznie tylko o nim, wznowiło np. obie książki syna Söderberga, Mikaela, który w wieku 28 lat popełnił samobójstwo). Więcej o tej działalności osoby szwedzkojęzyczne mogą poczytać na stronie www.soderbergsallskapet.se.

Na literackiej mapie Szwecji takie towarzystwo nie jest niczym niezwykłym, ma je praktycznie każdy pisarz o jakim takim znaczeniu w historii literatury szwedzkiej. I nie są to twory, które po zarejestrowaniu i założeniu strony internetowej zapadają w stan hibernacji, tylko zwykle bardzo prężnie działające stowarzyszenia. Naocznie się o tym przekonałem, bywając na targach książki w Göteborgu, gdzie zawsze sporą część przestrzeni wystawowej zajmują właśnie ich stoiska.

Ciekawostką może być fakt, że swoje towarzystwo ma również Johan Kristian Homan, który nie jest pisarzem, tylko postacią literacką, antykwariuszem rozwiązującym zagadki kryminalne w liczącej sobie 38 tomów (!) serii autorstwa Jana Mårtensona. Jak z dumą podkreśla sam autor, jeszcze tylko jedna fikcyjna postać jest honorowana w podobny sposób, a mianowicie Sherlock Holmes. Książki z Homanem Mårtenson publikuje z niesłychaną regularnością co roku, zaczął w 1973 i ani razu nie wypadł z tego rytmu, żartobliwie mówi, że jako ONZ-owski urzędnik ma dużo czasu na pisanie. W latach 90. próbowałem zainteresować polskich wydawców jego kryminałami, ale bezskutecznie.

sobota, 14 sierpnia 2010

Polski gramatyka, trudny gramatyka

Przeczytałem „Samotność w sieci” Wiśniewskiego i wbrew opiniom moich znajomych (tych, na których gustach czytelniczych polegam), że to romansidło, stwierdzam, że bardzo przyzwoita powieść. To po raz kolejny pokazuje, że książki do czytania należy sobie dobierać samodzielnie, ignorując zarówno zachwyty , jak i słowa krytyki. Zresztą staram się tego trzymać i recenzje czytywać post factum, wyłącznie żeby porównać wrażenia.

Przyjemność z lektury popsuła mi jednak osobliwa gramatyka stosowana przez autora za wyraźnym przyzwoleniem redaktorów (cytaty z wydania „filmowego”, Prószyński i S-ka, brak daty publikacji, ISBN 978-83-7469-383-7, redakcja Jan Koźbiel).

Pamięta, że (...) zaczęła uciekać. Asi nie było już przy niej; biegnąc, kątem oka zauważyła, że klęczy w wysokiej trawie i wymiotuje. (str. 189)

Biec i widzieć przy tym siebie klęczącą i wymiotującą na polu to doznanie iście transcendentne.

Odpięła powoli zapinki stanika i obiema dłońmi zsunęła go sobie na brzuch. Potem przełożyła go do lewej dłoni, a prawą wsunęła w majtki i podnosząc nieznacznie pośladki, zsunęła je poniżej ud. (...) Szeroko rozłożyła nogi. (...) Po chwili oddychała bardzo szybko i głośno. (str. 205)

Seks w pojedynkę to kicha, ale jak się zsunie pośladki poniżej ud, to orgazm można osiągnąć.

sobota, 7 sierpnia 2010

Odbiór osobisty

Poradnik Jak wydać książkę sprzedaję m.in. przez Allegro. Przy czym trzykrotnie (w opisie aukcji, na stronie O mnie i w wiadomości dla kupującego) podaję, że nie ma możliwości odbioru osobistego. Ale mógłbym to sobie napisać i dziesięć razy, niemal każdy kupujący z Wrocławia owo zastrzeżenie ignoruje. Pół biedy jeśli zwraca się z prośbą, żeby w ramach wyjątku, większość po prostu mnie informuje, że mieszka we Wrocławiu (jakbym zastrzeżenie poczynił dla mieszkańców Gdańska czy Krakowa) i w związku z tym odbierze osobiście. Odmowa wywołuje w najlepszym razie łagodne oburzenie i pouczenie, że to w trosce o mój czas (kupujący oczywiście nie zauważa tego, że marnuje mój czas, przysyłając mi zbędną korespondencję i zmuszając do odpisywania), a jeden z mniej delikatnych bez ogródek oświadczył mi, że jestem chory, skoro wolę iść na pocztę, niż spotkać się z nim na pętli, gdzie mam bliżej. Co ciekawe, to oburzenie jest czysto bezinteresowne, bo książkę wysyłam gratis, czyli nie ma oszczędności na kosztach wysyłki, pośpiech też nie gra roli, gdyż kupujący potrafi się zgłosić z taką prośbą po tygodniu, gdy kto inny zdążył w tym czasie dokonać przelewu i odebrać przesyłkę.

Ta sytuacja pokazuje dwie cechy Polaków: ignorowanie wszelkich niepasujących im obostrzeń oraz całkowitą niechęć do zastanawiania się nad motywacjami innych. Bo nie trzeba wielkiej inteligencji, żeby domyślić się, dlaczego książkę wolę wysłać. Nadaję sporo przesyłek (nie tylko związanych z Allegro), więc na pocztę tak czy tak w miarę często muszę chodzić, a mniej czasu zabierze mi dołączenie kolejnej przesyłki do kilku innych niż organizowanie odrębnego spotkania. Nie muszę też urządzać specjalnego pakowania, bo poradnik regularnie się sprzedaje, więc zwykle pakuję za jednym zamachem z dziesięć egzemplarzy, a potem tylko wpisuję na kopercie adres. Ale nawet gdyby pakowanie było czasochłonne, to pakuję, kiedy sobie zaplanuję, a nie odrywam się od komputera (co wytrąca mnie z rytmu pisania czy tłumaczenia), kiedy ktoś raczy przyjść po książkę. Bo w Polsce nie da się umówić na konkretną godzinę. Większość traktuje umówioną godzinę jako czysto orientacyjną z marginesem plus minus trzydzieści minut, jeśli nie więcej. Gdybym się umówił z kupującym na pętli, to stałbym tam pewnie jak ciołek i na niego czekał, nie wiedząc, co się dzieje, bo spóźnialscy jeszcze nie odkryli, że komórki można użyć do poinformowania o spóźnieniu. A gdybym zgłosił pretensje o spóźnienie, wysłuchałbym dziesiątek, zresztą całkowicie wiarygodnych, usprawiedliwień.

Bo nie wiem, czy zauważyliście, że ludzie dzielą się na tych, którzy po prostu robią to, czego się podjęli i na tych, którym na przeszkodzie w zrobieniu tego, czego się podjęli, stają wszelkie możliwe nieszczęścia i zdarzenia losowe. Jakby się akurat na tę część ludzkości uwzięły. I taki naznaczony ma zawsze absolutnie przekonujące wyjaśnienie, że absolutnie obiektywne czynniki uniemożliwiły mu po raz kolejny dotrzymania własnych zobowiązań.

środa, 28 lipca 2010

Rozmowy polityczne

Garść wrażeń z ostatnio wysłuchanych wywiadów z politykami.

Nelly Rokita. To, że nieprzeciętnie inteligentny mężczyzna żeni się z nieprzeciętnie głupią (za to ładną) kobietą, jest zjawiskiem tak powszechnym, że nawet przy tej parze niewartym roztrząsania. Ale co o kondycji ich partii mówi to, że inteligentny zasilił szeregi PO, a głupia trafiła do PIS-u?

Roman Giertych. Im dalej od polityki, tym w wypowiedziach więcej sensu, rozsądku i poszanowania zasad logiki. Pytanie, czy ta metamorfoza więcej nam mówi o polityku, czy o wyborcach, do których się zwraca. Jeśli to drugie, to konkluzja jest przykra: wyborców, którzy nie kierują się rzeczowymi argumentami, jest wciąż w Polsce legion.

Ryszard Kalisz. Jak tylko zaczął mówić o programowych dylematach lewicy, dziennikarz mu przerwał. Bo to nudne, zamiast pyskówki, epitetów i złośliwości, merytoryczna wypowiedź, zgroza. Duży plus dla Kalisza, że z miejsca to dziennikarzowi wypomniał. I znowu pytanie, czy dziennikarz nie chce słuchać o poważnych sprawach, czy nie chcą telewidzowie.

sobota, 24 lipca 2010

Czytelniczy łańcuszek

Na blogu Chihiro znalazłem ankietę i poczułem się zaproszony, by odpowiedzieć na pytania.

1. Do jakiego miasta/kraju chciałbyś pojechać zainspirowany lekturą?

Ponieważ ostatnio tłumaczyłem „Zabłąkania” Hjalmara Söderberga, mam ochotę nie tylko na podróż w przestrzeni, ale i w czasie. Zwiedzić Sztokholm przełomu XIX i XX wieku, zobaczyć te budynki, których już nie ma, poobserwować przechodniów ubranych jak bohaterowie książki, wejść do kawiarni w hotelu Rydberg, rozejrzeć się za Hjalmarem, przysiąść do jego stolika i porozmawiać, ech, to by było.. Kiedy czytam utwory Söderberga, mam wrażenie (i nie jestem bynajmniej w tym względzie odosobniony), jakbym toczył głęboką dyskusję z przyjacielem o bliskich mi poglądach i odczuciach. Z pisarzy, których tłumaczyłem, nie wszystkich miałem okazję poznać, ale tylko w przypadku Söderberga nie mogę tego odżałować.

2. Jakie jest Twoje ulubione miejsce do czytania latem?

Takie samo jak zimą. Na kanapie. Nie znoszę czytać na powietrzu, kiedy mózg się gotuje od gorąca, a wszelkiego rodzaju robactwo zwane eufemistycznie owadami włazi na człowieka i na książkę.

3. Poleć jedną książkę do czytania na wakacje.

Na tegoroczne upały tylko „Osaczeni wielkim chłodem” Centkiewiczów. Żeby chociaż mentalnie zmarznąć. W szczenięcych latach zaczytywałem się Centkiewiczami i zdecydowanie wolałem polarne rejony od fiedlerowskich ciepłych krajów. Jestem zimnolubny i jak patrzę na zapowiedzi, że nasz klimat na stałe ma przerodzić się w śródziemnomorski, to mam ochotę wyemigrować na Alaskę.

4. Jaka jest Twoja najnowsza wakacyjna lektura? Co zacząłeś czytać?

„Kamień na kamieniu” Myśliwskiego. Epika przez duże „e”. Człowiek zanurza się w tej prozie jak w leniwie płynącej szerokiej rzece i daje nieść nurtowi. Myśliwski i Tokarczuk to dla mnie dwoje najwybitniejszych współczesnych polskich pisarzy.

Też nie będę nikogo wyznaczał do odpowiedzi na te pytania, bo tu tak trochę na uboczu jestem i wyznaczony mógłby nie zauważyć, że wyznaczony, ale warto odpowiedzieć, bo to się fajnie czyta.

sobota, 17 lipca 2010

Zabłąkani Jezus i Barabasz

Okładki do wydawanych przez siebie książek, począwszy od „Jezusa Barabasza” Hjalmara Söderberga, wybieram w drodze konkursu. Obserwując przy tym zjawisko, które najpierw mnie zdumiewało, a teraz bawi (choć nadal jest dla mnie niepojęte). Otóż sporej części grafików nie chce się popatrzeć przed wysłaniem propozycji konkursowej, czy poprawnie napisali nazwisko autora i tytuł. Dowiadywałem się, że mój ulubiony pisarz nazywa się Soderberg, Södeberg czy Söderbeg, że napisał książki pod tytułem „Jezus i Barabasz” albo „Niebłache igraszki”.

Oczywiście taka propozycja z bykiem ortograficznym czy jakimkolwiek innym przekłamaniem odpada w przedbiegach, bo nie będę przecież ryzykował, że grafik niechluj pośle do drukarni okładkę z błędami. Oczywistością jest też, że o dyskwalifikowaniu prac z błędami nie uprzedzam, żeby mieć możliwość wyłapania niechlujów.

Ponieważ graficy zdołali się rąbnąć nawet przy tak - wydawałoby się - łatwym nazwisku jak Nilson (Nelson) czy tytule „Jak wydać książkę” („Jak napisać książkę”), nie miałem wątpliwości, że w konkursie na okładkę powieści „Zabłąkania” Söderberga będzie festiwal błędów. I rzeczywiście, zaproponowano mi tytuły „Zabłąkana” (3 razy), „Zabłąkanie”, „Zbłąkania”, a nawet „Zagubienia”. Autor tradycyjnie nazywał się Soderberg, ale pokazano mi też nowe możliwości przerobienia nazwiska, na Shoderberg (sic!), a jeden z grafików wziął się za nieprzekręcane dotąd imię i zaproponował „Hijalmar”.

Co ciekawe, ci, którym obca jest elementarna solidność, domagają się najwyższych honorariów. Graficzka od Shoderberga zaśpiewała sobie za okładkę pięć razy więcej, niż wynosiło średnio żądane honorarium (oscylujące rzeczywiście wokół kwoty, jaką wydawnictwa płacą za okładki), a jeden z tych od „Zabłąkanej” dziesięć razy więcej!

W sumie na dwadzieścioro dwoje grafików, którzy zgłosili się konkursu, okładki z błędami przysłało ośmioro, co stanowi 36%! Śmiem postawić tezę, że jest to obraz polskiej (nie)rzetelności w ogóle.

Przy tak umiarkowanym zainteresowaniu konkursem (zwykle było znacznie więcej propozycji, pewnie sezon urlopowy nie sprzyjał) i tylu pracach odrzuconych z powodu błędów, wyglądało na to, że po raz pierwszy ta forma wyłaniania wykonawcy zawiedzie. Jeszcze w ostatnim dniu konkursu wśród nadesłanych nie było okładki, która idealnie pasowałaby mi do książki. Przyszła na dwie minuty przed północą. Na zdjęciu poniżej zwycięska okładka.


poniedziałek, 12 lipca 2010

Krew na rękach

Palikota lubię. Za to, że swoim postępowaniem podkopuje fundamenty hipokryzji i konformizmu, na jakich opiera się polityka. Zapytany przez dziennikarza np. o eutanazję odpowiada „tak” bądź „nie”, podczas gdy każdy inny polityk się wije: „zadał pan niezwykle istotne pytanie, które wymaga ujęcia z różnych aspektów…” i tak przez pięć minut bez żadnej deklaracji. Oczywiście, każdy inny polityk postępuje racjonalnie, bo przemawia do wyborców i żadnym nie chce się narazić. Wie, że jeśli powie prawdę, że np. jakaś posłanka uprawia prostytucję polityczną, to przeciwnicy i co głupsi dziennikarze będą do upadłego powtarzać, że nazwał ją prostytutką, a ciemny lud to kupi, żeby zacytować klasyka.

Jeśli jednak chodzi o ostatnią wypowiedź Palikota, podzielam krytykę oburzonych i dziwi mnie obrona ze strony m.in. Rylskiego i Kory. To artyści pracujący ze słowem, a twierdząc, że Palikot wyartykuował to, co myśli spora część społeczeństwa zakrzyczana przez „prawdziwych Polaków”, przypisują użytemu przez niego zwrotowi inne znaczenie niż ten zwrot ma.

Zarówno słownik języka polskiego Szymczaka, jak i frazeologiczny Skorupki podają, że „mieć krew na rękach” to tyle, co „zadać komuś śmierć, popełnić zbrodnię”. Można rozszerzyć to znaczenie i powiedzieć tak o kimś, kto nie zabił własnoręcznie, ale swoimi działaniami do czyjejś śmierci doprowadził. Tyle że musiałby działać z taką właśnie intencją. Lub choćby godzić się z tym, że ktoś wskutek tychże działań śmierć poniesie. Nie powiemy tak o kierowcy, który przez nieuwagę spowodował śmiertelny wypadek.

Lech Kaczyński ponosi moralną współodpowiedzialność za katastrofę, bo nawet jeśli nie naciskał tym razem, to Protasiuk z pewnością miał w tyle głowy, jaką nagonkę Kaczyński i PiS-owcy urządzili na pilota, który odmówił lądowania w Gruzji. Inne zarzuty wobec Kaczyńskiego, że się spóźnił, że wcześniej pił, są śmieszne, bo równie dobrze można by mu zarzucać, że przyczynił się do katastrofy w ten sposób, że wygrał wybory prezydenckie, gdyby ich nie wygrał, nie leciałby do Katynia. Wszelkie zdarzenia, wskutek których prezydencki tupolew znalazł się nad lotniskiem w Smoleńsku akurat o danej porze w danych warunkach pogodowych są nieistotne dla ustalenia stopnia winy, bo nie doprowadziły do katastrofy. Kiedy sąd ustala stopień winy uczestników wypadku drogowego, nie rozpatruje, wskutek jakiego splotu wydarzeń ofiara i sprawca znaleźli się właśnie o tej porze na tym odcinku drogi.

Kaczyński z pewnością nie ma niczyjej krwi na rękach, bo tej śmierci nie chciał, nie zakładał jej, nie godził się z nią. A jego odpowiedzialność moralna jest też mniejsza, niż niektórzy chcą twierdzić. Bo nawet jeśli naciskał na pilotów, żeby lądowali, to miał do czynienia nie ze znerwicowanymi panienkami, które dostają spazmów, kiedy podnieść na nie głos, tylko z żołnierzami szkolonymi do tego, żeby radzić sobie w sytuacjach stresowych, i to takich, kiedy kule śmigają obok uszu - pieklący się VIP nie powinien być dla nich żadnym problemem.

Czy Palikot powinien zostać wyrzucony z PO za to, że tym razem powiedział coś rzeczywiście oburzającego? Oczywiście, że nie. PiS-owcy cały czas sugerują, że krew na rękach ma Tusk (choć w jego przypadku w ogóle o jakiejkolwiek odpowiedzialności nie ma mowy), ale jakoś z partii się nie wyrzucają. Nie słychać też, by PiS rozważał wykluczenie po faryzejsku oburzonego Adama Hofmana za nazwanie Palikota chwastem, który należy wyrwać, choć jest to wypowiedź kwalifikująca się do postępowania prokuratorskiego, bo nie trzeba znać drugiej części „Psów” Pasikowskiego, by wiedzieć, że ten zwrot użyty w stosunku do człowieka oznacza zabójstwo.

sobota, 10 lipca 2010

Dlaczego szwedzki?

Dlaczego literatura szwedzka (bo takie pytanie padło)? Oczywiście ze studiów, skończyłem filologię szwedzką. A dlaczego takie studia? W liceum (XI LO we Wrocławiu) byłem w klasie z poszerzonym niemieckim, ale germanistyki nie chciałem studiować, więc rozejrzałem się za jakąś inną filologią. Wytypowałem trzy: węgierską, hiszpańską i szwedzką. Węgierska była tylko w Warszawie, za którą nie przepadam, na hiszpańską nie można było zdawać niemieckiego, została więc szwedzka.

Przez długi czas nie widziałem się w roli tłumacza. Do literatury mnie ciągnęło, ale nie wiedziałem, czy podołam, uważałem, że to za duża odpowiedzialność. Do dziś znacznie większym obciążeniem psychicznym jest dla mnie tłumaczenie książki niż pisanie. Jeśli napiszę gniota, pójdzie on wyłącznie na moje konto, jeśli wypuszczę fatalny przekład, zmarnuję pracę autora.

Zbierałem jednak dobre recenzje przekładów wykonywanych na zajęciach, a pisząc pracę magisterską i zapoznając się z całą twórczością Hjalmara Söderberga (wcześniej, mimo że to ważny pisarz, poznaliśmy go w umiarkowanym stopniu, literaturę mieliśmy na, hm, mocno niewysokim poziomie), natrafiłem na autora, którego koniecznie chciałem przełożyć.

Udało mi się opublikować dwa jego opowiadania (ze zbiorku „Opowiastki”) w czasopiśmie polonistycznym, ale na tym na długie lata się skończyło. W pewnym momencie miałem dość chodzenia po prośbie po wydawnictwach i zdecydowałem się wydawać Söderberga samodzielnie. Z perspektywy czasu nie żałuję, że to się odwlekło. Kiedy porównać te dwie opowiastki z czasopisma z tymi z wersji książkowej, widać jak na dłoni różnicę między początkującym a dojrzałym tłumaczem. A Söderberga naprawdę szkoda na początkującego tłumacza.

sobota, 3 lipca 2010

Powieściowe miejsca akcji

W komentarzach do wpisu Gra słów pojawiło się życzenie, bym napisał coś o wrocławskiej dzielnicy Biskupin. Ponieważ odpowiedź mi się rozrosła, zamieszczam ją jako wpis. Ze mną jest tak, że tematy bardziej do mnie przychodzą, niż ich szukam. Na razie Biskupin pojawił się w kryminale, który teraz zacząłem pisać: starsza pani dostrzega dwoje nastolatków siedzących na ławce w alei przy Olszewskiego (tej przed ciągiem sklepów między pętlą tramwajową a pocztą), a ponieważ jej zdaniem za bardzo się przytulają, podchodzi do nich, żeby zwrócić im uwagę, że publicznie to nie wypada. Doznaje szoku, kiedy odkrywa, że chłopak i dziewczyna są martwi.

W oczekiwaniu na tę książkę można sięgnąć po „Niepełnych”, których akcja w znacznej mierze rozgrywa się na sąsiadującym z Biskupinem Sępolnie, gdzie na ulicy Kasprzaka mieszkają główni bohaterowie Jacek i Edyta. Pisząc „Niepełnych”, odwiedzałem z aparatem fotograficznym miejsca wspomniane w powieści, bo pamięcią fotograficzną Bozia mnie nie obdarzyła. Byłem oczywiście również na Kasprzaka i kiedy pstrykałem zdjęcia bramy, w której miała zamieszkiwać Edyta, zostałem zauważony przez jedną z lokatorek. Zaniepokojona, że fotografuję jej klatkę schodową, zapytała, dlaczego to robię. Wyjaśniłem, zgodnie z prawdą, że to do pisanej przeze mnie powieści. Podejrzewam, że uznała mnie za osobę niespełna rozumu i przyznam, że jestem bardzo ciekaw, czy książka wpadła tej pani w ręce i czy skojarzyła ją z owym podejrzanym typem kręcącym się w jej okolicy dwa lata wcześniej. Tak to, niestety, długo trwa, „Niepełnych” skończyłem pisać na przełomie lutego i marca 2008 r., ukazali się w listopadzie 2009.

Skorzystam też z okazji, żeby raz wreszcie wyjaśnić, że akcja „Kanalii” rozgrywa się w fikcyjnym polskim mieście. Wzorowałem się tu trochę na Nesserze, którego wówczas tłumaczyłem i którego bardzo cenię. Akcja „Sprawy Ewy Moreno” i „Karambolu” (i pozostałych książek z tej serii, niestety, na polski nie zostały przełożone) toczy się w całkowicie fikcyjnym Maardam. Nie ostrzegły mnie recenzje, w których uporczywie ten Maardam umieszczano w Holandii, no i miałem. Na stronie wydawnictwa przyszło mi przeczytać, że w „Kanalii” zwłoki młodej kobiety wyłowiono z Wisły, a narkomana zamordowano na Pradze. Autor tej notki (która do dziś straszy w Internecie) nie dość, że nie potrafił wyjść poza warszawski opłotek i przyjąć do wiadomości, że w Polsce są jeszcze inne miasta, to na dodatek z książką zapoznał się mocno nieuważnie. Bo raz policjanci ścigają złodziei uciekających trasą wylotową na Warszawę, a później morderca opowiada, że zniszczył komórkę, która posłużyła mu do przestępstwa, kładąc ją na torach pociągu jadącego do Warszawy. Czyli jeśli już dopatrywać się w „Kanalii” konkretnego miasta, to na sto procent nie jest nim stolica. Recenzent Wolnej Drogi udowodnił z kolei, że to Wrocław, pomijając w przeprowadzonym dowodzie obiekty, których we Wrocławiu nie ma, jak kino Bałtyk czy stare zoo. Te wziąłem z Poznania, gdzie studiowałem, a wspomniany antykwariat akurat z Krakowa, opisując zresztą autentyczną historię zakupu książki z odklejoną okładką.

PS. Na blogu 2lewastrona wyczaiłem kolejną nader pozytywną recenzję „Kanalii”.

sobota, 26 czerwca 2010

Gra słów

Jeśli jakiś tłumacz zamorduje pisarza, motywem będzie z pewnością gra słów stosowana przez tego drugiego. Najbardziej zagrożonym polskim autorem jest niewątpliwie Zbigniew Kruszyński. Była wiosna i owady pracowały w pocie czółek (opowiadanie „Spotkanie z Marią” z tomu „Powrót Aleksandra”). Proszę to przetłumaczyć, nie gubiąc smaczku. A u Kruszyńskiego takie perełki pojawiają się co rusz. Nawiasem mówiąc, proza Kruszyńskiego winna być lekturą obowiązkową dla wszystkich adeptów pisarstwa, żeby naocznie przekonali się, jak plastycznym tworzywem jest język.

Tłumaczenie gry słów jest zadaniem niewdzięcznym, po pierwsze trudne, trzeba się nagimnastykować, po drugie, zgrabnie wykonane, dla czytelnika jest niedostrzegalne, więc tłumacz pochwał nie zbierze. A rozwiązanie stosowane kiedyś, przypis, że tego nie da się przetłumaczyć, nie przystaje do dzisiejszych standardów.

W „Sztuce bycia Elą” Johanny Nilsson, którą przełożyłem, 6-letnia Klara indaguje Elę:

- Z iloma chłopakami się całowałaś?

- Nie wiem. Może z dziesięcioma. Nie, raczej bliżej piętnastu.

- A z kim całowałaś się ostatnim razem?

- Z Pontusem - mówię po chwili zastanowienia.

- Kto to jest?

- Taki jeden bi.

Pontusa Ela poznała na imprezie, kiedy jednak chciał ją zabrać do siebie, wymówiła się, że w domu czeka na nią jej chłopak, na co Pontus zareagował propozycją, by ten do nich dołączył. Tyle że Ela wcale nie ma chłopaka, w domu czekał na nią pies, buldog imieniem Wąchacz.

W oryginale Klara dziwi się:

- Bi? Ale przecież pszczoły żądlą. Umieją też całować?

- Niektóre.

„Bi” to po szwedzku również pszczoła i tak to rozumie Klara, dla której seksualny kontekst jest oczywiście nieczytelny. Jak sobie z tym poradziłem? Odniosłem się do rozmowy, jaka odbywa się między Elą i jej mamą następnego dnia po owej imprezie:

- Wyglądasz na zmęczoną - mówi mama, kiedy próbuję stłumić kolejne ziewnięcie. - Nie wysypiasz się?

- Wysypiam się. Tylko wczoraj wyszłam trochę potańczyć.

- Aha? Wspaniale. Poznałaś kogoś?

Tak, biseksualistę, który chciał przespać się ze mną i Wąchaczem.

- Nie, nikogo ciekawego.

Owa ironiczna konkluzja na temat zamiarów Pontusa pozwoliła mi na następujące przełożenie dialogu z Klarą:

- A z kim całowałaś się ostatnim razem?

- Z Pontusem - mówię po chwili zastanowienia.

- Kto to jest?

- Taki jeden zoofil.

- To jakieś zwierzę? Zwierzęta też umieją całować?

- Niektóre.